Dzień 2
Bory sosnowe na południowym wschodzie areny
Resztę dnia przemieszczali się w jednym kierunku, co jakiś czas robiąc przerwy. Seven powoli nabierał pewności chodu z kijem w ręce a Leslie starała się uniezależnić ich od zapasów Liv, przeczesując napotkaną roślinność. Trudno jednak było im znaleźć rośliny owocowe, nawet wychodząc co jakiś czas na otwarty, wykarczowany teren, dalej byli na terenie pofałdowanych borów. W końcu Seven zaproponował wykonanie broni. Na tę propozycję Liv traci równowagę i przewraca się. Gdy wstaje jej lewa kostka nie wytrzymuje obciążenia i niemal od razu ponownie upada.
- Liv! - Leslie podbiega do niej. - Seven, wystraszyłeś ją!
- Co? Przestań, przecież o nic nie uderzyła... - urywa gdy przez moment miga jej opatrunek na kostce dziewczyny. - Liv, ty jesteś ranna?
Sotoke mówi coś niezrozumiałego pod nosem. Nagle sztywnieje, wpatrując się uparcie w runo leśne.
- Leslie, spójrz! - woła blondynkę. Leslie wymienia spojrzenia z Sevenem, po czym kuca przy dziewczynie. I wtedy zauważa skromne krzewinki borówek.
- Chyba nie myślisz, że są jadalne... - Leslie wątpi w ich szczęście.
- Eeee, a czemu nie? To nie są typowe gatunki dla takiego lasu? No, co? - pyta na ich zdziwione spojrzenia. - U mnie nie ma takich lasów. Nawet nie znam tych drzew.
Seven chichocze.
- Poważnie, sosny nie znasz?
- To takie dziwne? - Liv coraz bardziej oburza się. Leslie nieruchomieje na chwilę zaskoczona, jakby i ona nie rozpoznała tych drzew, po czym zrywa kilka jagód, badając ich morfologię.
- Jak na ciebie - owszem, co najmniej dziwne. - mówi, sugerując jej coś. Liv po chwili domyśla się, że pewnie chodzi mu o jej status. Tylko dlaczego bycie jego córką miałoby dawać jej wiedzę dendrologiczną? A może myśli, że jest faworyzowana? Czyżby liczył, że każdego dnia będzie dostawać takie podarki? Ale przecież jej dotychczasowe zdobycze posiada z czystego przypadku. Zresztą, nawet pierwszy plecak jakiego się chwyciła nie był jej tylko Lety.
Marszczy zdenerwowana brwi. Tak łatwo go tam porzuciła. Jak i ciało Tamary. Mogła je chociaż ułożyć, ozdobić kwiatami...
Na myśl o wieńcach spojrzała na Leslie, która miała szkarłatną skórę wokół ust.
- Leslie? - łzy spłynęły jej po policzku. Kwiaciarka krzywi się zakłopotana.
- Ale wiesz, że to sok z jagód, tak?
- - -
Do późnego wieczora zbierali ciemne borówki, aż nie zrobiło się tak ciemno, że przestali odróżniać florę runa. Pobieżnie przeczesali teren, po czym Liv zaprowadziła ich do kolejnego wgłębienia w ziemi.
- To naturalne dziury? - pyta zaciekawiony Seven.
Liv zamyśla się i patrzy na Leslie.
- Cóż, ja myślę, że tak. - mówi blondynka. - Gdy takie kompleksy wzrastają się korzeniami powstają luki w ziemi, które się zapadają.
- Ale nie w każdym lesie?
- Tak, to moje domysły. Równie dobrze to może być pozostałość po jarze. Poza tym te doły są porośnięte mchem a nawet... - urywa na widok rosnących na zboczu grzybów. Wszyscy patrzą po sobie ze zirytowanym wzrokiem.
- Ciekawe ile posiłków tak nas ominęło. - podsumowuje Seven. Liv cicho chichocze ale Leslie zamyśla się, uważnie badając korę pobliskiego drzewa. W końcu łamie kawałek i wącha go, po czym podaje go Sevenowi.
- Coś się stało? - pyta nieśmiało Liv.
- Tak, to chyba to. Brawo, Leslie.
- Cóż i tak nie mamy czym jej skroić... - westchnęła dziewczyna. Liv przyglądała im się zmieszana. Chyba nie zamierzali jeść drzewo?
- - -
Dwie godziny później szykują się do snu. Liv układa plecak pod poduszę a Seven siada na ziemi, mrucząc pod nosem jakby to zrobić broń z gałęzi i naostrzyć ją bez metalu. Leslie stoi pośrodku dołu skrępowana.
- Coś się stało, Leslie? Jesteś jeszcze głodna? Wiesz, że zostawiliśmy część na jutro bo nie wiemy czy...
Leslie przeczy ruchem głowy, przeskakując z jednej nogi na drugą.
- Chcesz wody? Nie wiem ile zostało, ale mogę...
- Mmm.- neguje dalej. Seven chrząka jednoznacznie. Liv mruży oczy lustrując uważnie dziewczynę. W końcu rozumie.
- Mam iść z tobą na wychodne?
- Jeśli to nie problem... Boję się iść sama... - zawstydzona kwiaciarka chowa twarz w kołnierzu kurtki.
Liv patrzy znacząco na Sevena, który tylko zapewnia ją skromnie, że poradzi sobie w dżumowym dole, po czym idzie szukać miejsca na wychodek.
- Wiesz, to nie tak, że się boję trybuta... - szepce do niej gdy kierują się w stronę rzadkiego zagajnika. - Tylko, że kamery, Liv! Nawet jak, no wiesz...
- Nie mam ciebie czym zasłonić. - zauważa Liv.
Leslie wyraźnie markotnieje. Chyba po prostu chce jakiegoś towarzystwa, paranoicznie bojąc się nagości przed telewizją kapitolską.
- Poza tym, nigdy nie pokazują toalety trybutów. Przynajmniej nie tak intymn....
- Jesteś pewna? - Leslie weszła w gąszcze. Liv przystanęła na czatach, odwracając się od niej.
Czekając na Moslie stwierdza, że to było całkiem nieroztropne, wyjść w teren nieuzbrojone. Problemem jest jednak to, że nawet z plecakiem nie jest bezpieczna, nie znalazła tam żadnego ostrza, rozpałki czy chociażby brzytwy. Do tego jej sojusznicy nie zabrali ani jednego bagażu, a przecież jest ich dwoje! Nawet ona w panice potrafiła zdobyć jeden.
- - -
- To o co ci chodziło w końcu? - pyta Liv gdy wracają do Sevena. - Ale się ściemniło, pewnie już północ...
- Nie no co ty, przecież puściliby podsumowanie o północy.
Liv umilkła na chwilę. Czy dzisiaj ktoś w ogóle zginął? Już chce pytać Leslie czy słyszała dziś jakis wystrzał armatni gdy ta jej odpowiada na wcześniejsze pytanie:
- To ty nie wiesz, że w podziemiu leci wszystko? - szepcze do niej z bliska.
- Ale to plotki.
- Och, doprawdy? Nie słyszałaś o Ciris Ngyuen? Albo Leather Markelt? Nie wspominając o Pavlionie...
- Ale co do tego mają inni zwycięzcy? - Liv dalej nie rozumiem. Leslie wzdycha, rozglądając się dookoła, po czym nachyla się jej do ucha.
- Często w wywiadach sugerowali, giełdowy obieg ich intymnymi informacjami. Myślisz, że sami by je podali?
- No wiesz, byli i tacy ekscentrycy...
- Nie aż tak! Podobno po Igrzyskach Leather dostała mnóstwo propozycji do udziału w filmach dla dorosłych.... Myślisz, że ot tak?!
- Co?!
Liv odsuwa się od niej zaskoczona, potykając się. Leslie łapie ją.
- Nie każ mi o tym myśleć przed nocą. Nawet nie wiesz ile razy już dłubałam tu w nosie. - mówi przekornie a Leslie w końcu schodzi poważny wyraz z twarzy. Zamiast tego chichocze cicho i na tyle długo by jeszcze przed snem Seven pytał co ją tak rozbawiło. Nie otrzymuje jednak żadnej odpowiedzi.
- - -
Dzień 3
Bory sosnowe na południowym wschodzie areny
Następnego dnia słychać wystrzał, oznaczający śmierć trybuta. Pełniąca wartę Leslie szarpie Liv i Sevena. Kilka chwil później jedzą skromne śniadanie, opracowując plan na dziś.
- I nic nie słyszałaś w naszej okolicy? - upewnia się Seven, przegryzając suchy prowiant z jagodami.
Leslie potwierdza skinieniem głowy.
- Szybko się zebrali, trzeba im przyznać... - zauważa Liv. Widząc zaciekawione spojrzenia wyjaśnia. - Seven mówi, że nikogo nie pokazywali na podsumowaniu, na mojej warcie też nic nie widziałam. Ledwo minął dzień bez starć, już z rana mamy ofiarę. To dość dobre tempo...
- Nie wydaje mi się, Liv. - stwierdza Yang. - Dynamika spada, jasne, ale z tendencją spadkową, obniżając się liniowo, nie skokowo. Wieloletnie obserwacje wyróżniły kilka modeli w ramach których...
- Nie rozumiem ciebie. - przerywa mu spokojnie, po czym kończy posiłek. Seven wzdycha i również wraca do śniadania. Leslie mimowolnie uśmiecha się.
- Też macie chwilami wrażenie... Jakby to były jakieś wakacje?
Zapada symboliczna chwila ciszy. Wczorajszy dzień faktycznie był wyjątkowo spokojny. Spędzili go głównie na rozmowach i badaniu okolic, ale nie niepokoiły ich żadne szelesty, odgłosy walk czy inne hałasy. Zapewne wielu widzom nie spodobał się ten pacyfistyczny sojusz, nie szukający starć ani nie szkolący się taktycznie. Ten ostatni aspekt ma się jednak dziś zmienić.
- - -
- A tobie na pewno nic nie jest, Liv? - mówi Leslie, widząc jak od dłuższego czasu Liv utyka. Minęło kilka godzin odkąd wyruszyli. Zrobili większe zapasy owoców a nawet średnio znanym im grzybom a następnie ruszyli szukać źródła wody. Liv już zaczyna odczuwać skutki długiej marszruty. Ponieważ nie odpowiada, kwiaciarka kontynuuje. - Czy... czy Paul cię jednak dopadł?
- Co? - zdziwiona Liv odwraca się do niej. - Myślisz, że gdyby tak było, ujrzelibyście mnie w jednym kawałku? - robi obrażoną minę. Leslie chichocze. Liv musiała przyznać, że jest z niej wyjątkowo infantylna osoba. Chociaż w sumie jest od niej młodsza, czemu chce tyle wymagać od 15. latki?
- A to nie jest przypadkiem ta kontuzja z twojego wywiadu? - zauważa Seven. Leslie robi ciche "Och, przecież!".
- Tak, dokładnie. - potwierdza Liv. - Nie wyleczyli mi tego ani nie zabezpieczyli.
Przez chwilę idą w milczeniu, skupiając się na własnych myślach. Powoli opuszczali bór, schodząc w dół terenu. W oddali, między pniami sosen, widać coś na kształt liściastego uroczyska. Mogli mieć tylko nadzieję, że będzie tam zbiornik wodny.
Rozpięli kurtki z rozgrzania. Słońce dopiero opuszcza zenit, więc nadal jest dosyć ciepło. Ich milczenie przerywa jedynie cichy i aestetyczny szum wiatru, trzaskane co jakiś czas gałęzie a także śpiewy ptaków. Gdy przystanęli na krawędzi stromego zbocza, podziwiając widok słyszą nagle śpiew. Liv z otwartą buzią patrzy na Leslie, która przysiadła na krawędzi i mruczy jakąś balladę.
Z rąk mych oddaję ciebie ziemi
Aby cię lud twój z niej nie wyplewił
Ach, jaki piękny, piękny to czas
A któż wie co jutro, gotuje nam świat?
Piękna ma ziemia, lasy i zwierza
Cenię wszelako każde stworzenia
Na łąki pstrokate i zdradliwe doliny
Wąwozy co brały, całe rodziny
I morza, oddanych mi potopiły.
Gdzie pagór z pagórkiem historii skrywają
Urwiska do schadzek ostatnich spraszają
Chodź więc za mną, pokażę ci świat
Okrutnie piękny, jak każdy jego kwiat.
Moje dziecię, oddaję cię tej ziemi,
...
Leslie milknie w trakcie śpiewania, widząc, że jest słuchana. Poprawia swoje luźno zaplecione włosy i podchodzi do nich.
- Nie na waszych opiniach mi zależy. - mówi cicho, speszona. Liv mimowolnie uśmiecha się, klepiąc ją po ramieniu.
- Masz piękny głos, Leslie... - Seven bierze ją na bok i zagaduje. Liv wzdycha na widok tej parki. Do ostatniej chwili będą dla siebie najważniejsi, mimo że są z innych dystryktów! Gdyby tak Paul chciał mieć z nią sojusz... Zamyśla się. Przecież ma swój sojusz. Po prostu musi ich znaleźć.
Zostawia dalej zakochanych, skupiając się na widoku przed sobą. Teren lasu nie ciągnął się daleko, za nim zaczynały się dziwne, kamienne wzniesienia, przypominające wysepki gruzu. Z pewnością te tereny będą omijać, areny urbanistyczne zawsze cieszyły się popularnością wśród pretendentów. Patrząc dalej zauważa przestrzeń między niektórymi rzędami drzew. Zastanawia się co tam się może znajdować. Zabudowania? Bagna? Dziury? A może jakiś zbiornik?
Wraca do duetu i opowiada im o swoich spostrzeżeniach. Niedługo potem szykują się do zejścia na dół. Zanim jednak to robią, Seven postanawia ich przygotować na ewentualne starcia.
- - -
Północna część areny
- Ależ jesteś dziś nerwowa, Lilith. - Hector Hidgins z dystryktu 1. uśmiecha się.
- Słucham?- dziwi się rudowłosa trybutka dystryktu 3.
Szli północnym szlakiem, wzdłuż wąskiego strumyku, wiodącym praktycznie od samego centrum areny. Podczas porannej odprawy rozdzielili się, by w parach dokończyć wczorajsze oczyszczanie terenu wokół Rogu. Zgodnie z planem Dużego Timmiego ma to zapobiec kradzieżom ich zapasów a także wystraszyć tych, którzy chętniej zjawiliby się w nocy.
- Wydajesz się dość nieobecna. Jak na trzeci dzień to szybka zmiana, nie sądzisz?
Lilith milczy, pozwalając mu dalej dywagować.
- Nie miałaś wczoraj okazji do popisania się. Pomyślałbym nawet, że masz wątpliwości. - zaśmiewa się.
Dziewczyna z trudem mija się z prawdą.
- Bardzo śmieszne, Hidgins, naprawdę. - prycha teatralnie, co Hectorowi wystarcza. Nie jest zbyt bystrym trybutem.
Nagle przed nimi wybiegła mała postać, kierująca się w poprzek skał. Jak na karieriowicza przystało, Hector nie wacha się. Zaklepuje ją i rzuca się w bieg. Lilith kręci głową. Obserwuje podnieconego Hectora, który już prawie dogonił swoją ofiarę. Chłopak bierze do ręki sztylet i rzuca w stronę uciekinierki. Za którymś razem trafia ją w nogę. Dziewczyna upada na ziemię lecz po chwili podnosi się i zaczyna atakować Hectora pobliskimi kamieniami i gałęziami. Lilith wywraca oczami, stwierdzając, że już po pościgu gdy nagle zaczyna słyszeć czyjeś łkanie. Instynktownie bierze do ręki szablę i podchodzi do konara za którą płacze Madeline Brown z dystryktu 12.
- Dwunastka, co?- Lilith bierze zamach.
Madeline patrzy na nią zrozpaczona. To dziwne ale Lilith także nie wacha się. Zaraz będzie po wszystkim.
- A kim była tamta? - przechyla głowę w kierunku krzyczącej ofiary Hectora.
- Olivia Nikane, moja siostra. - wyjaśnia mała.
- Jak siostra jak była z innego dystryktu. - Lilith denerwuje się. Oferuje jej ostatnie słowa a ten szczyl śmie jej zmyślać.
- Jedenastka. - poprawia ją czarnowłosa Madeline. - Zostałyśmy sierotami, Olivię przeniesiono do innego dystryktu ale obiecała mi, że się spotkamy i dotrzymała słowa.
- C-co? - Lilith upuszcza broń. Ta ckliwa historia coś jej przypomina. - Uciekła żeby cię ratować... - urywa.
Zapada chwila ciszy, którą przerywa Lilith.
- Uciekaj. - spuszcza głowę - Nie powtórzę się.
- A co z Olivią? - dziewczynka powoli wstaje, ocierając twarz z łez. Lilith marszczy brwi.
- Na pewno się niedługo spotkacie. - uśmiecha się z bólem i kładzie jej rękę na ramieniu.
Wtedy ciało Madeline opadło bezwładnie na ziemię.
- Co jest z tobą?! - zdyszany Hector podbiega do niej. - Ledwo zdążyłem. - podszedł i wyciągnął z szyi dziewczynki swój sztylet.
- Zdążyłeś? Zabiłeś 12-latkę, co ci niby zrobiła?
- Jesteś naiwna. - blondyn uśmiecha się i przewraca ciało Madeline plecami na wierzch - Widzisz? Chciała ci wbić zatrutą strzałę. - wyjaśnia.
Lilith bierze do ręki broń. Ogląda ją dokładnie, po czym wbija w dłoń Madeline. Z miejsca przebicia skóry wypływa krew a wokół rany zaczął tworzyć się obrzęk. Żyły Madeline wyrzynały się przez skórę i pękały, tworząc czerwone plamki pod skórą.
- Co to takiego?- rudowłosa jest wystraszona.
- Jad zmutowanego węża pstrokatego czy jak mu tam. - Hector wstaje. - Nie uważałem zbytnio na szkoleniach... - śmieje się.
- Ale ja jej uwierzyłam.... - Lilith nie może dojść do siebie.
- Że to siostra Olivii? No co ty, nie wiedziałaś?- chłopak patrzy na nią zdziwiony. - Kto by pomyślał, że te naciski Timmiego by sprawdzić ich przed areną się sprawdzą. Ciekawe czy faktycznie miały sojusz.
- Dlaczego?
Hector przeczesał ciało Madeline a gdy nie znalazł nic przydatnego wrócili obydwoje do swojej trasy, wokół Rogu Obfitości.
- A ty zostawiłabyś tak swoją małą siostrzyczkę? Po takiej rozłące?
- Chyba nie myślisz...
- Zwykle nie. - rzuca Hidgins a Lilith śmieje się.
- Może chciała nas odciągnąć od niej. - nie poddaje się po chwili Lilith.
- Więc mogła biec szybciej.
Wtedy Lilith przystaje.
- Hola, hola. Przecież ty jej nie zabiłeś! - denerwuje się trybutka z 3. - Był tylko wystrzał po Madeline...
- Cóż, musiałem porzucić jedną idiotkę dla drugiej...
- To co, tera wiszę ci przysługę, czy jak? - W odpowiedzi usłyszała głośnie parsknięcie.
- Jakby jeden sojusznik to było za mało.
Spojrzała na niego zamyślona.
- Skoro nie chcesz być dłużniczką odwdzięcz się teraz.
- Hm?
- Skąd ta nagła dobroć?
Lilith otworzyła buzię ze zdziwienia. Och, Hectorze, przecież nawet nie zdajesz sobie sprawy o co pytasz. Ale on wiedział. Nie był zbyt bystry, ale zdradę potrafił wyczuć na kilometr.
- Dlaczego chciałam jej zaufać?
- No za sojuszniczkę raczej jej nie brałaś.
- Tak... - Lilith długo rozważa czy takie odsłanianie się jest dobrym pomysłem. Ale jeśli to miało wyrównać te porachunki, i nie będzie musiała ratować niepotrzebnie skóry Hidginsa, uznaje to za dobry układ.
- Jest taka stara bajka w naszym dystrykcie... - bierze wdech gdy nagle Hector ją powstrzymuje.
- Bajki, to zostawmy dla wszystkich do ogniska.
Lilith kręci głową. Szykuje się ciekawy wieczór dla ich sojuszu.
- A tak w ogóle - mówi po dłuższej chwili. - Mam już dość tego miecza. Za łatwo można się z nim powstrzymać.
Hector kiwa z zadowoleniem głową. On także preferował broń miotaną.
~ * ~ * ~ * ~
Liv spojrzała z niezadowoleniem na swoje odbicie w lustrze. Od lat nikt nie stroił się na dożynki, mimo to, była pewna, że stare ubrania jej siostry będą się lepiej prezentować. Tak się oczywiście nie stało, prezentując jej szerokie biodra i zgarbioną postawę. Po serdecznej złośliwości ze strony Evely i Anity zeszła na dół, gdzie razem z mamą ruszyły w stronę placu. Nie lubiła gdy Anita im towarzyszyła i mimo że starsza siostra miała dobre intencje, to zawsze psuło humor Liv.
Mijając kolejnych ludzi była coraz bardziej zdenerwowana. Grając pozory rodziny prowadziły dzieci na symboliczne dożynki, wierząc jak dobrze je znają. Był to dzień w którym każdy poddawał w test swoją zażyłość z bliskimi. Gdy przez trzy dni uważnie obserwowali potencjalnych trybutów pod własnym dachem. Jednak taką radość trudno jest ukrywać a po ich miastowej tradycji, jedynie mieszkańcy Pavalon Rench czuli prawdziwe wątpliwości. Tyle lat rodzili tu trybutów, że niektórzy zaczęli parać się prowizorycznymi zakładami o niebagatelnych stawkach na dzieci spoza ich miasta.
Obserwując więc tak podzielonych ludzi, ich własnych sąsiadów, tulących ze zdenerwowania swoje pociechy zirytowała się. Na domiar złego rozpoznała tam swojego kolegę z klasy, Uliasha, którego babka nie odstępowała na krok. Co chwila go zagadywała, wspominając głównie jego wyczyny z dzieciństwa a także jego rodziców. Niektóre rodziny dorównywały im wigorem, pozostałe prowadziły się ciszej, jednak każdy prowadził niezobowiązujące rozmowy. Tylko nie one. Evely wyglądała za swoimi koleżankami z klasy, Anita zajmowała się swoim kalendarzem a Prynthia witała się z kolejnymi strażnikami z 2.
Grymas na twarzy Liv zaczął ją boleć. Dlaczego sama ma inicjować tę rozmowę? Dlaczego chciały ją tak lekceważyć? Chyba nie myślą, że chciała zwrócić na siebie tylko uwagę? Więc Parker jej nie potwierdziła gdy rozmawiała z jej matką? Liv zagryzła wargę. Może chociaż jej ojciec zachowa krztynę przyzwoitości. Przyzna im, że Liv jest bohaterką i chroni córkę burmistrza, z którą dawniej się przyjaźniła. A Ranniel na zawsze będzie wstydzić się spojrzeć im w oczy.
Nagle w tłumie ktoś jej mignął. Nie miała pewności kto to był ale ubzdurała sobie, że był to Paul. Któż inny mógłby z takim zadowoleniem wołać swoich rodziców. Zdeterminowana zatrzymuje swoją mamę i zaczęła się tłumaczyć. Ale było już za późno. Prynthia znalazła w końcu swoją dawną przyjaciółkę na scenie. Chwilę potem zagadnął ją jeden, dwóch, trzech Strażników Pokoju, więc wspominając dawną służbę wciągnęła się w wir rozmowy.
Liv obserwowała to z całkowitym oburzeniem. Dopiero Anita postawiła ją do pionu, upominając, że przecież nie jest pępkiem świata i powinna dać mamie przywitać się z nimi ("W końcu nie widzą się już tak często, Liv."). Evely wzięła ją za rękę i zostawiły Anitę w tłumie, ruszając w stronę rejestracji.
- Evely... - zaczęła Liv gdy miały rozdzielić się do swoich klas. - Wy wszystkie myślicie, że ja sobie żartowałam?
- Hm... - Evely zamyśliła się. - Ale musisz przyznać, że uwielbiasz dramatyzować.
- Niby kiedy?
- No wiesz, Livciu... - Evely nie musiała się długo zastanawiać. Ani Liv. Ale przecież nie mogło o to jej chodzić. - Na przykład jak poszłaś do szpitala i próbowałaś... - chrząknęła.
- Nie wiedziałam, że to takie teatralne. - odparła sarkastycznie Liv, zaciskając pięści za sobą.
- Trochę tak, przecie to była bardziej kradzież niż tragedia. Poza tym, nie byłaś jakoś szczególnie determinowana.
- Że co?
- Ale nie gniewaj się, siostra. - Evely była wyraźnie znużona tą rozmową. Liv nie zdawała sobie sprawy jak oddziaływała na atmosferę. - Wiesz, jak mi się coś nie udaje, nie poprzestaje na jednorazowym wyskoku.
Liv obrzuciła ją zdziwionym spojrzeniem. Musiała się przesłyszeć. Na pewno.
- To jest... Anita też tak uważa? - spytała bardzo powoli, czując jak traci czucie w palcach. Ostrożnie zaczęła je prostować, nie mogąc dłużej trzymać zaciśniętych dłoni. A może to ona ci podrzuciła takie pomysły...
- Livciu, nie rób teraz z tego takiej afery... - Evely odsunęła się od niej. - Każdy czasem lubi być w centrum uwagi. A ty po prostu... No przecież wiesz, jak kiepsko czasem grasz.
Liv sztucznie zaśmiała się, po czym pożegnała się z nią. Szukając swoich koleżanek z klasy mamrotała do siebie.
- Więc jestem spóźnialską złą aktorką, nie znającą się na historii mniejszą siostrą... - Czuła się zdradzona ale i zawstydzona. Czy to było egoistyczne domagać się na końcu uwagi? Miała im to wykrzyczeć? Chcą to zostawić na ostatnie pożegnanie w Pałacu Sprawiedliwości? A co jak powie Parker, że nie chce ich widzieć? Ciekawe, jak z tym by się poczuły...
Złapała się za głowę. A więc tak. Chciała po prostu coś powiedzieć. Być zrozumiana. Aby jej słowa i czyny miały znaczenie. By ktoś zwrócił na nią uwagę.
I w końcu zwróci.
Całe Panem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz