For the lives that I take, I'm going to hell.
For the laws that I break, I'm going to hell.
For the lies that I make, I'm going to hell.
For the souls I forsake, I'm going to hell

spis



piątek, 15 lutego 2013

Rozdział II ~
"Jakie są moje prawa?"

Dzień 1
 Las na południu areny

Nie przebiegła długiego dystansu. Nie miała takiej dobrej formy. A poza tym była kontuzjowana. Jej jedynym celem była ucieczka z rzezi Korunkopii i znalezienie miejsca w którym nie będzie słyszeć tych jęków. Niech krzyczą ale nie płaczą. Na płacz nie była gotowa. Jeszcze w biegu słyszała piskliwy głos Charliego Moona z dystryktu 8., rozpaczliwy skowyt o szybką śmierć ujmującej mu dalszej agonii. Na to nie była przygotowana i nie tego się spodziewała. Studio w Kapitolu musi być teraz bardzo zajęte. Pretendenci wcale nie zamierzają nadawać ich śmierci choć krztyny godności.
Krzyki cichną wraz z kolejnymi metrami a z nimi i nawoływania Paula, który w pewnym momencie zaczął się gubić. Liv nie była szybka ale z pewnością potrafiła rzucać się w chaotyczny bieg, płosząc się na każdym zakręcie i zmieniając kierunki. Za którymś razem robi to zbyt szybko i dzieje się w końcu to, czego się obawiała - jej lewy staw skokowy nadal nie wykurował się po jej niedawnym wypadku. Noga Liv sztywnieje na chwilę przez co traci równowagę i spada z niewielkiego pobocza. Czuje jak sztylet Diany zagłębia się. Mimowolnie krzyczy. 

Krótka przerwa od biegu sprawia, że jej pobudzenie maleje, odczuwając bolesne skutki nagłego biegu. Siada na kolanach próbując złapać oddech. Jej układ nerwowy powoli przekazuje jej informacje. Serce kołacze jak szalone, na stopie czuje lekkie mrowienie. No i ten sztylet. Zasika zęby z przerażeniem patrząc się przed siebie. Powoli wyciąga prawą rękę ku broni. Wtedy słyszy jakieś szelesty. 

- Sam! - szepcze prawie dławiąc się oddechem. Szybko podnosi się, przez co zaczyna czuć zawroty głowy. Łapie się pobliskiego drzewa, niefortunnie lewą rękę przez co ból nasila się a ona instynktownie odwraca się w jego kierunku. Omal nie mdleje na widok ostrza w jej ciele. Nie tak miało być. To nie miała być ona. I dlaczego Diana zawracała sobie nią głowę? Szelesty stają się regularne i głośniejsze, więc rusza przed siebie. Dookoła nie widzi nikogo. Zakłada plecak na jedno ramię i zahacza o lewy łokieć, po czym biednie nieudolnie przed siebie. Tym razem jest dużo wolniejsza.

Nie mija dużo czasu gdy siada na jakimś starym konarze. Zdejmuje plecak Lety. Chwyta rękojeść noża by się go pozbyć. Gdy napina nadgarstek wystrasza ją wystrzał armatni. Kanonada powtarza się ponad dziesięć razy. Rozpoczęcie można było uznać za zakończone.

Liv bierze oddech by coś powiedzieć ale nic nie przychodzi jej do głowy. Chciałaby jakoś skomentować tę sytuację, uczcić poległych, obiecać coś sobie czy przeprosić ich - jednak nie potrafi. Tak naprawdę jest szczęśliwa. Przeżyła do tej pory.

Zaczyna czuć skurcz na twarzy, silący się na uśmiech. Nie może, nie teraz. Ich rodzice patrzą. Zła na siebie bierze rękaw kurtki do buzi, po czym wyrywa broń z ramienia. Dopiero wtedy rozumie jak głupim było to pomysłem. Szybko zdejmuje kurtkę, nie chcąc jej zabrudzić a następnie panicznie szuka zdrową ręką materiałów w plecaku. Znajduje w niej niewielką siatkę na ryby. Szarpie ją zębami sprawdzając wytrzymałość a potem zaczyna dziurawić koszulkę nożem. Krew zaczęła sięgać do jej nadgarstka. Z kawałkiem koszulki w ręku zaczyna się opatrywać.

 

- Nie, muszę najpierw... - przerywa bandażowanie, zamyślając się. Wszystko się jej mieszało. Musi to zdezynfekować, już teraz czuje sztywnienie kończyny a ból, który ustępuje tylko potęguje jej podejrzenia. W plecaku nie znajduje żadnego płynu. W końcu postanawia użyć śliny, licząc na jej skromne, immunologiczne właściwości. Opatrunek idzie jej całkiem szybko. Na koniec okręca przedramię siatką, zabezpieczając je przed niefortunnym uszkodzeniem materiału.

Skupienie się na czymś konkretnym i krótka przerwa od biegu pozwoliły jej oczyścić umysł. Na chwilę zdejmuje buty by obejrzeć swoją kostkę. Nie ma pewności czy puchnie ale na pewno posiniała. Szkoda, że nie pozwolili jej zachować opaski uciskowej. Ale teraz, przy zranieniu, byłaby niesprawiedliwą przewagą. Bada ją palpacyjne, ostrożnie uciskając w kilku miejscach. Jak się spodziewała, ból jest silniejszy niż wcześniej. Musi jak najszybciej ją usztywnić, ograniczając ruch stawu. Nie zdąża jednak ułożyć jakiegoś planu. Ledwo pakuje się po wszystkim gdy słyszy krzyki. Rozgląda się po lesie, szukając źródła hałasu.

 - Tam...! - urywa nagle. Wstała gwałtownie, gotowa do działania ale jej nogi nie chcą się ruszyć. Krzyk rozlega się ponownie. Liv dobrze wie do kogo należy. Zna jego właścicielkę. Łapie się w strachu za głowę. Dlaczego nie może się ruszyć?

Dopiero za trzecim razem, gdy rozlega się najgorszy wrzask - ten konający, Liv rusza w jego kierunku. Przebiega kilkanaście metrów gdy wbiega na polanę na której widzi jak Max Wright z dystryktu 3. raz po raz wbija włócznię w ciało Tamary Drowtill z dystryktu 9.. Przerażona, rzuca się na chłopaka, lecz zamiast z nim walczyć spycha go na ziemię, zabierając mu broń.

-Sotoke, zwariowałaś!- podnosi się z ziemi. - Niby jak mam cię teraz zabić?- jasnowłosy Max uśmiecha się. Liv cofa się do tyłu, osłaniając włócznię własnym ciałem. Parsknął śmiechem ja jej widok. - Oto i nasza pacyfistka!
Ociera twarz i rusza z impetem w jej kierunku, rzucając nią o drzewo. 
- Ciebie, to żal zabić nawet rękoma. - chwyta ją za kołnierz kurtki. Liv szarpie się, nieudolnie atakując go włócznią. Nie ćwiczyła z nią na treningach, dlatego Wright nie musi się wysilać by odzyskać swoją broń. Oddala się na kilka kroków, po czym bierze zamach na nią. Wtedy strzała przebija jego dłoń.
- Mówiłem ci coś, Wright! - Paul Sam podchodzi do nich powoli z kuszą w ręku. Czy to dlatego nie widziała go w lesie?
Max opuszcza włócznię z ciekawością obserwując krwawiącą dłoń.

- Spokojnie, stary. - chwyta strzałę i szybkim ruchem ją wyjmuje. Liv przeraża jego brak emocji. - Trzymałem ją dla ciebie. Nadeszła chwila twojej vendetty. Nie krępuj się. - teatralnie skłania się mu i wskazuje na oniemiałą Liv. Dziewczyna z przerażaniem obserwuje jak Paul ustawia się do egzekucji. Max przyjmuję rolę obserwatora. Paul stoi nieruchomo przez dłuższą chwilę. Liv czuja jak wzbierają jej się łzy. Patrzy na niego w milczeniu. W końcu Sam odzywa się:

-Będziesz tak stała, Livender? Poddajesz się? 
Jego sojusznik prychnął lekceważąco. To wszystko zaczyna przypominać komedię.
- A ty nie umiesz przeprowadzić egzekucji? Może potrzebujesz pomocy Max... - urywa gdyż Paul wystrzelił w nią strzałę. Ostrze zraniło ją płytko w wewnętrzną stronę uda. Instynktownie rzuca się do ucieczki.
- Nie będziesz mnie pouczać jak zabijać. - mówi pod nosem Paul. Wright jednak go słyszy.
- Hm? Nie za wolno reagujesz, Sam? Już dawno ciebie nie słyszy.
Paul w milczeniu wyjmuje strzałę z pnia a następnie bierze drugą od trybuta. Rusza w kierunku Rogu Obfitości.
Max obserwuje go z rozbawieniem.
- Wiesz, jak wziął ciebie teraz sentyment to ja chętnie to dokończę...
Odwraca się do niego złowrogo.
- W końcu mówiłeś, że będzie pierwszą, którą zabijesz. A o ile mi wiadomo ten zaszczyt przypadł ironicznie tej prymulce, jej koleżance. - wspomina o jego zabójstwie Lety Chase z dystryktu 6. Paul nie spodziewał się, że już na Korunkopii będą go tak skrupulatnie obserwować. - I że będzie cierpieć tak jak ty cierpiałeś. - cytuje mu jego własne słowa.
 
Paul wzdycha ponaglając go ruchem ręki. Max przeszukuje pobieżnie ciało Tamary a gdy znajduje jedynie kilka żyłek, jodynę i krzesiwo rzuca je na ziemię i dołącza do sojusznika.
- Myślisz, że dam jej to ukojenie? - odzywa się do niego Paul gdy doszli do obrzeży lasu wychodząc na tereny Rogu Obfitości. Całą drogę przeszli w milczeniu.
- Co masz na myśli? - zaciekawia się Wright. W ich kierunku zmierzają pozostali pretendenci. Wokół nich leżą ciała trybutów.
- Nagła śmierć to przywilej na Igrzyskach, Max. - mówi Paul a chłopak w końcu zaczyna go rozumieć. W końcu spotkał kogoś takiego jak on sam.


  ~  *  ~  *  ~  *  ~
Flashback
Dystrykt 17

Trudno było jej mieć nadzieję, że w domu zastanie inne tematy niż Igrzyska. Na samą myśl o wspólnym posiłku i rozmowie z bliskimi ściskało ją serce. Musiała jednak grać pozory, choć jeden dzień dłużej. Nawet dłuższa droga do domu bywała podwalinami podejrzeń jej matki. Kilka lat temu udali się z Paulem i kilkoma osobami do pobliskiego pubu świętować uniknięcie dożynek. Była to zabawna historia, zawierająca głównie tragiczny dramatyzm Leone i fikcyjną historię Liama o tym jak został wtedy wylosowany a nigdy nie tknął nawet alkoholu. Sonia dorzuciła jeszcze farsę o ich nieszczęśliwym związku co tak poruszyło panią Kreshell, właścicielkę baru, że postanowiła rzucić im pod stołem coś słabszego na popitkę. Tyle, że na jednym kuflu się nie skończyło aż w końcu to właśnie pani Kreshell wyrzuciła ich z przybytku. Tego wieczoru Liv po raz ostatni spróbowała alkoholu, który kategorycznie jej nie posmakował, przez co, jako jedyna była na tyle trzeźwa, żeby odprowadzać każdego do domu. Jej późny powrót zaniepokoił matkę, która zrugała ją z góry do dołu, bojąc się, że uciekła przed areną. Dlatego punktualność w te dni, przed dożynkami, była dla niej tak ważne. Ale nie tylko. W końcu dopiero przy rozmowie miała się wydać.
Ale przecież to nie ja jestem trybutką, zamyśliła się. Po prostu ignoruj te myśli, Liv. Tak będzie lepiej. Pocieszała się tak resztę drogi, pozdrawiając miernie sąsiadów i znajomych.

- - -

- Liv, prawie nic nie zjadłaś. - pani Sotoke spojrzała na talerz córki. - Wiem, że dzisiaj niezbyt mi się udało, ale liczyłam, że będziesz bardziej głodna. - uśmiechnęła się do niej serdecznie.
- Mi tam smakowało! - Evely nałożyła sobie kolejną porcję pulpetów, chlapiąc przy tym stół. Prynthia wstała po ścierkę do kuchni. Młodsza siostra zabrała się do jedzenia. Nagle Liv poczuła jak kopie ją ostrożnie pod stołem. Evely patrzyła nią pytająco. Liv znieruchomiała, czy naprawdę niemo pytała się o to? Ze sztywną miną delikatnie zaprzeczyła ruchem głowy. Była niemal pewna, że całkowicie nie wyglądała na przekonującą. Niemniej wyglądało na to, że przekonała tym swoją siostrę, która wróciła do posiłku. W tym czasie ich matka zaczęła zbierać brudne naczynia, narzekając przy tym na niechlujność Evely. Liv wstała by jej pomóc ale pani Sotoke wyraźne zakazała jej, każąc jej odpoczywać w pokoju. Wtedy nie wytrzymała:
- Mamo, jakbym była trybutem powiedziałabym ci! - podniosła głos, po chwili panicznie się rozglądając. Prynthia zastygła w bezruchu z talerzem w dłoni. Była  to jednak krótka chwila zastoju, po której dalej zbierała zastawę.
- Wierzę ci, Liv. - uśmiechnęła się do niej i zabrała wszystko do kuchni. Liv spojrzała z żalem w jej kierunku a następnie przerzuciła wzrok na siostrę. Evely patrzyła na nią smutno, delikatnie kręcąc przecząco głową.

- - -
 
Większość popołudnia spędziła w pokoju. Pomogła Evely w lekcjach, posłuchała jej szkolnych historii w tym o tym jak wspólnie z koleżankami przeszukiwały wzajemnie swoje szafki (Liv uznała to za skrajnie nieodpowiedzialne a Evely za wyjątkowo zabawne) ignorując sytuację z obiadu. W końcu wieczorem, gdy pani Sotoke szykowała się do spania, Liv zakradła się do przedsionku, gdzie znajdował się bardzo stary aparat telefoniczny. Otworzyła notatnik obok niego szukając jej numeru a po chwili wykręciła go, w napięciu oczekując na połączenie.
Nie było to łatwe, gdyż telefony w domach nie były jeszcze powszechne a dzwonienie do adresów spoza dystryktów musiało być weryfikowane i rejestrowane. Liv musiała przedstawić się kilka razy nim w końcu nie znalazł się ktoś, kto uchylił jej przywilejów. Nie każdemu dane było dodzwonić się na prywatne numery wojskowych.

Po zapowiedzi bezpośredniego połączenia odezwał się niski, kobiecy głos:
- Tak myślałam, kiedy do mnie zadzwonisz, Livender.
- Huh? - Liv zesztywniała.
- Już rozmawiałam z twoją matką.
- Huh?
- Widzę, że jesteś w większym szoku niż ja, gdy dowiedziałam się, że to ciebie wylosowałam.
- Ja...
- Liv, nie wiem co ci chodzi po głowie, ale wiedz, że nie wydałabym ciebie. Nawet jako rektorka.
Liv głośno westchnęła.
- Nawet nie chcę wiedzieć w jaki sposób nią zostałaś.
- Żadna z was nie przejawiała nigdy sympatii polityce.

Liv parsknęła z oburzeniem ale nie zaprzeczyła. Stała tak zirytowana zadając sobie po raz kolejny te same pytania. Parker nie naciskała na nią. Czekała. Skoro to była inicjatywa córki Prynthii niech pociągnie to do końca. Je wszystkie. Po kilku minutach w końcu to usłyszała.
- Chcę przysługi, Parker.
Nazwała to przysługą, ale to było czymś więcej. I Parker dobrze to znała. Te wszystkie akty heroizmu. Zawsze było tak samo.

- To najgłupsza przysługa o jakąkolwiek mnie poproszono.
- Nie chcę oceny.
- Właśnie, że chcesz. Tylko o tym jeszcze nie wiesz.
- Parker, proszę...
- Przestań! Nic ciebie nigdy nie rozgrzeszy, Liv. Nie sprawiaj matce więcej kłopotów.
Na chwilę zapadło między nimi milczenie. Liv złapała się za głowę. Przecież wcale nie chciała umierać. Wzięła kilka głębokich wdechów, najciszej jak potrafiła.
Upoiłaś się tym, Liv. To wszystko. Spodobała ci się myśl, o trafieniu tam. W centrum uwagi wszystkich. Ale to były tylko dziecinne gierki. Parker ma rację, nie zostawisz tak mamy. Ani Evely. Ani Anity. Jestem im potrzebna. Jestem...

- Co powiedziała moja mama?
- Słucham?
- Moja mama. Jak na to zareagowała?
- Liv...
- Tak właśnie myślałam.
Znów umilkły na krótką chwilę.

- Wiesz co mi powiedziała, gdy odwiedziła mnie wtedy w szpitalu?
Parker nie odezwała się. Niewiele wiedziała o tej historii. Prynthia dość sceptycznie do niej podeszła, lakonicznie opowiadając o tym, co się wtedy stało.
- Powiedziała: "Jak to dobrze, że nic ci nigdy nie wychodzi." - Liv zagryzła wargi, powstrzymując z trudem łzy. - Jakbym nawet na to się nie nadawała. Bo to Anita ma być tą zdolną. Evely błyskotliwą. I ja, przeciętna we wszystkim...
Usłyszała wdech Parker jakby szykowała się do odpowiedzi, więc się uciszyła. Ale rektorka nie odezwała się. Dlaczego miałaby ją okłamywać?
- Nie powiesz mi jak zareagowała. - podsumowała Liv. - Bo wcale jej to nie ruszyło, prawda?
- Masz rację. - przyznała cicho Parker.
- Nawet kłamstwo mi się nie udaje.
- Liv, przestań. Masz po prostu depresję, lepiej zapiszę ciebie na sesje...
- Na krew poległych, nie żartuj sobie. - warknęła do niej Liv. - Terapie. Wiesz w ogóle co to znaczy? Ile samobójstw musimy tu oglądać co roku? Myślisz, że to 18. zawyża swoje wyniki? 
Liv mówiła o wszystkich pacjentach w ich ośrodkach opieki i hospicjach, których stać było na marną terapię, prowadzoną przez jeszcze marniejszych lekarzy. Nie mieli oficjalnej placówki w której mogliby się do tego szkolić, a Kapitol kategorycznie odmawiał przysłania im choć na jeden dzień specjalistów, dlatego korzystali ze zniszczonego działu psychiatrii w bibliotece w Dendraphen, jedynym mieście w dystrykcie 17., w którym przetrwały tak duże zbiory. A dokładniej cztery podręczniki.

- To nie znaczy, że to nie pomoże...
- Mam ciebie dość! Jesteś mi to winna!
Liv już dyszała do słuchawki ze zdenerwowania.
- A myślałam, że Igrzysk to kaprys Kapitolczyków. - zaśmiała się a Liv niemrawo dołączyła do niej. - Daj mi chwilę, Liv. Oddzwonię.
Parker rozłączyła się a Liv jeszcze długi czas wpatrywała się zamyślona w aparat. Oby ta chwila nie przyniosła wątpliwości nam obu. Westchnęła głęboko i zaczęła się zbierać. Gdy była w połowie schodów zastygła. Przecież nie może czekać na jej odpowiedź na górze. Przetarła zmęczona oczy, karząc samą siebie, za nie sprecyzowanie ponownego kontaktu. W końcu usiadła na schodach, nie spuszczając wzroku z telefonu. Po kwadransie zaczęła przysypiać a po kolejnym zaczynało jej być zimną więc zapięła bluzę i włożyła ręce w kieszenie. Wtedy znalazła zawiadomienie ze szkoły. I gdy już miała rozsiewać w swojej głowie wątpliwości dioda na telefonie zaczęła świecić na czerwono. Liv zbiegła szybko ze schodów, prawie wywracając się, i podniosła słuchawkę, tuż przed tym jak miał nadejść sygnał dźwiękowy.

- Liv.
- Parker.
- Wiesz, że oficjalnie...
- Tak, wiem.
Parker chrząknęła. Jej głos nadal był niski i opanowany.
- Jesteś więc pewna?
- Absolutnie.
- Więc dobrze. Czy już wiesz, kto jest drugim trybutem?
No tak, drugi trybut ich dystryktu. Zapewne chłopak z ich szkoły, znając ich poprzednie szczęście. Jednak w tym roku Jenkins przestał być ich rektorem. Może więc na tegoroczne rozgrywki poślą w końcu jakieś dziecko?
Liv cicho syknęła za te myśli, brzydząc się samą sobą.

- Nie mam pojęcia, zresztą to mi niepotrzebne. Chcę ocalić Ranniel.
Zapadła kolejna niezręczna cisza.
- Nie ocali jej zabicie 35 osób.
- Jeszcze się przekonamy. Tego tak łatwo nie spartolę.
- To nie jest potrzebna ofiara, Liv.
- Świetnie, ja się nawet nie czuję się bohaterką.
- Bo nią nie jesteś. Przyjdź jutro do mnie.
- Jesteś u nas?
- Tak. A niby jak tu się dodzwoniłaś?
- Ja...
- Świetnie, Liv. Naprawdę świetnie. - Parker wydawała jej się zmęczona. W końcu pożegnała się z nią, umawiając się z nią po szkole w Palacu Sprawiedliwości.
 
Gdy Liv odłożyła telefon i postanowiła wyjść na zewnątrz, chcąc się przewietrzyć. Było już późno a na miasto świeciło pustkami. Przeszła kilkanaście metrów hiperwentylując się. A więc zrobiła to, własnoręcznie wprawiła to w ruch. Mimowolne zaczyna płakać. Na jej szczęście o tej porze nie spotyka po drodze wiele osób. Szła poboczną piaskową drogą, prowadzącą jedynie do kilku zapuszczonych domostw. Na jednym z ganków obserwował ją palący fajkę pan Mansot, uważany za nieobliczalnego. Przed jednym z nich zatrzymuje się, chcąc otrzeć mokrą twarz. Gdy szuka chusteczek znajduje w kieszeni powiadomienie Ranniel. Ciągnie głośno nosem co irytuje starszego mężczyznę.

- Przestań mi siorbać pod domem. - nawołuje ją do siebie. W ręku ma chusteczkę. Nie jest zbyt czysta. Liv podchodzi do niego. Wyciągnęła rękę ale nie po chusteczkę tylko zapalniczkę. Mężczyzna niechętnie jej podaje. Po kilku próbach zapalenia w końcu odpala ją, podpalając los Ranniel raz na zawsze. Gdy wszystko zmienia się w popiół oddaje zapalniczkę właścicielowi.

- A ty nie jesteś za bardzo szczęśliwa by płakać? - zaciekawił się pan Mansot, widząc jak pod jej rzewnymi łzami na jej twarzy gościł wielki uśmiech.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz