For the lives that I take, I'm going to hell.
For the laws that I break, I'm going to hell.
For the lies that I make, I'm going to hell.
For the souls I forsake, I'm going to hell

spis



sobota, 16 lutego 2013

Rozdział III ~
"Wszyscy jesteśmy mordercami"

Dzień 1
Las w środkowej części areny

Zbliża się wieczór. Liv wciąż nie może znaleźć schronienia, idąc bezmyślnie przed siebie. Nadal nie zajęła się zranieniem na udzie. Ocierające spodnie podrażniają odkrytą skórę z każdym krokiem. Mimo to zdążyła się przyzwyczaić do tego pieczenia. Co jakiś czas odkleja materiał przywierający do krzepnącej krwi. Pierwszy dzień nie dobiegł końca a już miała kilka kontuzji. 

Nie chce tracić czasu na kolejny opatrunek. Zresztą nie ma nawet jak się do tego zebrać - plecak upuściła gdy zaatakowała Maxa. Potem po niego nie wróciła. Zatrzymuje się. Właściwie dlaczego tego nie zrobi? O tej porze na pewno zebrali się już przy Rogu, chwaląc się zdobyczami. Raczej nie byliby zbyt głupi by polować w nocy.

- A może jednak? - szepcze cicho do siebie gdy zza kolejnych drzew dostrzega znajomy kształt. - Niemożliwe, przecież ja... - odwraca się za siebie. Musiała zrobić ogromne koło, gdyż wróciła z powrotem na polanę Rogu Obfitości. I nikogo przy nim nie było. Liv nie zdaje sobie sprawy, że pretendenci musieli w końcu opuścić ten teren aby poduszkowce mogły zabrać ciała z areny. Wyjątkowo długo z tym zwlekali, zresztą część trybutów konała jeszcze kilka godzin, co także opóźniło ich przylot.

Liv stoi kilka minut ukryta wśród gałęzi jodły. Z tej perspektywy ma dobry ogląd na teren Korunkopii. Może powinna ukryć się tak na początku a potem w spokoju poszukać sprzętu i prowiantu?

Wtedy przypomina jej się o schowanej Dianie, która wydała swoją pozycję pilnując Liv na otwarciu. Otrząsa się przerażona, po czym rusza w kierunku Rogu. Pomimo wieczoru nadal jest jasno jednak uznaje, że nie ma dla niej lepszego wyjścia jak wystawić się w centrum areny. Cały czas ogląda się dookoła a w końcu i na ziemię, która jeszcze nie dawno była istnym trupowiskiem. W niektórych miejscach trawa zalana jest niekończącą się czerwienią. Wzbiera jej się na płacz.

Poprawia kolejny raz spodnie i podchodzi do pierwszego lepszego stołu. I tutaj zbryzgana krew pierwsza rzuca się w oczy. Chcąc nie chcąc zaczyna zastanawiać się do kogo mogła należeć. Leslie, Evan a może Farrel? Kto z was już..., zamyśla się, biorąc do ręki dostępne bronie. Szpada do szybkich cięć i ran kłutych, halabarda, by przeciwnik nie mógł pozbyć jej się z ciała bez tortur, bardysze i topory, do ciężkich obrażeń obuchowych czy sztylety do zgrabnej walki wręcz. Dalej leżą bronie miotające - łuki, kusze a nawet ich starsze wersje - arbalety. Obok nich są także niewielkie, metalowe pociski w kształcie gwiazdy - shurikeny. Liv zastanawia się jak dobrze była zaopatrzona zbrojownia na początku rozgrywki. To co leży wokół niej, mimo że tak liczne i różnorodne, wydaje się marną namiastką tego, co Kapitol musiał przygotować im na początku rozgrywki.

Podnosi rękę do twarzy próbując coś wybrać dla siebie. I w końcu dociera do niej ta myśl. Nie mogę wybrać broni, przecież to tak, jakbym zgodziła się na to. A przecież wcale tak nie jest. Nie mogę zakładać, iż kogokolwiek zabiję...

- No, chyba, że byłby to Paul... - dodaje beznamiętnie na głos. Jej kolega z dystryktu dawno pokazał co sądzi o sojuszu. Wzdycha, spoglądając w niebo, za Rogiem. Ciekawe, czy w domu poszli już spać. Pewnie czekają z napięciem aż znajdzie sobie kryjówkę, co pozwoliłoby na chwilę ukoić nerwy o swoją krew na arenie. - Hm... - Liv głośno zastanawia się. Czy ona przetrwałaby choć jeden dzień? Czy potrafiłaby znaleźć sobie kryjówkę? Może naprawdę jest od niej lepsza? Może nie powinna wstydzić się tego poczucia wyższości?

Nagle słyszy jakiś hałas. Odwraca się a jej oczom ukazuje się młody, niski chłopak. Ma 14. lat, krótkie, postrzępione włosy. Kurtkę zawiązał w pasie dzięki czemu widać jego umięśnione ramiona, gotowe do walki. W jednej z nich trzyma długie, zużyte ostrze. Dobrze wie kto to jest.
- Cześć, Trevor. - wita się z nim przyjacielsko, choć ostrożnie. Słyszała wcześniej o jego sojuszu, chociaż nikt nie wiedział jaka była jego ostateczna decyzja.
 
Trevor Donagan z dystryktu 12. nie odpowiada jej. Upuszcza na ziemię swoją broń, przerzucając ostrożnie wzrok to na Liv to na blat z brońmi. Widząc, że się waha odzywa się do niego:
-Nie mam zamiaru z tobą walczyć... - robi krok w jego kierunku na co reaguje przybraniem bojowej pozy, dynamicznie układając swoje ciało do ataku. Niczego innego po nim nie spodziewała się. W końcu jego domeną są walki kontaktowe. Powoli cofa się od niego.
Trevor widząc jej zniechecenie w końcu znajduje to czego szukał. Wiedział, że gdzieś będzie leżeć i broń dla niego, musiał po prostu na nią trafić. Nim Liv rozumie co się dzieje, wbiega w głąb Rogu i zabiera dwie, ostro wykończone tonfy, wybiegając z nimi do lasu.

Niewiele myśląc dziewczyna biegnie za nim.
- Trevor, zaczekaj możemy razem coś wymyśleć.... - skręca za Róg Obfitości i wtedy wpada nia nich. Czworo pretendentów wraca z nocnego oczyszczenia.
- No proszę Donagan, miałeś iść po broń a spanikowałeś na widok Liv?- ich lider, Duży Timmy, rosły chłopak z 4. dystryktu, uśmiecha się. Za nim wyłania się śliczna dziewczyna z dystryktu 3., Lilith Caton.
- Jak tam nasza obrończyni praw? - Lilith wesoło podryguje do niej, przystając obok.
- Och, a może i mnie ocalisz przed śmiercią? - dodaje wysoki, chudy chłopak, Hector Hidgins z dystryktu 1.
- Tak, z pewnością przyda ci się zbawienie - żartuje jego współtrybutka, Monica Santos.
- Ale, ale. - Duży Timmy ogląda zdobycze Trevora. - Widzę, że jednak coś dla siebie znalazłeś, Trevor. - mówi z podziwem, choć jest w tym słyszalna pewnego rodzaju groźba. Nastolatek instyntkownie przyciska broń do ciała, gotów bić się o nią. To zarzewie konfliktu przerywa wychodzący z lasu Paul Sam.
- Mało wam ofiar? Mówiłem wam, że tę zaklepuję dla siebie. - staje obok Liv i Lilith, gotów bić się o zdobycz. Liv ma dość tego zachowania.
- Jak śmiesz bronić mnie przed nimi tylko po to by rezerwować sobie moją śmierć!
Pretendenci nie powstrzymując się od parsknięć a Paul zaciska z wściekłością zęby. Krótką chwilę intensywnie nad czymś myśli, po czym błyskawicznie oddala się kawałek od niej i ponownie celuje do niej z kuszy. - Tym razem nie spudłuję, Sotoke. Co ty na to? - patrzy na nią złowrogo.
 
W tym czasie Lilith spogląda w kierunku z którego przybył Paul a gdy nikt z nim się nie pojawia, przerywa te nonsensowne przedstawienie:
- Max nie wróci na noc? Paul?! - powtarza gdy chłopak zignorował ją.
- Nie mam pojęcia, może ma gdzieś ten durny sojusz, zresztą...
Wtedy słyszą pojedynczy wystrzał armatni. Insynktownie odwracają się w jego kierunku. To skupienie wykorzystuje Liv, rzucając się w kolejny, nonsensowny bieg. Tym razem od razu kieruje się w kierunku nabliższego zalesienia. Po kilku metrach potyka się o coś przez co znów stacza się ze stromego wzniesienia. Gdy w końcu się zatrzymuje coś upada obok niej. Czarny kształ przeleciał nad jej twarzą a Liv przeżyła niemały szok, sądząc, że to czyjaś głowa. W wieczornym świetle nie rozpoznaje kształtu. Kopie dziwne znalezisko nogą a słysząc specyficzne, stłumione odgłosy rozumie, że oto spadł jej z nieba plecak z prowiantem. To musi być dar losu. Skąd w końcu mogła wiedzieć, że bezczelnie go ukradła?

~  *  ~  *  ~  *  ~
Flashback
Dystrykt 17
 
Gdy rano szykowała się do szkoły jej siostra wróciła ze zmiany. Weszła do ich pokoju akurat kiedy Liv kończyła wiązać włosy.
- O, hej, Livciu. - Anita, jej dorosła siostra z burzą ognistych włosów, ziewnęła zmęczona. - Nie jesteś przypadkiem spóźniona? Minęłam już Leone i...
Liv zmrużyła zła oczy. Ostatnimi czasy każdy ją musiał poprawiać i pilnować. Anita roześmiała się na widok naburmuszonej twarzy siostry, rzuciła swoje rzeczy na krzesło przy starym biurku. Zdjęła wierzchnie odzienie, zbierając się do odsypiania nocnej zmiany. 
Wtedy Liv zesztywniała. Przypomniała sobie, że jej siostra jako jedyna jeszcze nie wie. A przynajmniej nie pośrednio. Postanowiła to ugrać.
- Myślisz, że sprawdziłabym się jako trybutka? - spytała jakby odniechcenia, zapinając ostatnie guziki w bluzie w kratkę. Anita jęknęła odwracając twarz w jej kierunku.
- I pytasz mnie o to, gdy chcę spać? - wygarnęła młodszej siostrze. - Liv, wiesz, że mam ciężką pracę...
 
Och, jak mogła o tym nie wiedzieć. Wszyscy w dystrykcie byli z niej tacy dumni. Pierwsza córa na studniach, pierwsza pielęgniarka, przyszła lekarka. Cudowne Dziecko. Duma Prynthii. Liv ciągle to słyszała wokół siebie, nie było dnia by ktoś jej nie porównał do Anity lub nie pytał ją o nią. Nawet wczoraj, na rynku, jej matka nie mogła się powtrzymać. A ona zawsze musiała przytakiwać. Zachwalać siostrę, dawkować swoje złośliwości o niej. Chcąc nie chcąc po latach robiła to już mimowolnie, wychwalając jej osobę i czyny, ujmując siebie kawałek po kawałku. W końcu zapomniała kim sama jest i do czego chce dążyć. Była tylko Anita i jej młodsza kopia, mniej zdolna, mniej inteligentna. Mniejsza.
Z jakiegoś powodu nagle ucieszyła się, z tej niefortunnej serii zdarzeń.
- Och, tak tylko mi się wymsknęło, wybacz. - rzuciła, próbując skończyć temat. Jej siostra była jednak na to zbyt bystra.
- Czekaj, a czemu tak nagle dzisiaj o to pytasz...? Och, nie, czy to dziś?! - podniosła się szybko z łóżka. Liv zamyśliła się. Czy dobroć jej siostry miała jakieś granicę? Zamartwianie się zawsze odbierała jako upokarzające. Chciała być tylko silna i samodzielna, jak Anita. - A więc wczoraj, tak? - domyśliła się Anita.
Liv spojrzała wymownie na nią.
- To nie znaczy, że ja...
- Tak, to przecież nic nie znaczy. - Anita przerwała jej. - Każdy czasem o tym myśli... - wzdycha z dziwną nostalgią. Liv spojrzała na nią z niepokojem. Ten ton nie był jej jeszcze znany. Nie zdążyła długo nad tym głowić -  w końcu Anita wygoniła ją do szkoły, przerywając jej wszelkie rozważania.

- - -

Tego dnia więcej uczniów z jej klasy było nieobecnych, co tylko potęgowało plotki. I choć były nikłe szanse na to, że dwóch trybutów z jednego miasta będzie reprezentować ich dystrykt, niepokój tylko narastał. Najbardziej dotykało to Liv, tą pechową dziewczynę, która biła się już tylko z myślami, kto był jej wrogiem. Jej zdołowany nastrój zauważyły niektóre osoby, ale nikt nie wiedział co do końca powiedzieć. Maia gestykulowała coś do Bianci, co jakiś czas spoglądając na Liv, ale dziewczyna nic im nie wyjaśniła. Sonia była wyraźnie stłamszona, jakby usilnie powstrzymywała się od kolejnych przytyków, Leone trzymała się trochę dalej, siedząc z chłopakami na szkolnych schodach. Wtedy podbiegła do nich zdyszana Ranniel, niemal wykrzykując na głos jak to nie jest trybutem. To wystarczyło Soni by w końcu się na kimś wyżyć.
 
Na lekcjach starali się udawać, że i tym razem ich klasa jest bezpieczna, że Sonia powstrzyma się od kolejnych ekscesów, że dotrwają do końca roku szkolnego, w czasie którego jedna z nich będzie jechać do Kapitolu. W końcu od wielu lat uwieńczeniem roku szkolnego jest kradzież absolwentów na arenę. Ich plan nie był zły, jednak utrudniał go sama zainteresowana, nie współpracując z nimi, izolując się na lekcjach. I mimo że były to ostatnie dni szkoły musieli nieźle nagimnastykować sie, by kryć Liv. Bianca zgłosiła się do odczytu prac z nauk biologicznych, widząc, że pani Millo szykowała się sprawdzenia Liv. Ranniel (po złośliwym uświadomieniu przez Sonię) zaczęła dramatyzować, że nic nie rozumie ze statystyki, przez co to ją pani Setho zaprosiła do tablicy. Z kolei na podstawach farmacji Sonia zaczęła się głośno śmiać gdy pan Kento zaczął przepytywać Liv z poprzednich zajęć przez co do końca lekcji to właśnie panna Sparosky była wołana do odpowiedzi.
Pozostali mniej lub bardziej starali się pomagać. Uliash Erdmann usiadł z Liamem przed ławką Liv, aby po prostu ją zasłonić (dziewczynom nie spodobał się ten pomysł), Paul z Leone i Ronaldem próbowali obrócić wszystko w żarty. Tak minął im przedostatni dzień szkoły.
 
Po ostatniej lekcji Liv postanowiła posłuchać Parker, i nie zwlekać z odwiedzeniem Pałacu Sprawiedliwości. Przy wyjściu ze szkoły zaczepił ją Paul.
- Hej, Liv, może chciałabyś wracać dzisiaj razem? - uśmiechnął się do niej chociaż jego twarz wyrażała pewne strapienie. Może chciał wyjaśnień odnośnie jej ojca? Nie byłby dzisiaj pierwszym dociekliwym ale Liv nie to miała na głowie. Zbyła go półsłówkami i ruszyła przed siebie. Droga ta była dość długa na szczęście po drodze mijał ją wóz łowiecki. Zaprosili ją do siebie, wiec ignorując rozprutego dzika i kilka pomniejszych zwierząt, przysiadła się do nich.
- Cole mniej zwirzyn, prawda Mario? - odezwał się jeden z nich.
- Ane. 
- Inne miasta, ot co. - wtrącił kolejny. - Zbierajo kolejne drzew pod budowe.
- Paszoł won z takiemy! - zezłościł się pierwszy. - W końca braknie zwierza do ubicia!
- Nie beć zły, Jeno. Tli majo gęby do syta karmić. 
- Ino słyłszem, jako tam trabuta majo. 
Liv słuchała ich połowicznie, uśmiechając się z ich akcentu. Miło było słuchać czegoś tak prostego jak obowiązki myśliwskie i problemy z terenami. Żadnej szkoły, starszego rodzeństwa, Igrzysk. Po prostu ciężka praca własnych rąk.
- Litka, maszła swej przystanek. - klepnął ją w ramie młodszy z nich, ten który tak kłócił się o pobliskie wioski. Liv przetarła oczy. Stali przed Pałacem Sprawiedliwości.
 
 - - -

- Proszę się zatrzymać i okazać identyfikator. - jeden z pilnujących wejścia Strażników Pokoju zatrzymał ją.
- He? - Liv nie zrozumiała.
- Identyfikator lub polecenie. - powtórzył się.
- Przecież nikogo na niego nie stać... - zaczęła irytować się.
- Bez tożsamości nie wejdziesz. - dodał drugi.
- To chyba jakieś żarty... - wywróciła oczami, po czym rozejrzała się za siebie. - Jestem tegorocznym trybutem. - powiedziała z dumą. Niech wiedzą, że się nie boi. Mężczyźni spojrzeli po sobie i roześmiali się. - He?
- Gdzie twoje oświadczenie? 
Otworzyła zmieszana buzię.
- Co roku słyszymy to samo a potem skarżyli się Jenkinsowi...
- March, wystraczy! - przerwał mu kolega.
- No żeś, zawołacie w końcu Parker, do cholery!
- Jeśli nie odpuścisz zabierzemy ciebie najpierw do burmistrza, a wierz mi, Cradford nie jest łagodny w okresie dożynek...
Wtedy drzwi za nimi otworzyły się, ukazując ubraną w zielony żakiet i spodnie Parker.
- Kyan, March! Chyba nie grozicie naszej tegorocznej trybutce?
Spojrzeli na siebie nawzajem ze strachem w oczach. Liv zaczęła zastanawiać się skąd rektorka może ich znać? W końcu tyle lat pracowała w stolicy, jej współpracownicy na pewno tam zostali a tutejszych przecież szkolił ktoś inny.
Zdawało się jednak to nie prawdą, gdyż jak na komendę rozproszyli się, otwierając jej drogę do środka. Z kolejnym "He?" na ustach weszła do środka, coraz bardziej lubiąc rolę jaką sobie zawłaszczyła.

- - -
 
- Trybutka, co? - śnieżnowłosa Parker zaprowadziła ją do przestronnej, białej sali. Przypominała gabinet lekarski. - Twój kolega już był tu wczoraj i odebrał swoją kartę. Dostał też sygnet i rozpoczął przedwczesny trening. - do sali weszło kilku laborantów. Jeden z nich niósł dużą, nieporęczną maszynę.
- Sygnet? Od kiedy Kapitol rodzaje trybutom biżuterię? - zadrwiła Liv.
- To nie jest sygnet o którym myślisz. - zaprowadziła dziewczynę do krzesła. - Musiałaś to widzieć na którychś Igrzyskach, myślałaś, że skąd się wzięły na nich? - dwóch laborantów zaczęło przypinać Liv do krzesła. 
- Hej, zaraz co tu się dzieje?!
- Będzie boleć, Livender. Zostajesz oznakowana sygnetem Igrzysk.
Uspokoiła się, z przerażeniem patrząc na przyjaciółkę swojej matki. To blef, to musi być blef, powtarza sobie w myślach. To pewnie jeden z testów psychologicznych, o których słyszeliśmy w szkole. Tak, to musi być to...
Wtedy do jej ust zostaje włożony gruby materiał. Do oczu wzbierają jej się łzy. Jakiś mężczyzna podchodzi do niej z dziwnym pistoletem na końcu którego płonął okrągły wzór.
- Wszystko jest sterylne i bezpieczne, nie masz czego się bać... - Parker próbowała uspokoić wierzgającą dziewczynę. -Jesteś trybutem, czy nie?! - w końcu krzyknęła na nią.
Liv zamarła i spojrzała na nią. Czy właśnie o to teraz pytała? Mogła się jeszcze wycofać? Udać, że to był tylko zły sen? Ale do czego wtedy wróci? Dalej miała żyć w jej cieniu? Być ciągle poprawianą, pilnowaną i przyrównywaną do Anity? Czy jedynie taki wybór na nią czekał? Znowu?
Zmarszczyła brwi i rozpłakała się na tamto wspomnienie. Już raz chciała spotkać się ze Śmiercią. Wtedy poczuła ogromny ból na lewym ramieniu; jej blizna była niemal gotowa. Mężczyzna odszedł. Podeszła do niej kobieta z długą rurą, dmuchając w jej ramię ciekłym azotem, chłodząc całą kończynę.
- Widzisz? Nic wielkiego, tak jest od lat.
- Myślałam... - Liv zacisnęła zęby. Łatwo było mówić weterance, że wypalanie blizny to nic takiego. Pewnie nie takie rzeczy widziała. - Sądziłam, że dostajemy jedynie nadajnik...
- Tak, nadajnik także dostaniesz...

- - -

Po wszystkich zabiegach Parker zabrała Liv do swojego gabinetu. Podała jej jaśminową herbatę, próbując zacząć rozmowę od zachwalania pomieszczenia. Liv nie bardzo kwapiła się do przytakiwania nad antykami jednak gdy spojrzała z nudów w górę uspokoiła się, obserwując uważnie wypukłe, zaokrąglone akwarium na suficie. To na to Jenkins wydawał łapówki?-Co jest?- Parker odsłoniła rolety w oknach. Widok słońca był dla niej zbyt ponury więc z powrotem je zasłoniła i włączyła lampę na biurku.


Nagle usłyszała jakieś krzątanie a po chwili zrozumiała, że Parker zasłoniła rolety, mimo że było jeszcze bardzo jasno na zewnątrz.
- Na serio? - powiedziała gdy kobieta zapaliła lampę na biurku.
Parker zignorowała ją i zaczęła szukać czegoś w szufladach biurka. Liv westchnęła.
- Hej, Parker...
- Hm?
- A czemu... jak to się stało, że tamten drugi trybut zaczął wczoraj szkolenie?
Parker wyprostowała się i poprawiła swoje włosy.
 - Boisz się konkurencji? Nie masz żadnej. I żadnej nie stanowisz.
Liv opuściła wzrok. Dobrze o tym wiedziała. Jednak wcale nie o to pytała. Pavalon nie leży w centrum dystryktu a kolej nadal działała w niewielu miastach. Dojazd do stolicy 17. większości mieszkańcom zajmował kilka dni. A jednak wczoraj, już w dni wyłaniania trybutów, ktoś osobiście zgłosił się do rektorki.
Jej zamysły przerwało nagle wpadające światło. Rektorka otworzyła okno, wyrzucając lampę za okno.
- Uniezależniaj się, Liv. Tylko będąc wolna zdołasz to wygrać. - odpowiedziała na jej zdumiony wzrok.
- Czy wygrana jest zawsze drogą właściwą? - wyjrzała przez szyby. Powoli zbliżał się wieczór, choć pogoda zdawała się to ignorować. Słychać było gwar ludzi z rynku nieopodal a także bawiące się dzieci. To miało być spokojne lato.
- Wygrana nigdy nie jest właściwa. - Parker westchnęła. - Inaczej nie trzeba by było o nią rywalizować.
Liv posmutniała.
- A jeśli ja... umrę?
- Przecież właśnie tego oczekujesz, tak? - rektorka była zbita z tropu. Jeszcze wczoraj dziewczyna zrzekała się przemocy, czego więc oczekiwała na arenie, jeśli nie zgonu? Cudu?
- Sama nie wiem.
- Liv! - kobieta wstała gwałtownie. - Właśnie ciebie sygnowałam! Dostałaś nadajnik! Oficjalnie zmieniłyśmy losowanie! - ostatnie zdanie wyszeptała jej w twarz. - Chcesz mi teraz powiedzieć, że to wszystko na nic?!
Dziewczyna wyprostowała się i powoli obróciła się w stronę drzwi. Po chwili spojrzała ponownie w stronę rektorki.
- Chcę iść na te Igrzyska, tego jestem pewna. Co będzie dalej, jeszcze coś wymyślę. Tobie pozostawiam nadanie sensu mojej śmierci.
Parker wstrzymała oddech. To pozostawiało na jej barkach ogromny obowiązek. Nie tylko jako rektorki ale jako, i przede wszystkim, przyjaciółkę jej matki. Przynajmniej Prynthia już wie. Ale czy na pewno? Faktycznie, matka Liv zadzwoniła do niej wczoraj. Ani to z żalem ani skargą, chcąc po prostu upewnić się, czy jej domysły są poprawne. Czy jej córka naprawdę była fatalną aktorką i została wylosowana? Nawet nie poprosiła o zamianę, pomoc w ucieczce. Tak bardzo była honorowa, a jej córka wydała się do niej taka podobna. A może Parker chciała tak w to wierzyć? Czy naprawdę nie zauważyłaby gdyby Prynthia lekceważyła swoje dziecko? Ale to by było takie smutne. Przecież oblewała Liv właśnie po to, by Prynthia nie musiała się o nią zamartwiać.

- Wielka szkoda, że nigdy ciebie nie przepuściłam. - przyznała z nostalgią na odchodne. - Może faktycznie tam byś się lepiej odnalazła. - spojrzała na nią ze wstydem. Liv westchnęła i mimowolnie uśmiechnęła się na wspomnienie o wakacjach.

1 komentarz:

  1. Mechaniczna Żyleta25 listopada 2013 01:41

    Widzę, że akcja zaczyna nabierać tempa. W tak krótkim czasie wymordowałaś tylu trybutów... A co mi tam będę czepialska. Ze strzałą wbitą w udo Liv nie powinno udać się uciec (chyba że jest niesamowicie odporna na ból). Trochę rozbawiło mnie zdziwienie Liv że rana krwawi i że od tego można umrzeć. Generalnie przy mordowaniu prawie zawsze się krwawi. Czy mi się zdaje czy Sam Paul coś czuje do Liv?? Lubisz bad boyów XD I jeszcze jedno pytanko. Czy rektorka jest w wieku Liv? bo traktują się jak koleżanki. No to by było na tyle, ale strzeż się bo jeszcze wrócę :D

    OdpowiedzUsuń