Dzień 4
Plaża nad jeziorem na południowym wschodzie areny
- Ona wciąż się rusza, Aaron!
- Mówiłem wam, że najpierw powinniśmy ją obezwładnić!
- To sam żeś to zrób jaki taki mądry jesteś, Seven!
- Ja pierdole ile można tak krwawić?!
- Utnij jej w końcu głowę!
Leslie otwiera zmieszana oczy. Czuje się bardzo słabo i kręci jej się w głowie. Przeciera twarz i rozgląda się dookoła. Leży na piasku a koło niej skwierczy ognisko. Przez chwilę obserwuje płomienie, wspominając swój sen.
Pracowała z Arniką na dzikiej łące a nieopodal biegała Faruzan z siatką na motyle. Słońce powoli zachodziło za horyzontem kończąc ich dzienny dyżur. Właśnie zbierały swoje rzeczy do koszyków gdy Arnika ją zatrzymała.
- Silie, masz rumieńce.
Leslie momentalnie zatrzymała się i odwróciła do niej. Zbieranie dzikich kwiatów było o tyle szkodliwe, że Kapitol nie dbał za bardzo o ich odzienie ochronne, dlatego, oprócz rękawiczek i szerokich kapeluszy, w zasadzie nie zapewniano im niczego innego. Często więc młodsze dzieci, zaganiane do takiej paradoksalnie lekkiej pracy, kończyły opuchliznami, poparzeniami, wysypkami a nawet zatruciami dróg oddechowych. Z powodu letnich upałów zdjęła długi rękaw, stojąc pomiędzy udarem a ryzykiem uszkodzenia skóry. Zwykle jednak kończyło się na rumieńcach, czyli oparzeniach alergicznych, wywoływanych pyłkami różnych kwiatów, głównie ambrozji, nawłoci i amarantusa. Jednak tutaj żadne nie rosły dlatego poczuła dziwne ukłucie na słowa siostry.
'Gdzie?' chciała zapytać ale jej usta nie wydały żadnego dźwięku. Arnika zdawała się jednak to rozumieć i wskazała jej ramiona i łopatki. Faruzan powoli męczyła się uganianiem za owadami, pomału zbliżając się do nich.
- Nie dotykaj ich. - usłyszała godny głos Arniki, gdy instynktownie zaczęła sięgać palcami swoich pleców. Wtedy rozgrzmiał się sygnał oficjalnie kończący ich zmianę.
'Wszyscy pracownicy proszeni są o stawienie się w punktach kontrolnych', pobrzmiewał głos brygadzisty. Faruzan zabrała swój malutki koszyczek i pobiegła w stronę wyjścia dla zbieraczy. Wręczyła siatkę z kilkoma monarchami ulubionemu Strażnikowi Pokoju przy bramie dystryktu. Arnika także się zebrała, nie czekając na przyjaciółkę. Leslie krzyknęła nieme 'Zaczekajcie!' i wyciągnęła przed siebie zaczerwienioną rękę. Gdy zaczęła jej się bliżej przyglądać usłyszała ich krzyki. I wtedy się obudziła.
Leslie patrzy na swoje ręce a następnie podwija rękawy by przyjrzeć się przedramionom. Po ich inspekcji chce sięgnąć do pleców, ale rozpiętość kurtki jej nie pozwala. Coraz bardziej nerwowa, zaczyna się rozbierać.
- Hej, Leslie, hej! - słyszy krzyk Liv. Brunetka podchodzi do niej zza pleców. - Masz gorączkę? - pyta a potem sprawdza jej czoło. - Na razie lepiej się nie rozbierać, wiesz...
Leslie marszczy brwi, zmartwiona.
- Coś się dzieje? - Liv siada obok niej. Leslie walczy ze sobą, widocznie zawstydzona swoim stanem. Liv chrząka zachęcając ją, póki Seven jest zajęty z Aaronem.
- Liv, proszę... - zaczyna nagle niepokojącym tonem głosu, na który brunetka sztywnieje. Nie może ją o to prosić. Nie teraz. - Powiedz... czy mam rumieńce? Czy jestem skąpana w brzasku?
Liv otwiera buzię zaskoczona. Jej serce mimowolnie przyspiesza a ciało zaczyna powoli cofać się od drobnej kwiaciarki. Wzrok Leslie gdzieś błądzi, na skraju płaczu i pustki. Siedzi zgarbiona przed nią, bezczynnie patrząc na swoje puste ręce. Ale dlaczego na nie? Liv zupełnie tego nie rozumie. Czy właśnie jest świadkiem jej upadku? Czy wkrótce zostanie sama w tym niewdzięcznym świecie? I wtedy zbiera się jej na wspominanie.
- Leslie, ty to masz wyobraźnię! - śmieje się nagle głośno, za głośno jak na nią. Ale to nie siebie chce teraz naśladować. Jej donośny głos wystrasza blondynkę ale i filetujących nieopodal chłopaków. Gdy Seven odwraca się do nich zauważa przytomną dziewczynę. Gestykuluje coś Aaronowi, po czym biegnie do dziewczyn.
- Och, ja... - Leslie miesza się. - Wybacz, chyba miałam... zły sen. - powoli na jej zmartwionej twarzy pojawia się niewielki uśmiech.
- Chyba wszyscy je tu mamy. - Liv kładzie jej rękę na ramieniu. - W strachu nie ma nic wstydliwego. - uśmiecha się do niej jak najłagodniej i podaje jej rękę by wstała. Blondynka wzdycha i podnosi się.
- Słyszałam, że coś tam zabijaliście.
- Och, cóż... - tym razem to Liv się zawstydziła i zrobiła głupią minę. - Złapaliśmy kilka bassów. Tyle, że złapanie ryby to ta najlżejsza część.
Leslie wciąga powietrze w płuca. To prawda. Zabicie jest najprostsze. O wiele ciężej jest się poświęcić. Nagle Seven rzuca się w jej ramiona. Leslie mimowolnie się wzrusza i obejmuje go z całych sił. Liv teatralnie wzdycha, że jej tak entuzjastycznie nie przywitała. Następnie zostawia ich samych, ruszając z powrotem do Aarona przy skałach. Rozłożyli tam prowizoryczną kuchnio-rzeźnię, w której imponująco sobie nie radzili. Seven chciał dalej używać napiętego drutu, Aaron nieudolnie wymachiwał swoim ostrzem a Liv trzymała wierzgające się ryby, przeklinając ile tak można umierać. Tak zleciało im większość czasu od bójki chłopaków i omdleniu Leslie, przez który zmotywowali się by zabrać się do roboty, upatrując właśnie w braku obfitego posiłku stan trybutki z 14.
- - -
Las na północnym wschodzie areny
Rozdzierający krzyk wdziera się do jego głowy. Wraz z nim po chwili nachodzą go wspomnienia. Widok Polly Holls, jego współtrybutki, którą wręcz staranował Kevin Toylan z dystryktu 6. Nastolatka upadła na ziemię, uderzając głową o metalowe skrzynie, rozrzucone wokół Rogu Obfitości razem z zapasami. Nie był pewny czy żyła ale wiedział, że w ten sposób straciła swoje szanse. Mimo to próbował do niej dobiec. Dopóki nie zauważył go Max Wright z dystryktu 3. Właśnie podrzynał gardło Charliego Moona, trzynastoletniego trybuta z dystryktu 8. To jego rzężący krzyk mu się przypomniał, choć nie jego tak bardzo żałował. Nawet gdy został ostatnią osobą, którą mały chłopiec ujrzał przed śmiercią.
- Kurwa! - klnie sam do siebie próbując pozbyć się tych wspomnieć sprzed trzech dni. - Przestańcie do mnie wrzeszczeć! - drapie się nerwowo po głowie, po której spływa krew. - Gówno wam zrobiłem!
Jego całe ciało piecze go, wszędzie ma zadrapania od sideł Paula i Maxa. Największą ranę ma na twarzy, ponieważ w ciemności wystraszył się drutu i niemal od razu upadł na ziemię, twarzą przylegając do żyletek. Zaliczył przez to głęboką raną w poprzek nosa a także okolicy kości jarzmowej i żuchwy. Chociaż uniknął skaleczenia oka, tworzy się tam wielka, sącząca się opuchlizna, przez którą niemal nic nie widzi na lewe oko. Na szczęście los uśmiechnął się do niego gdy znalazł w leśnym zagajniku tamten plecak. Obok niego leżał niewielki nożyk, drut i butelka jodyny. Od razu rozpoznał ją po zapachu i przystąpił do odkażania ran, które okazało się istną katorgą, w trakcie której niemal odgryzł sobie język. Tak spędził połowę trzeciego dnia otwarcia. Ból wyklarował mu strategiczne myślenie, dzięki czemu odświeżył sobie pamięć w tym przed dożynkowe szkolenie, do którego się zgłosił. Pracował tam między innymi nad rozpalaniem ognia i szukaniem wody. I to właśnie tym drugim zajął się wieczorem. Nie za szybko znalazł efemeryczny zbiornik. Z niechęcią przefiltrował go, czując pierzchnące usta. Najpierw użył warstwy ziemi, potem swoje rozdarte ubranie by na koniec wkropić tam kilka kropel jodyny. Wykorzystał swój nieprzemakalny kaptur jako prowizoryczną miskę, i choć było to uciążliwe, opłaciło się. Kilka godzin później jego płytki sen zbudził kapitolski spadochron z mocnym, metalowym bidonem.
Nagle zaczyna słyszeć jakieś krzyki. Szybko orientuje się, że jego przerwa była zbyt szybka i długa. Wychyla się zza niewielkiej skarpy by ujrzeć Maxa warczącego na swoją koleżankę z dystryktu, Lilith Caton. Chowa się z powrotem, obmyślając plan ucieczki. Znajdywał się na nieużytkach rolnych, wśród niewielkich wydm piaskowych i pojedynczych ruderalnych roślin. Teren idealny na pościg, z czystym widokiem i bez zwierząt czy jarów. Łapie się na chwilę za głowę, intensywnie obmyślając kierunek ucieczki. W końcu wstaje z trudnością i rusza przed siebie. Kilkadziesiąt merów dalej w końcu je znajduje. Na początku sam niedowierza swojemu szczęściu.
Sojusz miał pewne wady, głównie przez koncept przyjmowania każdego chętnego, ale gdy widział jak większość zawartych w nim dzieci zginęła na otwarciu, dodało mu to trochę otuchy. Po sprawdzeniu wieczorem poległych i odczekaniu kolejnego dnia, w trakcie którego nikt nie zginął, postanowił ich znaleźć. Po drodze wpadł w pułapkę pretendentów, ale nie zraził się, wiedząc przynajmniej gdzie zaznaczyli swoje tereny. Przeczesując tak teren wpadł jednak na Maxa, co zupełnie pokrzyżowało mu plany. Skąd mógł wiedzieć, że albinos go wytropił. Drugim poważnym problemem było miejsce zgrupowania, zakładające okolice, których wystąpienia na arenie nie mogli przecież być pewni. To był pomysł Samaela, który swój pomysł poparł wieloletnimi obserwacjami Igrzysk a także przeglądem statystyk rozgrywek. Według niego obiekty pojawiały się regularnie, krainy geograficzne miały swoje cykle a sama tematyka terenu była czystą różniczką, cokolwiek to miało nie znaczyć. Przełożył im to jednak na jakieś okresy wegetacyjne co uznali za fachowość a dodatkowo ich lider wysunął wcześniej podobną dedukcję.
W ten sposób, pełen nadziei, postanawia dalej ich szukać, niezależnie od tego kto go śledzi. Zaryzykuje zaprowadzeniem tam dwóch karierowiczów, wierząc, że przynajmniej część starszych dzieciaków już się tam zgrupowała. W czasie jego wędrówki wspiął się na kilka jaworów, wzniesień aż w końcu na tej piaskowej skarbie dostrzegł zarysy nieregularnych wzniesień. Nie może się teraz poddać.
- Ale mamy fart. - szepce, i rusza w kierunku gruzowiska.
~ * ~ * ~ * ~
Flashback
Centrum Odnowy, Kapitol
Im dłużej Liv szukała Paula tym bardziej zdawała sobie sprawę, że przyciąga na siebie sporo uwagi. Nie doszukiwała się w tym jakiejś konkretnej przyczyny, przeciwnie, stwierdziła, że pewnie wszyscy biorą ją za trybutkę-ofermę, która niefortunnie zagubiła się w Hali Projektowej, sali przygotowawczej znajdującej się tuż nad stajniami z rydwanami do Parady Trybutów. I nawet gdy starała się wyglądać miło i przyjaźnie, wiele trybutów (a przynajmniej tych, których dała radę rozróżnić) patrzyło na nią surowym a nawet wrogim spojrzeniem. Z tego właśnie powodu, speszona, przeszła tak pomieszczenie w milczeniu, wchodząc niemal w korytarz. Wtedy jednak zatrzymał ją Strażnik Pokoju, pilnujący wejścia.
- A co jeśli muszę do łazienki? - zirytowała się na ten brak wolności.
- Samych was nie puszczamy. - odparł starszy mężczyzna spokojnie. Jego opanowanie tylko bardziej ją prowokowało.
- Może jeszcze mam sikać w towarzystwie całej ekipy przygotowawczej? - parsknęła i postawiła stopę na korytarzu.
- Nie bądź nie mądra, Sotoke. - jego ton dalej był łagodny a nawet mogłaby powiedzieć, że miejscami życzliwy.
- Mam was dość, was wszystkich! - odepchnęła go i ruszyła z impetem przed siebie, wzdłuż korytarza na którym co kilka metrów stali żołnierze. Kilkoro z nich od razu ruszyło by ją zatrzymać, ale uniósł rękę by ich powstrzymać. Zamiast tego wyciągnął coś niewielkiego z kombinezonu i połączył się z jedyną osobą, zdolną jeszcze ją kontrolować.
- - -
- Jest cholernie...
- Nieokrzesana? - dokończyła za niego Parker, gdy szukał odpowiedniego słowa.
- Raczej chodziło mi o... rozwydrzenie. - Amias Feinah westchnął i popił z niewielkiej piersiówki. Wyciągnął ją do Parker ale ta tylko zatrzymała go wyprostowaną dłonią, widocznie zamyślona. Zamilkli na chwilę obydwoje.
- Widać to po niej, prawda? - spytała w końcu.
Amias wypuścił głęboko powietrze.
- Że nieźle sobie odpływa? Jak na dłoni.
- Pieprzony judynar. - Parker przetarła zmęczoną twarz, po czym zabrała mu alkohol. - Nadal korzystasz z lupusowej destylarki? - spytała wąchając zawartość. Amias przytaknął a ona uśmiechnęła się i wzięła głęboki łyk. - Twój ojciec miał do tego smykałkę.
- Przepis jego prababki.
Zachichotała. Ciekawe to były ich perypetie, od bimbrowników do Strażników Pokoju. Ich historia bardzo zręcznie przeplatała ambicje polityczne, spotkania i dyskusje w których dominowała otwartość i opilstwo. Tak właśnie ich poznała. Ale to zupełnie inna opowieść.
- Nie dostaliście żadnych nowych instrukcji w związku z obecnością dziecka Kapitolczyka?
Amias pokręcił przecząco głową.
- Ani prezydent ani kanclerz nie wykazali jakiejkolwiek inicjatywy. Może nawet o tym nie wiedzą...
- Oczywiście, że wiedzą, myślisz, że co robimy przez te cholerne trzy dni.
- To ty jesteś rektorką... - roześmiał się lekko wstawiony. - Mogłaś tam wpisać cokolwiek. - mrugnął do niej, choć trudno było powiedzieć czy nietrzeźwo ją podrywał czy coś sugerował. Wypuściła niespokojnie powietrze. Nie powinna z nim rozmawiać, nie na takie rzeczy. Syn Lupusa miał zaszczepioną lojalność do niej ale jak to będzie wyglądać, gdy Główny Komendant Kapitolu dowie się, że spiła Tyradowego Porucznika?
- - -
Liv chodziła wzdłuż korytarza w tę i z powrotem. Oprócz Strażników Pokoju nie było tam żywej duszy. Wstydziła się jednak pokazać Amiasowi, obawiając się konsekwencji swojej brawury. W końcu zaklęła soczyście pod nosem, głównie apostrofując do Paula, którego dalej nie znalazła. Wtedy usłyszała czyjś chichot. Obróciła się i zobaczyła wysokiego chłopaka z ciemnymi czerwonymi włosami i książką w ręku. Ubrany był w ten sam dres co ona, choć w innym odcieniu. Wyglądał jakby szedł za kimś ale gdy Liv rozpoczęła swoją alokucję ku gniewnemu ferworowi na Sama, zatrzymał się, by jej posłuchać.
- Zgubiłaś kogoś. - zauważył błyskotliwie z uśmiechem na twarzy.
Liv marszczy brwi i przygląda mu się uważnie. Jego ton głosu przypomina mu uprzejmość tamtego Strażnika Pokoju.
- Coś nie tak? - zaśmiał się na jej reakcję. Liv westchnęła z ulga.
- Evan Faith, prawda? Jedenastka? - podeszła do niego i wyciągnęła dłoń.
- A ty zapewne Livender... Livender... - zastanawiał się nad jej nazwiskiem. - Livender z trupiarni. - dokończył całkiem zadowolony i uścisnął jej dłoń. - Och, to znaczy, wybacz. - speszył się swoimi słowami. - Chyba się tak o was już nie mówi...
- Nie, nie, spokojnie. - zamyśliła się rozglądając dookoła. Oprócz niego mignął jej wcześniej jakiś krępawy Kapitolczyk, zapewne jego stylista.
- Kogo szukasz? - zagadnął ją i zaprosił do wspólnego spaceru z powrotem do Hali. - Ach, no przecież. - domyślił się sekundę potem.
Liv mimowolnie zachichotała jak chłopak papla szybciej niż myśli. Na swój sposób wydawało jej się to urocze.
- Nie... Znaczy tak, szukam go ale my nie... no wiesz. - chrząknęła znacząco.
- No tak, to zrozumiałe. Ale raczej rzadko przybywają tu sąsiedzi a jeszcze rzadziej koledzy z klasy.
Liv zamyśliła się na chwilę. Pewnie że było to podejrzane, zwłaszcza, że ona i tak była z ich klasy. Ale przecież Jenkins zrobił im taką sławę, że nawet Evan musił przyznać się do swej naciąganej wiary w pechostwo dystryktu 17.
- A ja to w sumie bardziej się go boję niż sympatyzuję z nim, uwierz mi. - spróbowała załagodzić insynuacje.
- Jasne, Livender. - przytaknął a ona go nawet nie poprawiła. Gdy zbliżali się do wejścia zauważyła, że Amiasa zastąpił ktoś inny. Z ulgą weszła z powrotem do sali projektowej.
- To co, widziałeś go może? Paula Sama? - spytała się, gdy stanęli w oddali obserwując wszystkich dookoła.
- Pewnie, Sotoke. Szedł razem z Maxem, parą z jedynki i Dużym Timem na siłownię.
Liv parsknęła uznając to za żart. Gdy chłopak nie reagował rzuciła mu pytające spojrzenie.
- Wiesz, kto chce może już dziś coś zacząć...
- Nie mogłam wyjść do kibla a oni ot tak, sobie poszli?!
Even zmarszczył sugestywnie brwi i uśmiechnął się podejrzliwie.
- Na pewno szukałaś toalet w pracowniach stylistów?
- Przecież tam jest pełno Strażników! - nie poddawała się. Powoli dobijała ją ta ciągła kontrola.
- Tak, to pomieszczenia z mnóstwem ostrych narzędzi. Myślisz, że dadzą nam je swobodnie do ręki przed areną? - spytał ironicznie z łagodnym wyrazem twarzy. Liv znieruchomiała na chwilę z otwartą buzią.
- To dopiero byłoby nieroztropne. - rzuciła niechętnie. Evan zaśmiał się, po czym zaproponował jej wskazanie drogi na siłownię trybutów. Zgodziła się na co chłopak od razu wziął ją za rękę i poprowadził przez salę. Speszona, zasłoniła swoją twarz rękoma.
- A jak tam wasze przymiarki? - spróbowała rozluźnić samą siebie.
- Ach, wiesz. Jako tako, to tylko uprawy. Olivia dość chętnie współpracuje z naszymi stylistami.
- Olivia Nikane.
- Tak, ona. W sumie to ciekawe, że dano nam możliwość wglądu w ich pracę. Dużo się dzięki temu zmieniło, nie sądzisz?
Evan mówił o wieloletnim już zwyczaju współpracy stylistów z trybutami w czasie parady, dzięki czemu co roku stroje były coraz lepiej dobierane i odzwierciedlały idee dystryktów. Dlatego tak ją zdenerwowała niekompetencja jej własnej ekipy, głównie Pharadai. Nawet jak na swój debiut w ekipie ich dystryktu, wykazywali się wyjątkową niesubordynacją.
- Kolejny wspaniały pomysł Kapitolu. - skwitowała to z udawanym akcentem. Evan zaśmiał się. Nagle zatrzymał się i stanął bliżej niej.
- Tam, widzisz? - wskazał jej na stanowisko jakiegoś dystryktu. Liv przyjrzała im się uważniej. Oprócz Kapitolczyków z łatwością wyróżniła trybutów. Trybutką była mała, czarnoskóra dziewczynka, na oko dwunasto- lub trzynastolatka. Siedziała na stole roboczym wymachując wesoło nogami. Nieopodal stał trochę starszy od niej chłopak, przy którym kręcili się styliści. Najwidoczniej utrzymywała się tam gorąca dyskusja, czy chłopak powinien pokazać na paradzie swój umięśniony tors, ponieważ co chwilę tylko wymieniali ekspresywnie zdania i zakrywali go lub odkrywali różnymi materiałami. On sam zdawał się ich zupełnie ignorować.
- No tak, niektórzy i tak mają gdzieś w czym się pokażą... - podsumowała Liv. - To dziesiątka? Clyde i Polly? Nie chwila, ona przecież...
- Tak, ma inną cerę. - zachichotał Evan. - To dwunastka. Ta mała to Madeline Brown.
- To ta co ma mniej niż dwanaście lat? - zaciekawiła się Liv. W trakcie przeglądu tegorocznych dożynek i szukaniu sojuszników na jednym z nagraniu po ogłoszeniu trybutki ludzie się zbuntowali a wśród ich krzyków i wrzasków doszło do niej coś w stylu "nie powinna być w puli!", "oszuści!".
- Co? Nie. - Evan był zaskoczony. - Jest ktoś taki?
Liv wzdrygnęła niemrawo ramionami. Próbowała ich zapamiętać, naprawdę. Ale to jest tyle osób. Mimowolnie i dla niej staną się tylko listą nazwisk. A może tak byłoby lepiej. Wtedy jednak Evan wciąga ją w coś, z czego już nigdy więcej się nie wyplącze.
W sentyment. I społeczeństwo.
- To siostra Olivii.
- Co takie... - Liv od razu zaczęła się unosić, więc Evan ją natychmiast uciszył.
- Nie plotkujmy o tym, Liv.
- Ale przecież właśnie to zrobiłeś.
- Tak, bo myślę, że tobie mogę z tym zaufać. - rzucił jej tajemnicze spojrzenie. Znała ten wzrok. Pełen nadziei i oddania. Coś jej sugerował. Coś jej proponował. Coś jej przekazywał.
- Kosogłos odleciał. - zacytowała mu jedno z haseł wojskowych. Poznała kilka komend w trakcie wakacyjnych poborów, zresztą bardzo dumnie za dziecka się nimi posługiwała. Dopóki Prynthia nie zrugała ją, gdy usłyszała jak jej córka pruje się do wojska.
- Niektóre ptactwo migruje, Liv.
- Co to znaczy?
- Że z czasem wracają.
Liv uśmiechnęła się i obserwowała jak chłopak macha do małej Madeline, która na jego widok rozpogodziła się i ruszyła w jego kierunku.
- Tak jak i one, Liv. Dawno temu rozdzieliły się a jednak los tak im ułożył to życie, że się tu znowu spotkały.
Madeline stanęła przy nim i wyciągnęła ręce do góry. Evan zaśmiał się a następnie wziął ją na rące.
- To smutne. - westchnęła Liv.
- Na tym świecie wiele rzeczy jest smutnych, Liv. Spójrz, rozmawiamy ze sobą jak para. - dziewczyna nieruchomieje na jego słowa, zupełnie zbita z tropu. - A przecież za tydzień pewnie nas wszystkich piekło pochłonie. - spojrzał na nią. - Bo wiesz, nie sądzę, że zasłużymy tam na coś innego. - umilkł na chwilę, głaszcząc Madeline po głowie. - Ale mimo tego uważam, że to piękny świat. Potrzymasz? - odchylił się i wskazał jej swoją książkę. - Tak, możesz zajrzeć. - zaśmiał się, gdy dziewczyna zauważyła okładkę.
- Gdzie Olivia? - usłyszeli głos Madeline. - Kim ona jest?
- To, moja droga. - Evan odwrócił się by Madeline mogła widzieć Liv. - To jest nasza nowa sojuszniczka. Co ty na to, Liv?
Ale Liv ich nie słuchała, przeglądając treść opracowania.
- Nie wiedziałam, że coś takiego spisali.
- Co takiego? Co tam masz? - Madeline zaciekawiła się. Liv w końcu przyjrzała jej się uważniej. W jej dystrykcie nie było za wiele takich osób, głównie widywała je wśród mieszkańców innych miast, gdy przyjeżdżali na przykład na dożynki lub jakieś inne, skromniejsze dystryktowe uroczystości.
- To nic takiego. - zaśmiał się Evan. - Nie masz co zaprzątać sobie swojej ślicznej główki, Mads. - Evan wyjątkowo dobrze wczuł się w rolę opiekuna. Liv była pod wrażeniem jego spontaniczności. Wtedy zauważyła ich Olivia.
- Evan, wszędzie ciebie szukam!!! - krzyknęła do nich z daleka. - O, hej, Liv! - machnęła do niej na co dziewczyna się zmieszała.
- Czemu ona mnie zna? - wyrwało jej się. Evan postawił Madeline, pozwalając jej na przywitanie się z siostrą.
- Nie boicie się, że ktoś to zauważy?
- Na razie jesteśmy sojuszem. - odparł spokojnie i wychylił się, unosząc rękę w geście witania. - Hej, Trevor.
Liv odwróciła się. A więc tak nazywał się współtrybut Madeline, ten młody, muskularny nastolatek.
- Ma doświadczenie bojowe, więc warto nas wziąć pod uwagę. - mrugnął porozumiewawczo do Liv. - A co do dziewczyn... - spojrzał w kierunku sióstr. - Ayonel radzi im się wystawić.
- Wasz rektor?
- Tak. Mówi, że rodzinna atmosfera rozgrzeje nawet najzimniejsze serca.
- Och, ja... ja się nie znam.
- Dlatego to wypożyczyłem. - zabrał jej książkę. - Statystycznie nasz rektor ma rację.
- Evan, chodź już! - Olivia go ponagliła, gdy w końcu wypuściła zmęczona Madeline z rąk.
Evan przytaknął do niej, zbierając się.
- Ale wiesz, Liv. statystyka a strategia to nie to samo. I tego odradzają nam Alex i Savanah. - westchnął i ruszył przed siebie. Nagle zatrzymał się i odwrócił się do niej zawstydzony. - No wiesz, nasi mentorzy. - pożegnał ją salutem żołnierskim i skierował się z Olivią do swojego stanowiska.
Liv obserwowała go jeszcze przez chwilę, póki nie zdała sobie sprawy, że nie dość że nadal jest bez Paula to nadal nie wie jak go znaleźć. Odwróciła się w kierunku Trevora, który dalej stał na podeście, w oczekiwaniu na swój strój. Częściowo miał już go założony. Składał się z szerokich, bufiastych spodni ozdobionych na poły cekinami i niewielkimi, wypolerowanymi kryształkami. Jego twarz nie wyrażała w sumie niczego konkretnego ale gdy zauważył, że Liv przymierza się do niego z jakąś sprawą dość ochoczo odepchnął wszystkich dookoła i ruszył ku niej. Jak na swój wiek sprawiał wrażenie wyjątkowo poważnego a sami styliści jakby obawiali się mu sprzeciwić. Dlatego nie przeszkadzali mu w tej samowolce, gdy podszedł ciekawy do Liv. Obserwowali się tak przez dłuższą chwilę. On, nigdzie się nie spiesząc, skromny w słowie i czynach. Ona, przyzwyczajona do zagadywań i uprzywilejowanej uprzejmości. W końcu jednak ktoś musiał się złamać.
- Siłownia. - powiedziała lakonicznie, ku własnemu zdumieniu. Jakby ta powściągliwość była na niej wymuszona a chłopak był dla niej większym autorytetem niż Parker. Trevor skrzyżował ręce, wciąż patrząc na nią bez konkretnego wyrazu. W końcu jednak uśmiechnął się pobłażliwie a Liv po raz pierwszy poczuła, że już nigdy więcej nie chce widzieć czyjejś sympatii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz