For the lives that I take, I'm going to hell.
For the laws that I break, I'm going to hell.
For the lies that I make, I'm going to hell.
For the souls I forsake, I'm going to hell

spis



niedziela, 17 lutego 2013

Rozdział IV ~ "Trzech to już kampania"

Dzień 2
Bory sosnowe na południowym wschodzie areny 


Budzi się wyczerpana po nocy. " Zupełnie nie wiedziała gdzie nocować. Spanikowana, biegła jak najdalej od Rogu, przez co zdążyło zrobić się ciemno nim po macoszemu nie sprawdziła zawartość plecaka. Nie było w nim jednak najpotrzebniejszego śpiwora. Pocieszyła się tym, że był dużo cięższy, co dawało jej nadzieję. Gdy znalazła w końcu gęste bory rozpoczął się apel podsumowujący zgony.

Mały Timmy z dystryktu 15,
Rachel Bowga z dystryku 8,
Luna Principal z dystryktu 7,
Morgan Jeffreson z dystryktu 16,
Stacy Melanie z dystryktu 4,
Diana Crow z dystryktu 5,
Charlie Moon z dystryktu 8,
Leta Chase z dystryktu 6,
Mitch Wilbour z dystryktu 13,
Patricia Hemilton z dystryktu 2,
Craig Willow z dystryktu 7,
Tamara Drowtill z dystryktu 9,
Polly Hols z dystryktu 10.

Liv wykorzystała ich światło, dzięki czemu znalazła fragment wyboistości terenu, w którym postanowiła się schować. Był to niewielki rów, okalający fragment lasu, obrośnięty miękkim mchem. Naciągnęła sztywno kaptur na głowę, obawiając się owadów, po czym spojrzała w niebo na ostatnie nazwiska. Połowa jej sojuszu nie żyła. Obie mogła uratować. Zakryła twarz dłońmi, szlochając."

- Już zenit? - wstaje osłaniając twarz przed słońcem. Po chwili czuje falę gorąca. Przepocona ściąga kurtkę i przeciera włosy. Nie jest ciepło, po prostu w nocy, sumienie przypomniało jej że nie jest psychopatką.

"Wybudzała się kilka razy. Najpierw trochę nieświadomie, jakby przez szelest, czy pohukiwanie nocnych zwierząt. Za którymś razem zobrazowała to jako krzyk. Więc wybudzała się spanikowana, jednak nic nie nadchodziło. W końcu zrozumiała czyje to były głosy. Te pierwsze, piskiliwe, przerażone skowyty, należały do Charliego i Luny. Czasem pojawiała się Diana, ale mimo że wyraźnie do niej nawoływała, Liv nie słyszała jej głosu. Potem był głos walczącej Tamary, którego źródła nigdy nie mogła znaleźć. A na koniec ona, jej sojuszniczka. Przed jej atakiem wybudzała się niemal całkowicie, bojąc się z powrotem zamknąć oczy do snu. To przez nią była cała spocona i pobudzona."
 
A poza tym musi sprawdzić co z jej kontuzjami. Czując pierzchnące usta, przeszukuje plecak. Wzdycha z radością na widok zwykłej butelki wody. Oprócz niej znajduje wafle ryżowe, słodką macę a także kilka gadżetów jak np. chustę trójkątną, na opatrunki. Przez chwilę dziwi się jak taki łup leżał spokojnie na obrzeżach lasu.
- Chyba to nie jest twoje... - nieruchomieje na chwilę, sądząc, że znalazła plecak Diany. To dlatego wystraszyła się, że to jej głowa gdy wylądował obok niej w ciemnościach?
Zaciska pięści i uspokaja oddech. Nie może poświęcać im więcej czasu. Nie gdy może grozić jej sepsa. Spogląda ponownie na wodę, rozważając jej podział. Najpierw sięga do swoich butów. Wtedy przypomina się jej o ranie w ramieniu. Teraz może ją w końcu porządnie zdezynfekować. Mimo to ma wątpliwości, czy to nie byłoby marnotrawstwo wody. Nagle sztywnieje na jakiś szelest. To ptaki rozpoczynające południowy żer. Szybko usztywnia prymitywnie swoją kostkę - zbiera pobliskie gałęzie, nie za cienkie i nie za grube, przywiązuje je wzdłuż stopy, tak by ograniczyć ruchomość stawu. Następnie pakuje się z powrotem, ruszając w kierunku w którym przelatywały ptaki. Chociaż nie są to kosogłosy, bardzo chętnie ćwierkały, dzięki czemu ma pewność, że idzie zgodnie z ich lotem. 

Trudno było w to uwierzyć ale Liv niemal całkowicie improwizuje. Dopiero od kilku lat zaczęła się uważniej przyglądać Igrzyskom, widząc trzy wiktorie. Resztę ignorowała, udając, że jest zbyt zajęta lub znużona na oglądanie. Największą nadzieje miały dać jej treningi, ale na nich działo się tak wiele...

Mając w końcu nadzieje, że znajdzie źródło wody, maszeruje przed siebie, w ciszy i skupieniu nasłuchując. Ptaki nie milkną, wręcz przeciwnie - jakby ciesząc się z jej obecności słyszy coraz więcej trelów i ćwierków. Spogląda w górę, chcąc dojrzeć ich właścicieli i wtedy ich słyszy. Przynajmniej dwoje trybutów znajduje się w okolicy, rozmawiając ze sobą pół głosem. Rozgląda się dookoła. Las się przerzedził, dawno weszła w tereny równiny z mieszaną roślinnością. Nawet nie zauważyła, że weszła w gęstwinę wysokich krzewin. Głosy nie ustają a ona nadal nie wie skąd nadchodzą. Wykrzywia twarz w grymasie i hiperwentyluje się. Kim oni są? Przecież nie może ciągle wpadać na pretendentów. Musi tylko ich rozpoznać. 
 
- Leslie, zaczekaj.
Nieruchomieje na to imię. W końcu ktoś, kto jej nie zabije! Kwiaciarka z 14. z pewnością nie ma przy sobie żadnej broni. A skoro to ona, towarzyszyć jej może tylko jedna osoba. 
- Leslie, Seven! To ja, Liv! - przeczesuje krzaki szukając wyjścia. Gdy do nich dociera jest cała w listkach i gałązkach. Strzepuje pobieżnie owadzich pasażerów na gapę, po czym podchodzi do nich bliżej.

- Och, Livender, jak to dobrze, że to ty! - blondwłosa Leslie przytula ją. Ma 15 lat, lecz chlipie jak mała dziewczynka. - Bałam się, że to ci z trójki lub czwórki. Widziałaś co zrobili na arenie? Tyle razy widziałam Igrzyska a i tak stałam tam jak posąg póki mnie Seven nie zabrał. - uśmiechnęła się przez łzy do Sevena Yanga, 17-letniego hindusa z dystryktu 9. Więc nie tylko Liv miała opóźniony start na Korunkopii.

- Nie przesadzaj Leslie, zrobiłabyś dla mnie to samo - zawstydza się chłopak, po czym łapie się za nogę.
- Coś ci jest? - interesuje się Liv, odkładając swoje rzeczy na ziemię.
- Natknęliśmy się na Evana Faitha z dystryktu 11. - wyjaśniła Leslie
- To on cię tak urządził? - Liv odwija nieudolnie wykonany opatrunek blondynki. Już dawno przesiąkł krwią. Z pewnością rana powinna zostać zdezynfekowana a przede wszystkim...
- O, cholera. - Liv zaklęła bezmyślnie pod nosem.
- Hm? Coś się stało? Wiem, że to ja miałam zajmować się pierwszą pomocą ale nie miałam nic pod ręką... - Leslie zaczyna się tłumaczyć a Liv czuje jak serce staje jej w gardle. Wspominała o sojuszu, który zawarły w trakcie treningów w Kapitolu. Jak miała jej teraz powiedzieć, że to dzięki niej wszystkie nie żyją? Trochę się uspokaja na myśl, że przynajmniej wie o ich śmierci. Sięga do swojego plecaka po wodę, by przepłukać ranę na łydce chłopaka. Wtedy słyszy głos Leslie.
- A w sumie, Liv, może widziałaś gdzieś Letę i Tamarę?

-  -  -

- Słucham? - pyta zupełnie zaskoczona. Czy kwiaciarka nabija się z niej?
- Och, chyba nie sądzisz, że już nie żyją, Liv! - Leslie karci ją.
- Ja... - Liv naprawdę jest przekonana, że Leslie wie. Jej wargi zaczynają drżeć. Ręka w plecaku zaczyna powoli odkładać wodę z powrotem. - A wy... nie oglądaliście podsumowania?

- Nie, nie... - Leslie patrzy zamyślona w niebo.
- Nie chcieliśmy nikogo opłakiwać, Liv. - wyjaśnia jej Seven. - Pierwsza noc i bez tego jest trudna.
- W ten sposób narażacie się na dezinformację. Nie wiecie kto zginął, więc...
- Będziemy mogli mieć nadzieję. - przerywa jej hindus. Liv zamyśla się. Ta szlachetna próba ślepej wiary w towarzyszy wzrusza ją. Po kilku kłamstwach zajmuje się jego raną.

Gdy kończy opatrunek, chowa swoje rzeczy do plecaka. Dopiero po chwili pyta się ich czy są spragnieni. Tak w ciągu kilku godzin pozbyła się całego zapasu wody i części prowiantu.

- - -

- Nie mogę uwierzyć, że Evan was zaatakował. - odzywa się Liv gdy wznowili marsz. Po opatrzeniu rany Sevena (Leslie oddała mu część koszulki) znalazły mu dużą gałąź do podpierania się, uniezależniając go od Moslie czy Sotoke. Poza tym rana nie była głęboka, choć na pewno świeża, co mu doskwiera. - To po to proponował nam sojusz? Żeby się pozarzynać...
- Och, nie Liv, nie myśl tak o tym! - słyszy Leslie i nieruchomieje. Już to gdzieś słyszała. - Nie wyjaśniłam tobie do końca co się stało.
Idąca na przedzie Liv odwraca się do nich. Przecież nie zabili by go. Jej myśli odgaduje Seven, wzdychając pogodnie. Kij naprawdę mu służy, sprawnie przeczesując kolejne trawiaste tereny.
- On nas bronił, Livender. Przed tym wariatem z 6. - wyznaje jej gdy zrównuje się z nią.
- Kevinem?
- Mhm.
- A Evan?
 
Zapada chwila ciszy. Przeczuwając najgorsze Liv z trudem wstrzymuje łzy jednak wtedy niespodziewanie pociesza ją Leslie.
- Przecież nie zginął, Liv.
Próbując powstrzymać łzy, uśmiecha się do kwiaciarki, wierząc, że tak właśnie jest. Od rana nie było słychać ani jednego wystrzału armatniego a w nocy zabrakło jego nazwiska wśród listy poległych. Tak, na pewno przeżył. Leslie ma rację. Przecież ktoś tak szczupłej postawy jak Evan łatwo poradzi sobie z dwa razy większym i trzy razy bardziej szalonym chłopakiem.

 
~ * ~ * ~ * ~
Flashback
Dystrykt 17
 
Ostatniego dnia szkoły ale i swej wolności chodziła cała podenerwowana. Myśl o wszystkim co miało niedługo nastąpić przytłaczała ją. Nie myślała o śmierci, ba, nawet przez chwilę nie martwiła się starciem z trybutami - martwiła ją cała ceremonialność. Czy jej rodzina naprawdę pogodziła się z jej stratą? Czy Prynthia kontaktowała się także z jej ojcem?
 
- Liv, marnujesz wodę. - Evely weszła do łazienki. Liv ochlapała wodą twarz i zakręciła kurek.
- Nie pouczaj mnie, młoda. - uśmiechnęła się do siostry. Ta jednak dalej miała poważną minę. Podeszła do siostry przy zlewie, chcąc umyć zęby.
- Dobrze wiesz, że mnóstwo osób w mieście nie ma jeszcze bieżącej wody. - płucze buzię po czym zaczyna toaletę. - Myślisz, że czemu wolę aby Pattern przychodziła do nas? - mlaszcze do niej ze szczoteczką w buzi.
Liv jęczy z zakłopotania a następnie wraca do pokoju szykować się do wyjścia.

- - -

W drodze do szkoły jakoś minęło jej co nieco zdenerwowania. Może z faktu, że ostatni raz będzie znosić swoich rówieśników, w tym tę jędzę, Sonię. Może dlatego, że wraz z wyjazdem nikt nie będzie już jej poprawiał ani dyrygował. A przynajmniej nie na arenie. W końcu pokaże ile jest naprawdę warta.

- Marnowanie wody, też mi coś... - prychnęła pod nosem przekraczając bramę szkoły. W drodze do sali minęła szafki jej klasy. Ze zmrużonymi oczami wspomniała tamten dzień. - Nie będę żałować, pokażę jej na co mnie stać. Jestem lepsza.

Lekko spóźniona otworzyła drzwi by ujrzeć przed sobą imprezę klasową. Stoły złączono ze sobą na środku pomieszczenie i postawiono proste napoje i przekąski. W tle szumiło stare radio z Kapitolskimi piosenkami.
- Hej, już jest! Niespodzianka! - Liam jako pierwszy ją przywitał.
- O rany, Sanders, to jest przyjęcie pożegnalne a nie impreza urodzinowa. - poprawiła go Leone dopiero po chwili rozumiejąc jaką zrobiła gafę.
- Pożegnalne, tak. - Paul Sam podszedł do nich. - Nieźle, Martish, całkiem nieźle. - spojrzał na zawstydzoną Liv. Niekrótko utrzymał z nią kontakt wzrokowy, wyraźne pesząc się.
Zaprosili ją do stołu i zaczęli biesiadę. Liv nałożyła sobie skromne porcje przy okazji rozglądając się dookoła. Na zakończenie jej klasa była niemal w całym komplecie. Niemal.
- A Ranniel... znowu nie ma? - spytała jakby obojętnym tonem.
- Ha! A ty nie wiesz?! - Sonia zaśmiała się z niej. Siedziała na przeciwko niej bezczelnie szczerząc się cały czas.
- No, więc? - Liv powtórzyła pytanie w stronę pozostałych dziewczyn.
- Hm, cóż... - Morgana zamyśliła się. - Z tego co mi wiadomo znów pojechała do Kapitolu, więc...
- Nie, no co ty. - przerwała jej Leone. - Z tego co słyszałam od Bianci, pojechała już z ojcem na wakacje do 4., nad morze. Prawda, Bianca? 
- Spóźni się. - odparła lakonicznie Frey, rozmawiając po cichu z Maią.
- Już myślałam, że jej się upiecze na zakończenie i dożynki. - zauważyła Morgana. - Czyli jutro pojedzie...
- Ach, żeby to tak jechać nad ocean... - Leone rozmarzyła się.
- Nie ma to jak życie uprzywilejowanych, co nie, Livender? - Sparosky nie poddawała się w prowokacjach. - Z pewnością widziałaś wielkie wody nie raz..
 
Liv w końcu odłożyła sztućce, westchnęła a po chwili spojrzała na nią zirytowanym wzrokiem.
- Jeśli sądzisz, że mój ojciec interweniuje to jesteś bardziej naiwna niż ja.
Wycedziła do niej powoli. Wszystkie rozmowy mimowolnie ucichły, czekając na rozwój wydarzeń. Zamiast tego ich wychowawczyni interweniowała, uspokajając atmosferę. Liv westchnęła głęboko łapiąc się za ramiona. Wtedy widzi jak Sam podnosi się by otworzyć okno. Postanowiła go dogonić.
- Hej, Paul... - zagaduje go przy parapecie. - Czy chciałeś coś ode mnie wczoraj? Miałam kilka spraw do załatwienia... - wyciągnął rękę by uchylić szybę. Wtedy coś miga przed oczami Liv. Otwiera zdziwiona buzię ale nie ma dużo czasu na przetworzenie tego. Paul widząc ją zaciąga rękaw uśmiechając się. Odpowiedział jej coś przekornie, zapraszając z powrotem na miejsce.

- - -

- No z taką formą to na pewno tam padniesz. - naśmiewała się z niej Sonia na wychowaniu fizycznym. Grająca w przeciwnej drużynie Liv wywróciła się, chcąc obronić piłkę. Obrona nie była jej najlepszą pozycją. Morgana podeszła do niej, pomagając wstać. 
 - Dobra, słuchajcie! - ciemnoskóry Noah Siegiel klasnął w dłonie. - Tym raz nie opuszczamy pozycji, Margana pilnuj Liv, ty Liv, odbijaj się później od ziemi, za szybko wyskakujesz. -  instruował wszystkich po kolei. - Ranniel, nie stój tyłem do siatki! Okej, ja po środku, Bianca, po stronie Ranniel.
 
Następny serw wykonał Ronald. Bianca przyjęła piłkę, podała do zwróconej do niej Ranniel, która odwróciła się gdy ta krzyknęła do niej. Na widok odbicia odchyla się nie znacznie, popychając piłkę nad siatkę. Uliash zaklął kilka razy pod nosem. Liv z Morganą roześmiały się. Rozproszona Sonia wybiła do góry piłkę, Liam wystawił do Paula, który zaatakował stronę Liv. 
Wtedy Liv zauważa w całości jego bliznę, rozumiejąc, że wcale nie przewidziała się w klasie. Drużyna Paula zdobywa punkt, lecz, rozumiejąc co się dzieje, wyszedł na korytarz. Liv poszła za nim, doprowadzając do ich kłótni.

- Będziemy tak ich ignorować, tak? - upewnił się Liam.
- Ja nawet nie wiem co się dzieje. - znużona Sonia wzdrygnęła ramionami.
 - Ech, mogłam dziś nie przychodzić... - Ranniel usiadła ostentacyjnie na ziemi.
- Aha, wiedziałam! - Morgana cieszy się, że miała rację, na co wszyscy kręcą zniesmaczeni głową.
- Może Paul, będzie jednak tęsknił za Liv, nie sądzicie? - Ronald podszedł do Liama i Leone.
Zniesmaczona dziewczyna prychnęła.
- Proszę cię, Hiddel. Przecież nie są ze sobą tak blisko od tamtego wypadku.
- Hę, którego? 
- Może ktoś powinien do nich iść... - Morgana podeszła do nich spoglądając w kierunku kanciapy nauczycielskiej. Nikt jednak nie chciał do nich podejść.
- Nie, niech wszystko sobie wyjaśnią. - Leone upierała się przy swoim. - W końcu to ostatnia okazja, przed jutrem.
- Ale co takiego? Leone, czemu nic nie wyjaśniasz?! - Ronald zirytował się.
- Naprawdę nie wiesz? - Sparosky zaśmiała się arogancko nieopodal.
- Nawet ona wie, serio?!
Muskularny Uliash podszedł do nich.
- Ty chyba się później wprowadziłeś do nas, co nie? - przypomniał im.
- Ach, przecież, stary... - Liam pacnął się w głowę.
- Jest taka stara historia między nimi... - zaczęła cicho Morgana, spoglądając w stronę korytarza.
- Gdy byli mali uciekli z lekcji i zgubili się, przez co... - zaczęła Leone gdy usłyszeli odgłosy szarpaniny. Dalej był głośny krzyk Paula, który po chwili wrócił do nich, kierując się w stronę szatni. Nie otrzymawszy żadnej uwagi lub instrukcji od nauczyciela, rozeszli się. Morgana poszła w stronę korytarza, chcąc sprawdzić co z Liv, pozostali poszli się przebierać.
- Ranniel, idziesz? - Bianca podeszła do zamyślonej na podłodze dziewczyny. Patrzyła smutno w podłogę, jakby oczekując na coś. Na głos dawnej przyjaciółki wstała i wyszła razem z nią z sali.
 
- - -
 
Ponieważ to były ich ostatnie zajęcia Liv wysprzątała całą swoją szafkę po lekcji. Celowo robiła to opieszale by poczekać na Paula, który pojawił się prawie po dwóch kwadransach. Gdy wyłonił się zza rogu chrząknął, jakby dając jej czas na opuszczenie korytarza. Brunetka jednak wstała i przywitała go nieśmiałym uśmiechem. Syknął wściekły, po czym podszedł do swojej szafki, zabrał swoje rzeczy i bez słowa ruszył do wyjścia.
 
- Paul, zaczekaj.... - zatrzymała go na schodach na dół.
- Co, Sotoke, jeszcze ci mało?! - warknął zły.
- Przecież nie musimy ze sobą walczyć...
- Proponujesz mi sojusz? - zaśmiał się arogancko, po czym zaczął z powrotem schodzić na dół. Ruszyła za nim.
- No, przecież chyba nie zamierzasz mnie zabić bez powodu...
Nagle przystanął, przez co prawie wpadła na niego.
- Bez powodu? - powtórzył cicho, będąc odwróconym do niej. - Sądzisz, że nie mam powodu, Liv? - odwrócił się do niej spokojnie. Jego oczy były surowe i chłodne. Nigdy wcześniej nie widziała go takim. Cofnęła się kilka stopni w górę. Złapał ją za nadgarstek, przyciągając do siebie. 
- Naprawdę wierzysz, że nie dałaś mi żadnego powodu by ciebie zabić? Jesteś aż tak egoistyczna?
Poczuła jak wzbierają się jej łzy. A więc nigdy nie zapomniał. Jednak to musiało oznaczać tylko jedno.
- Więc udawałeś? Cały ten czas? - zagryzła drżące wargi. Nie odpowiedział jej od razu, wpatrując się w nią chłodno i sapiąc jej w twarz, jakby powstrzymując się usilnie od czegoś.
- A ty nie udawałaś? - usłyszała nagle cicho. - Naprawdę żyłaś tak wesoło i radośnie przez ten czas?
Jęknęła przerażona. A więc jednak jej nienawidził. Te wszystkie lata były kłamstwem, tak bardzo chciała wierzyć, że jej wybaczył. 

Nie mogąc doczekać się odpowiedzi Paul puścił ją i ruszył w stronę wyjścia. Liv wytarła łzy z twarzy, rozejrzała się po pustych korytarzach i krzyknęła do niego na progu.
- Kto normalny mógłby żyć z tym spokojnie?
Stanął na chwilę w miejscu, nieruchomiejąc. Rzucił coś pod nosem, po czym wyszedł, zostawiając ją samą w bólu i rozpaczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz