For the lives that I take, I'm going to hell.
For the laws that I break, I'm going to hell.
For the lies that I make, I'm going to hell.
For the souls I forsake, I'm going to hell

spis



sobota, 14 kwietnia 2018

Rozdział XXVII ~
"I oto ujrzałem czas, a był on czasem straconym"

Beath Fori z dystryktu 10. przeciera zaspane oczy, po czym ziewa. Jako ostatnia pełniła wartę, dlatego to ona z rana jest na nogach. Ulokowali się w pobliżu Rogu Obfitości, tak jak co nocy, gdzie przejęli go na początku Igrzysk i po raz pierwszy w historii rozbili sojusz pretendentów. Pozostała czwórka trybutów śpi spokojnie, nie spodziewając się, że ktoś ich obserwuje z niecierpliwością czekając na dogodny moment.



Beath spogląda powoli po pozostałych. Tayper Viral, jej brązowowłosy współtrybut, okazał się mieć całkiem mocny sen, o czym się przekonała, gdy Ethiel Vailent z dystryktu 8. obudziła ją na zmianę warty a Fori nie chcący zamachnęła się ręką na jego tułów, co nawet go nie obudziło na chwilę. Sephar Hains z dystryktu Ethiel spał jako jedyny pod drzewem, na wpół opierając się o konar. Jego srebrne, proste włosy opadały na jego twarz, połyskując w świetle wschodzącego słońca.
Beath patrzy na horyzont i wzdycha. Musi być jeszcze wcześnie, skoro nie słychać żadnych ptaków.- stwierdza w myślach, postanawiając ich jeszcze nie budzić. Wtedy zaczyna słyszeć mruczenie.
-No nie, naprawdę ty....- poprawia swoje czarne włosy z uśmiechem, patrząc jak Ethiel przytula się do swojego kołczanu i wydaje z siebie pomruki zadowolenia. To musiał być dobry sen. Wygląda to dość ciekawie bowiem, po wydłużeniu kończyn czarnowłosa wygląda jakby oplatała broń jak swoją ofiarę.
Na koniec spogląda na Anitę Sotoke z dystryktu 17., dziewczynę, którą jako pierwszą i ostatnią dodali do ich sojuszu. Po jej szyi przesuwał się złoty błyszczący wąż- tatuaż, który zafundowała sobie w czasie pobytu w Kapitolu. Zarówno Beath jak i Ethiel całkiem przypadł do gustu. Włosy ma intensywnie rude z jasnofioletowymi końcówkami. Śpi na boku, odwrócona plecami do Taypera.

Nagle słyszy skrzypienie dochodzące z góry. Podnosi się z ziemi i obchodzi pobliskie drzewo dookoła. Widok z dołu przysłania jej mostek, biegnący dookoła lasu na arenie. Nie dało się w tym roku rozbić niezauważalnie, a jedynie w takim miejscu, gdzie będzie się na widoku jak i miało widok. Nie musieli nawet obawiać się rozpalonego ogniska w nocy. Przecież to oni wyjątkowo zostali pretendentami. Dlatego to był jedyny plus tego miejsca. Mogli go używać zarówno jako schronienia w nocy jak i pułapkę. Kruczowłosa musi oddalić się na kilka metrów od sojuszników by móc w pełni się rozejrzeć po pomostach biegnących piętro wyżej. Po stronie zachodniej pusto, na przeciwko także. Na południe w kierunku Rogu Obfitości również nikogo nie ma. Spina się słysząc, że skrzypienie dalej trwa, oznaczając czyjąś obecność na stronie północnej. Fori szybko ocenia sytuację. Gdy się odwróci może już nastąpić atak i z cała pewnością nadejdzie on z góry. Jednak czy tylko? Być może otoczyło ich kilkoro trybutów i zaraz naskoczy na nią cała banda. Nie, tak wiele ich nie było. Drugim największym sojuszem po nich była tylko zgraja Krewskiego a oni przecież kierowali się w zupełnie innym kierunku pierwszego dnia.
-Ale przecież...- szepcze cicho.- Minęło już sporo czasu.- przełyka ciężko ślinę. Patrzy zdenerwowana na śpiących sojuszników. Ostatnie co jej przychodzi na myśl, to nadzieja, że jej śmierć będzie na tyle głośna, że zdoła ich zaalarmować.

Po kilku takich obrachunkach nie minęło nawet kilkanaście sekund gdy odwraca się z impetem za siebie a w jej dłonie wpada bezwiednie spadające ludzkie przedramię, które w odruchu złapała. Beath Fori podnosi głos i wtedy zauważa małą postać siedzącą na gałęzi nad mostami, która z radością przywitała czwarty dzień Igrzysk.

- - -

Parker przewraca oczami. Nienawidziła nigdy na nikogo czekać, to jej zwykle oczekiwano. Poza tym zaczynało wyglądać, że przesłuchania u jej byłego podwładnego przejdą do corocznej tradycji.
-Po moim trupie…- syczy cicho do siebie. Jeden z dwójki pilnujących ją Strażników Pokoju spogląda na nią podejrzanie. Śnieżnowłosej wystarczają sekundy by rozpoznać młodzieńca.- Pattermore- mówi i spogląda na drugiego- I któż nie inny jak Teddley- kręci głową- Naprawdę was dwoje?- śmieje się sama z siebie ironicznie. Brązowowłosy Kalchil Pattermore wzdryga ramionami:
-Się zdarzyło, prze pani.

Parker wściekle mruży oczy obdarzając dwudziestokilkulatka lodowatym spojrzeniem. Paulienne Teddley śmieje się z tego pod nosem, jednak po chwili powrotem poważnieje.
-Gdyby wasi dziadkowie żyli…- wzdycha rektorka 17., patrząc beznamiętnie w ściany.
Dopiero po kilkunastu minutach zjawia się Ravenson. I nie był sam.

-Widzę, że plany zaczynają się sypać.- wita ich osobliwie Parker.- Skoro sam kanclerz mnie zaszczyca.
Urs Dreinson deleguje dwójkę Strażników, po czym siada obok Woodrowa naprzeciw Parker. Jednak żadnen z nich się nie odzywa, zdając sobie sprawę z przewagi Parker w kwestii retoryki. Dlatego zamiast zadawać pytania, czekali, aż niewiedza i niepewność przejmie górę nad dumą kobiety.

-Zamierzacie tak gapić się na mnie do usranej śmierci?- odzywa się po niemal kwadransie takiej ciszy śnieżno włosa.- I naprawdę wciąż muszę je mieć na sobie?- stuka kajdankami o oparcie krzesła.
-Rozkułbym cię ale strzeliłaś dwukrotnie do cywili, w tym do córki prezydenta…- wyjaśnia porucznik Kapitolu.
-Przecież i tak już jej nie zabiję…- Parker wywraca oczami.
-… a po mojej interwencji nie chciałaś odłożyć broni…- kontynuuje Ravenson.
-Jej ojciec znów mnie przyjął i zgodziłam się. Nie masz prawa mi rozkazywać.
-… i strzeliłaś również do mnie.- rozpiął kamizelkę i koszulkę pod nią pokazując świeżo ostrzone prawe ramię. Pewnie dlatego tak długo musiała czekać na nich. Parker zamyśla się. Nawet wtedy nie celowała w niego.

Urs obserwował tę wymianę zdań, którą wcześniej ćwiczył z Ravensonem. Wie, że tylko czasem i prawdziwymi emocjami coś wskóra. Ale nie emocjami swoimi czy komendanta, lecz Parker. Parker do swojej osoby a przede wszystkim do Liv, z którą niezaprzeczalnie coś ją łączy.
-Czy to ma znaczenie, dowiedzenie się kto jej powiedział, że zginęła?- pyta po dłuższej chwili ciszy w czasie której Woodrow zdążył się ubrać a Parker kilkukrotnie ostentacyjnie odwracała i opuszczała wzrok. W końcu zatrzymała go na stole, patrząc beznamiętnie na blat. Na pytanie kanclerza podnosi go powoli w ich kierunku. A jej wyraz twarzy w ciągu kilku sekund przybiera złowrogi wyraz.

-Miało pozostać w tajemnicy, że nie żyje. - mówi chłodno- Jeśli ktoś jej to zdradził, to nie wiemy o czym jeszcze ją poinformowano.
Urs i Woodrow patrzą z niedowierzaniem Parker, z których słów wynikało, że widzi w niej coś więcej niż tylko córkę prezydenta.
-Nie ufasz jej?- spytał Ravenson.
Śnieżnowłosa milczy a żaden z mężczyzn nie ma pojęcia co może chodzić jej po głowie. Woodrow próbuje kilkukrotnie nawiązać z nią kontakt wzrokowy ale podobnie jak w zeszłym roku kobieta wyraźnie go odrzuca, najwyraźniej nadal chowając urazę. Bardzo go to boli, jakby niewystarczająco sam się każdego dnia zamęczał za zajęcie jej miejsca. Z kolei Urs zaciska nerwowo wszystkie palce, po kolei na każdej dłoni i je prostuje, robiąc tak kilka razy, patrząc to na byłego i obecnego Komendanta Kapitolu. Synth poprosił go o osobistą interwencję jednak wcale nie wyglądało na to, że sprawa ma być prosta. Parker wcale nie zaprzecza swojej winie ale nie kwapi się wcale do jej obrony. Coś ukrywa i nie ma już dla niej czasu na usprawiedliwienie dlatego decyduje się na ostateczny krok, jakże znamienny dla przyszłych wydarzeń.

-Zawiesić do odwołania.- podnosi się gwałtownie i rusza w kierunku drzwi nie patrząc na żadne z nich. Jego głos był oschły i poważny.- I odsunąć od Igrzysk. Dystrykt 17. poradzi sobie niej.- wychodzi z pomieszczenia. Parker zaciska pięści z tyłu krzesła i patrzy w podłogę. Czuje na sobie wzrok Ravensona,  zatroskany i współczujący a to ostatnie uczucia, które są jej potrzebne.
-Przykro mi.- wzdycha w końcu i zostawia ją samą.
-Potrzebuję…- szepcze kobieta- więcej czasu….
-Nie Samantho, wystarczająco wiele go zmarnowałaś. Potrzebujesz to ty przyjaciół.- mówi spokojnie Woodrow czując, że już nic nie będzie takie jak dawniej.- Zabierzcie ją na Palucciego.- kieruje wchodzących z powrotem dwóch Strażników Pokoju.- Znajdzie się tam cela dla niej.

Śnieżnowłosa uśmiecha się na dźwięk znajomego adresu. Ciekawe który rezydent będzie ją tam pamiętać.



* * *

Przy kolacji, notabene przygotowanej wspólnie przez Liv i Phoebe, Liv siedziała cicho, obserwując w zamyśleniu Parker i każdy jej ruch a także słowa, jakie wypowiadała do wszystkich w rozmowie, głównie z jej siostrą a czasem i Learem. Nie chciała się odezwać i nie mogła. Nagrania Faitha zupełnie ją zdruzgotało i jeszcze długo miała to w sobie skrywać.

Na szczęście tego wieczoru Parker widocznie miała już dość rozmawiania z nią ponieważ całą swoją uwagę poświęciła Anicie i Learowi, których słuchała, doradzała i ostrzegała na nadchodzący przedostatni dzień przygotowań.
-Może wydawać wam się, że jeszcze macie dużo czasu- mówiła im, jedząc ryż z kurczakiem autorstwa Liv i stylistki- Ale to tylko iluzja. Czas to iluzja. Tak naprawdę ani dwa dni ani pięć dni nie robią wam już różnicy. I nie zrobią. To na czym będziecie polegać nauczyliście się dużo wcześniej.

Brunetka cicho jęknęła nie mogąc już dłużej wytrzymać swojej frustracji. Zgodziła się pomóc Phoebe przy kolacji z myślą, że wyżyje się na karczochach lub mięsie ale gdy tylko rektorka wróciła do ich apartamentu jej spokój znów został zaburzony. A milczenie przy stole wcale jej nie pomagało w przemyśleniach. Miała za mało czasu. Za mało dowodów. Za mało informacji.

I wtedy, gdy Parker zaczęła im dawać szczegółowe porady, coś w niej pękło. Chciała jak najszybciej przepytać Parker, zapędzić ją w kozi róg i zmusić do przyznania się do wszystkiego. Lub czegokolwiek. Dlatego z nutą sarkazmu odzywa się  gdy była komendant zaczyna wyjaśniać ile dni pozostało do Igrzysk.

-No to dlaczego dali im pięć dni treningu?- odłożyła sztućce i ucichła. Wszyscy na nią spojrzeli ucichając. Parker jednak dalej kontynuowała jedzenie, ignorując ją. Liv była zdruzgotana. Nie takiej reakcji się spodziewała. Ale to przecież był początek. Może jeszcze coś się zmieni. Może wystarczy jeśli będzie bardziej precyzyjna?- Dla kogo jest te pięć dni w takim razie?- spytała tym razem spokojniejszym i cichszym głosem. Parker przymknęła oczy i uśmiechnęła się. I ku zdziwieniu wszystkich nie była ani zagadkowa ani wymijająca. Wstała spokojnie z miejsca i poprawiła swoje włosy.
-Jak to dla kogo? Dla mnie.- wyjaśniła prawie jakby od niechcenia, po czym skinęła głową do wszystkich i udała się dla siebie. Liv ruszyła za nią, uznając to za zaproszenie.

- - -

Gdy tylko zamyka drzwi od gabinetu odwraca się do rektorki i pyta bez ogródek:
-Na krew poległych, kim ty jesteś do cholery?- krzyżuje ręce na piersi i marszczy zdenerwowana brwi. Serce wali jej jak oszalałe a na czole już czuje spływający pot. Po raz pierwszy przeklęła ale przede wszystkim jawnie buntuje się przed nie tylko rektorką ale i wieloletnią przyjaciółką rodziny a także byłą powierniczką prezydenta. To nie skończy się dobrze, i zdaje sobie z tego sprawę, ale postanowiła spełnić prośbę Faitha. Dowie się wszystkiego o przyszłym Upadku. Zrobiła krok do przodu, ale był to tylko jeden na który sobie pozwoliła. Chciała mieć blisko siebie drogę ewentualnej wycieczki.

Parker jednak nie wygoniła jej. Nie odpowiedziała od razu, jakby czekała na dalszą część pytania, dopiero po dłuższej chwili zdając sobie sprawę z jego sensu. Ona wiedziała już. I żadne kłamstwa już tego nie zmienią. Zrobiła krok do przodu na co Liv omal nie wywróciła się. Oparła się o blat swojego biurka i skrzyżowała ręce, po czym powiedziała spokojnym i nostaligcznym tonem głosu:
-Nazywam się Aurelia Rosettah Snow. Jestem dziedziczką byłego prezydenta, Coriolanusa Snowa. Zamierzam zniszczyć Panem a ty mi w tym pomożesz, tak jak twoja matka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz