For the lives that I take, I'm going to hell.
For the laws that I break, I'm going to hell.
For the lies that I make, I'm going to hell.
For the souls I forsake, I'm going to hell

spis



piątek, 22 lutego 2013

Rozdział VI ~ "Za późno na miłosierdzie"

Dzień 3
Bory sosnowe na południowym wschodzie areny

Po wręczeniu dziewczynom upozorowanych włóczni, będących zwykłymi, zaostrzonymi gałęziami dębu, w o wiele lepszym humorze ruszyli szukając zagajnika z porannych obserwacji. Na początku trzymali się razem, cicho rozmawiając i wymieniając się informacjami z dystryktów. Jednak po kilku godzinach takiego marszu dobre nastroje ich opuściły a zastąpiła je niewygodna cisza. Koniec końców to nie jest żadna wycieczka.
Po skromnym śniadaniu w postaci wafli ryżowych i wspólnie zebranych jagodach niewiele zostało w południe. Burczenie w brzuchu najmłodszej z nich, Leslie, było coraz częstsze, co tylko potęgowało ich zestresowanie a także powodowało opóźnienie. Na kolejnym postoju blondynki, Liv nie wytrzymuje:

- Tylko o tym nie myślcie. - Co jakiś czas słyszała szepty Leslie i Sevena, obawiając się nie zdrady lecz czegoś gorszego - zwątpienia. Nie zostanie z tym sama i nie pozwoli im na odejście. - Nie jesteście dla mnie balastem.
Nieprawda.

Leslie jęczy i opuszcza wzrok w ziemię, nie mogąc na nią patrzeć. Nie ma sił na dalszą wędrówkę i żaden krótki postój tego nie zmieni. Seven powoli pomaga jej usiąść na mchu pod sosną. Trzymając twardo swoją broń Liv czeka na sygnał od chłopaka. Ale ten nie ma zamiaru opuszczać swojej partnerki. Liv wzdycha i rozgląda się dookoła. Wokół nich dalej rozciągały się bory choć wyraźnie nie stanowiły dominującej części lasu. Coraz częściej wśród pni sosny widzieli inne drzewa jak świerki czy dęby. W końcu mogą zmienić środowisko a może i znaleźć jakieś zabudowania. Gdy podejmuje decyzje o samodzielnym sprawdzeniu terenu niemal upada na słowa Yanga:
- Leslie, ty masz gorączkę.

Liv nie od razu odwraca się do nich. Stoi sparaliżowana, niemo patrząc przed siebie. Przecież to ona jest ranna tak jak i Seven. Czy to od nich dziewczyna z 14. mogła coś złapać? Czy właśnie ją zabili? Dopiero co wczoraj ich spotkała, to jest tylko trzeci dzień! Nie mogli być tak słabi, w końcu ich oceny...
- Ale przecież... - szepcze do siebie Liv, czując wzbierające się łzy. - I wam noty nic nie dały, czyż nie, dziewczyny? - wspomina swoje martwe sojuszniczki. 

- Liv, mówię do ciebie! - upomnienie Sevena stawia ją do pionu. Ociera twarz i przykuca przy nich. Niechętnie sama sprawdza temperaturę Leslie, jednak nie jest w stanie jej zdiagnozować. W ich grupie to właśnie Moslie miała zaznajomić się z podstawową opieką. Liv miała szukać sojuszników i rozpoznawać teren. Widocznie obie nie przygotowały się zbyt dobrze.

- Nie jestem w stanie ci tego potwierdzić. Równie dobrze może być rozpalona po takim długim marszu. W końcu przeszliśmy z pięć kilometrów...
- Och, aż tyle? - Leslie nie dowierza. - Nigdy tak daleko nie zaszłam. A to ci dopiero. - zaśmiała się niemrawo. Liv marszczy brwi. 
- Pewnie mnie znienawidzisz Seven, ale moim zdaniem powinniśmy dalej szukać źródła wody. Wszyscy jesteśmy odwodnieni - zaczęła stanowczym tonem gdy Yang szykował się do kontrataku. - i to tylko kwestia czasu jak ty i ja wpadniemy w delirium.
Hindus milczy, rozważając jej słowa.
- A sponsorzy? To trzeci dzień, może...
- Nie, nie może! Nie dostałam nic do tej pory a zaczęłam z urazem sprzed rozpoczęcia! Pogódź się z tym, tutaj tytuły nic nie znaczą! - Liv opuszczają emocje. Naiwność Sevena zaczyna jej przypominać wrogość Paula a także złośliwe uwagi Soni, jej koleżanki z klasy. Ojciec jej nie pomoże. Czemu wszyscy w to nie wierzą?

Tak to jest, że w złości do głowy przychodzą najgłupsze pomysły. Chcąc się uspokoić zrobili sobie przerwę w trakcie której zjedli po waflu macy a Liv z Sevenem sprawdzili swoje kontuzje. Potem Hindus postanowił nieść Leslie na plecach. Zapewniając dziewczyny, że sobie poradzi, a rana na łydce wcale nie jest tak głęboka jak mu się wydawało, ruszyli przed siebie. Dzięki temu pozostali w ruchu, choć mniej mobilni, nie musieli zawracać, a to był dla nich priorytet. I tak właśnie Liv została ich liderką, zbierającą informacje o terenie, zapamiętującą okolice i upatrującą czegoś do jedzenia. 
I w końcu, późnym popołudniem, Liv go zauważa. Całkiem sporego zająca, widocznie dorosłego osobnika. Siedzi tak pod dębem, zajmując się toaletą. Gdy Liv chce do niego biec, Leslie zatrzymuje ją.
- Może tu mieszkać.
Liv wywraca oczami.
- No raczej, w dzielnicy Kapitolu go nie widziałam.
Leslie chichocze.
- Chodzi mi o nory, Liv. Kopią je przy korzeniach.
Brunetka przerzuca wzrok to z Leslie to na zwierzynę.
- A poza tym bez ognia i tak z nim niewiele zrobimy.
- Po prostu podoba ci się spanie w trójkę, przyznaj. - rzuca bezmyślnie Liv, po czym wybucha cichym śmiechem. Leslie i Seven do niech dołączają. Ich beztroska zdaje się trwać wieczność.

Nagle Liv rzuca wszystko na ziemię i zaczyna przeszukiwać swój plecak. Z głośnym "Acha!" wyciąga zwój drutu. Kilka minut siłuje się z metalem, po czym rzuca go w ich stronę zirytowana. Leslie bierze go do rąk, przyglądając się uważnie.
- Możemy się powiesić. - przystawia sobie żyłę metalu do szyi i wystawia język.
Liv wzdycha. Natomiast Seven zabiera narzędzie od Leslie i przykłada je do pobliskiego drzewa. Chwyta je w pozycji garoty i skrobie tak korę sosny. Przepiłowując ją na niewielkiej grubości, skroił im kilka plastrów sośniny. Leslie od razu zabiera się do żucia tkanki.
- Więc naprawę gadaliście o tym wczoraj. - Liv nie dowierza w to co widzi.

Poinstruowana przez Sevena, z lekkim oporem dołącza do ich klubu smakoszy. Po kilku próbach potwierdzają też plotki Leslie czy aby młode pędy nie były jadalne. Już na pierwszym parowie znajdują młodsze osobniki, dzięki czemu choć na chwilę mogli uspokoić swoje żołądki. Teraz Leslie była pewna, że dawno temu dziadek poczęstował ją taką nalewką. Obklejona żywicą Liv tylko kopie ją, narzekając jak późno na to wpadła na Igrzyskach. 

- - -

Dzięki wieczornemu wspominaniu czas zleciał im szybciej. Uzupełnili swoje zapasy o kilka świeżych pędów sosny a jutro postanowili pozastawiać wnyki na terenie dookoła. Oprócz porannego wystrzału nie usłyszeli dziś żadnego, uznając, że to wszystko na dziś jeśli chodzi o pretendentów. W takim spokoju maszerowali dalej przed siebie, szukając już miejsca do spania. I jak to bywa w trudnych chwilach, zaczęły się pierwsze wątpliwości.
- Może jednak powinniśmy tam zostać? To było dobre miejsce na kryjówkę, teraz nawet nie wiemy gdzie jesteśmy...

- Tamto miejsce było dołem. Jarem, jeśli chcesz go tak nazywać. - zaczyna niemal od razu Liv. - Było tak widoczne, że równie dobrze mogliśmy rozpalić ognisko, tańczyć i śpiewać wokół niego. 
- Ze śpiewem bym sobie poradziła. Choć ty już niekoniecznie.
- W takim razie dobrze, że nie mamy żadnego krzesiwa. - zauważa Seven a Liv parska śmiechem, prawie potykając się. Wzdycha głęboko z uśmiechem na twarzy. Czyż może liczyć na coś więcej w te wakacje?
- Nawet nie wiecie, jak się cieszę, że was spotkałam.

Leslie i Seven patrzą na nią z nostalgią. Już chcą jej odpowiadać gdy Leslie zrywa się, machając energicznie nogami. Zmęczony jej zachowaniem, Seven stawia ją na ziemię. Nim zdążą zapytać co się dzieje, Moslie wychodzi przed nich, wskazując im teren pod nimi. Ostrożnie idą kilka metrów przed siebie. Tak naprawdę, gdyby nie ono, nie zauważyliby nawet, że stoją na skarpie. Liv przeraża się jak wówczas była dla nich mało widoczna. Prawie skierowała ich w przepaść! Tego upadku z pewnością by nie przeżyli. Ale oprócz ogniska jest tam jeszcze coś. Na kilka minut wychodzi na niebo księżyc, ukazując im połyskujące ciemne jezioro. A nad nim, przy ognisku, ktoś koczował.

- - -

Róg Obfitości

Tymczasem przy Rogu Obfitości zbierają się do kolacji ostatni pretendenci. Wbrew protestom Hectora Duży Timmy rozdziela im równe porcje żywności. Mamrocząc coś o przywilejach zabójcy, siada naburmuszony przy Monice. 
- Hej, nie nasza wina, że nafarciliście z siostrami. - śmieje się dziewczyna, kończąc jeść bułki z konserwą.
- A poza tym słyszeliśmy tylko jeden wystrzał. - dodaje Duży Timmy. - Chyba czas nam to wyjaśnić, księżniczko.

Lilith spina się na to przezwisko. Choć brzmi niewinnie, to jawna obelga w jej umiejętności. Po namowach Hectora przyznaje im się do chwili słabości.

- Zupełnie wypadło mi z głowy, że to siostry. Na początku mnie zirytowała, chciałam ją jakoś humanitarnie zabić...
- Hejże chwila, co?! - Max zakrztusił się pieczywem. - Co wy wszyscy macie z tym godnym odejściem? - rozgląda się po pozostałych. Duży Timmy uśmiecha się wzdrygając ramionami, Hector potakuje. Opierający się o pobliskie drzewo Paul arogancko prycha. Z kolei Monica na chwilę wyłączyła się z rozmowy, zastanawiając się jak głęboko mogłaby ciąć gardło wiekiem puszki.

Lilith zagryza wargi. Nie sądziła, że to z Timmym znajdzie coś wspólnego. Uśmiechnął się pobłażliwie, jakby traktując to z dystansem przez co jest pewna, że on także dałby im równe szanse. Z kolei jej partner zaczyna jej przypominać psychopatycznego Sama, bawiącego się swoimi ofiarami. Powoli staje się jej coraz bardziej obcy. A przecież są przyjaciółmi!
- Czym będziemy różnić się od zwierząt jeśli i w śmierci znajdziemy satysfakcję, Max?
- Na serio, Lil? Nagle odzywa się w tobie dobra wróżka? - Wright nie daje za wygraną. Jemu także ciężko uwierzyć w zmianę przyjaciółki. - Zatem i przy Rogu im pomagałaś, tak? No wiesz, gdy zabiliśmy Lunę, chociażby.
Wspomnienie jej śmierci boli Lilith. Luna Principal była najmłodszą trybutką w tym roku. Chodziły plotki, że oficjalnie nie miała nawet 12 lat. Na arenie zabił ją Hector, po tym jak Lilith rzuciła w nią ciężkim plecakiem, gdy dziewczynka zaczęła od nich uciekać. Caton nie przyznała im się, że tak naprawdę pomyliła ją z drobną Noralane, zwinną trybutką z dystryktu 13.

- O co ci właściwie chodzi? Powinniśmy ich łupić całą siódemką, bo sami nie damy rady?!
- Przecież od tego jest właśnie ten pieprzony sojusz! - Max wstaje, gotowy do bijatyki. Lilith przyjmuje wyzwanie, gotowa bronić swojego zdania. W końcu to ostatnie co po niej zostanie.
- Mamy polować w grupie ponieważ boisz atakować samodzielnie, tak?!
Albinos podchodzi do niej kipiąc ze złości. Z trudem powstrzymuje się od ataku. Hector szturcha Monicę by nie przegapiła tej dysputy. Paul chichocze, klaszcząc w kierunku pary z 3. Natomiast Duży Timmy zabiera mediatorski głos.
- Myślę, że każdy z nas ma prawo wypracować własne metody.
- I właśnie po to nas dzisiaj porozdzielałeś? - odzywa się do tej pory milczący Trevor. Siedzi oddalony nieznacznie od pozostałych. 
- Och, nie tylko dlatego. To był test zaufania. Kto zrezygnuje z sojuszu - patrzy w kierunku Trevora. - Kto będzie szukał nowych - przerzuca wzrok na Lilith - Kto nie jest wart tego sojuszu - i ku zdumieniu wszystkich, zwraca te słowa do Paula. Chłopak udaje zmartwionego jego słowami. - A kto jest jego włócznią. - wskazuje im Hectora, który napusza się jak paw, czując się w końcu docenionym. 
- Więc pomyliłeś się co do każdego z nas? - nie poddaje się Trevor.
- Drogi kolego Donaganie, powinieneś wiedzieć, że ja nigdy nie podejmuję złych decyzji. A wracając do was - Timmy wstaje rozprostować nogi. Jego postura wywołuje zmieszanie pozostałych. - Konkurs na wynik to jedno, ale sabotowanie w imię jakichkolwiek wartości nie tolerujemy. Zgadzacie się ze mną, prawda? - tak naprawdę pyta o to Hectora i Monicę. W sojuszu czy nie, Paul wie co ma robić i Timmy nie musi w niego wątpić. 
- Lilith, jeśli tak bardzo zależało ci na zabiciu tej małej, to sorki, że tak ją szybko rąbnąłem. - Hector nieoczekiwanie korzy się. Trevor ma w końcu dość i chwilę potem stwierdza, że idzie spać. Duży Timmy odprowadza go wzrokiem do namiotów. Gdy znika w środku odwraca się z powrotem do Lilith, która parska śmiechem.
- Na tępego Crowa, ale jesteście irytujący. Aż mam ochotę kogoś zabić. - żartuje czym rozbawia Hectora, Maxa i Monicę. Paul mruży oczy w uśmiechu, po czym macha na nich i rusza na spacer dookoła.

- - -

- To może teraz opowiesz nam tę bajkę, złotowłosa? - pyta Hector gdy już skończyli posiłek.
- Uuu, co to za bajeczki? - zaciekawia się Monica.
- Nie starczy ci, że jeszcze w Tyradzie je czytałaś? - dziwi się Max, wspominając o tym, jak często w apartamencie 3. Lilith była zajęta lekturami.
- To nie o takie książki chodzi, Max. Ech... - rozpina kurtkę z gorąca. - Mógłbyś to cholerstwo zmniejszyć. - prosi Hectora, który siedzi najbliżej podręcznego grzejnika. Już pierwszego wieczoru dystrykt 1. otrzymał takie dwa. - Kiedy Madeline mi się rozbeczała przypomniała mi się taka historia. Opowieść o dwóch siostrach. Powinieneś ją kojarzyć, Max...

- Chwila, chwila. Jeśli zamierzasz nam opowiadać bajki na dobranoc to najpierw chciałbym wyjaśnić pewną kwestię. - przerywa jej Duży Timmy. Nachyla się w ich kierunku i ścisza głos. - Jakim cudem Trevor znalazł sobie pałki?
- Tonfy. - poprawia Lilith.
- Ta, jasne. - Timmy wywraca oczami. - Kazałem ci sprawdzić Róg nim nie poszliśmy w las. - wyrzuca Hectorowi. Chłopak łapie się za głowę.
- Przysięgam, że jej nie widziałem jak tam zawróciłem. Może Liv mu je dała gdy się spotkali.
Duży Timmy zamyśla się.
- Ktoś z was widział, żeby choć raz ze sobą rozmawiali na treningach?
Ale nikt tego nie wie. Jedynie Lilith dostrzega nikłą szansę na zawiłą sieć powiązań między Donaganem a Sotoke. I choć w jej głowie brzmi to absurdalnie będzie musiała to z nim w końcu skonfrontować.

- A jak się nasz psychopata dzisiaj zachowywał, Max?
- Masz na myśli jego zachowanie czy moją opinię, którą musiałem wyrobić po tym jak kazałeś mi go dzisiaj obserwować?- odpowiada wykrętnie.
- Widzę, że nie zostaliście jeszcze przyjaciółmi. - śmieje się Hector.
- Nasza drużyna drapieżców nie zabiła dzisiaj nikogo. Ani wczoraj. Chyba wszyscy się zgodzimy, że jest coś w tym... niepokojącego?
- No świetnie, nadałeś nam nawet pierdolony przydomek. - Wright wywraca oczami. Nie podnosi głosu ale da się słyszeć dozę złości. Monica i Hector patrzą na lidera w oczekiwaniu. Przez chwilę Lilith ma wrażenie, że patrzy na wygłodniałe hieny, czekające na polecenie.
- No to zróbmy tak, Max. Wyjaśnisz mi co robiliście przez ostatnie dwa dni, tuż po rozpoczęciu rozgrywek a ja nas jutro przetasuję. Może być?
Max zamyśla się. Już wcześniej podejrzewał, że Duży Timmy będzie walczył głową niż swoim cielskiem. Zaimponował mu na początku gdy w czasie wywiadów prawie udusił Remuo, biednego prowadzącego, który stracił przytomność, gdy dla uciechy widowni wyzwał go na symulowane zapasy. Potem, na treningach, Timmy tylko potwierdzał swoją siłę. Jak to się jednak stało, że stał się nie tylko liderem ale i głosem ich trupy? Przecież to oni z Lilith byli z 3.! To tylko durny rybak!
- Spróbuj mi dać jutro Trevora, to nie będziecie musieli na mnie czekać z kolacją.
- Mamo, tato, nie kłóćcie się. - Monica nie może się powstrzymać. Hector parska śmiechem. Ignorując tę dwójkę Duży Timmy przystaje na warunki Wrighta. Zresztą, jak na razie, wszystko idzie jak należy.
- Byłeś moim najlepszym tajnym agentem. Ale niech tak będzie. - wystawia mu rękę. Max odwzajemnia gest, przypieczętowując rozejm.

- - -

- Nieźle nafarcił na początku, muszę mu to przyznać. - zaczyna po chwili Max. Lilith kładzie się obok Monici, która posyła jej niemrawy uśmiech. Hector i Timmy nadstawiają uszu. - Trafiła mu się prymuska, i wyświadczył tym nam wielką przysługę. 
Hector zaczyna narzekać, przechwalając się jakoby sam by sobie z nią też poradził. Jednak Max nie daje mu dużo czasu na chełpliwość.
- Ty? Ty byś zabił maksymalną notę? - robi krótką pauzę. 
- Leta tyle dostała? - dziwi się Monica.
Duży Timmy kręci głową w stylu "I po co ja wam kazałem ich sprawdzać.".
- Miała 16 punktów od sponsorów, choć moim zdaniem powinna mieć te 18. Przecież pamiętacie jaka była sprawna. Chyba tylko ta z 13. by ją prześcignęła.
- Chodzi ci o Noralane?
Max przytakuje.
- A najgłupsze w tym wszystkim jest to, że przecież Paul by jej nie zabił gdyby nie podniosła ręki na Liv. 
- Swoją ręką i to było dziwne... - wtrąca Santos.

- Dobrze, to mamy pierwszy dzień, co potem?
- Cóż, nie tak w całości, i tak postarał się na rozpoczęciu. - Max wspomina o Korunkopii.
- No głównie ich dobijał jak łapaliśmy zbiegających. - zauważa Hector.
- I jak sądzisz komu podliczą zmarłych?
Wszyscy prócz Lilith patrzą na siebie zmieszani. Max kontynuuje.

- Wczoraj szliśmy według tego szlaku, co nam wyznaczyłeś, D. - rzucił wzrokiem na Timmiego. - Się nam nudziło trochę, więc porozstawialiśmy sidła.
Zapada chwila ciszy.
- Sidła? - śmieje się Lilith. W ich obecnej sytuacji szukanie pożywienia to ostatnie czym powinni się zajmować. - To ty umiesz polować?
- Nie takie sidła, Lil. - mówi spokojnym głosem Max.
- O, cholera. - Hector zaczyna się domyślać. 
- Nie... - Duży Timmy uśmiecha się szeroko.
- Po zabiciu Tamary nauczyłem się czegoś bardzo ważnego. W zasadzie to Paul mnie nauczył. - Wright drapie się po brodzie. - Kiedy ma się już zabić nagle okazuje się, że jest więcej niż jeden rodzaj śmierci.

Lilith kamienieje na jego słowa. Podnosi się z niepokojem na łokcie i patrzy przerażona na swojego przyjaciela.
- Nie mogłem znieść myśli, że mógłbym zrobić przysługę z zabijania. Wtedy też mnie oświeciło, co on robi. Jak wspaniale ucztuje na strachu Liv. 
Cała trójka patrzy na niego z zapałem, czekając aż wyjawi im swoje plany na najbliższe dni. Jedynie Lilith nie może się uspokoić, cicho hiperwentylując się. Dlaczego ten biedny chłopak z Romji tak bardzo się zmienił? Czy Paul naprawdę jest takim dobrym krasomówcą?
- Gdy po południu było pewne, że nikogo nie znajdziemy w naszej okolicy wpadłem na ten pomysł z pułapkami. Jeśli nie wczoraj to i tak na dniach ktoś się w końcu skusi na nasze łupy. Zresztą, skoro zamierzasz nas wysyłać coraz głębiej w teren to i tak nieuniknione. - wyjaśnia rzeczowo. - Zastawiliśmy sidła na ludzi. Z tej kolczatki, co ją znaleźliśmy przy Rogu. 
Nagle usłyszeli odgłos dławienia. To Lilith nabrała głośno powietrze.
- Zrobiłeś wnyki na ludzi z drutu żyletkowego?

Max jest bardzo dumny z tego pomysłu ale sposób w jaki spytała Lilith każe mu się tak tym nie napawać. Nie rozumie też nadal co jest w tym takiego złego. Pozostali milczą, patrząc w zdziwieniu na wrażliwość Caton.
- Zanim powiesz jakie to okrutne to wiedz, że złapały się tylko dwa króliki. Poza tym uwolniły się i wykrwawiły kilka metrów dalej. Widocznie zwoje są mniej elastyczne niż przypuszczaliśmy z Samem.
- Och, to też... - Lilith gryzie się w policzek. Przecież nie będzie żałować kapitolskich tworów.
- Ale na jednej - Max kontynuuje z podniesionym głosem. - Znaleźliśmy nie tylko krew.
Wstaje i sięga do kieszenie spodni a po chwili prezentuje im zdarty brunatny materiał. 

~ * ~ * ~ * ~
Flashback
Skład Kapitolskiego Pociągu

Liv obserwowała zmieniający się krajobraz za oknem pociągu. Stała tam odkąd tylko weszli do swoich przedziałów. Z kolei Paul od razu zabrał się do zwiedzania pomieszczenia a po chwili zajadał się już kapitolskimi słodkościami. Po wypełnieniu dokumentów i kontakcie z Kapitolem, dołączyła do nich i Parker. Zlustrowała Sama, który ewidentnie starał się być najgłośniejszą osobą w przedziale, po czym stanęła przy zamyślonej Liv.
- A wiesz, że to też moja pierwsza jazda koleją? - postanowiła ją czymś zająć. Skutecznie.
- Żartujesz. - parsknęła Liv. - To jak niby jeździłaś do dystryktów na pobory? Przecież samochodem to za daleko...
Liv mówi o corocznych szkoleniach w dystryktach, w trakcie których odbywały się zapisy do Strażników Pokoju a także szkolenia dla najmłodszych, aspirujących do państwowej służby.
- Tą drugą trasą, Liv.
Liv uśmiechnęła się i ponownie wyjrzała przez okno.
- Nigdy nie leciałam poduszkowcem. 

Nagle usłyszeli głośny rechot. To Paul skończył się objadać i podsłuchiwał je.
- Przecież właśnie tak tu wrócisz. W trumnie, Sotoke.
Liv cicho jęknęła przerażona i spojrzała na Parker, która zagryzła zła wargi.
- Nie, tak nie wrócicie. W ogóle nie wrócicie.
Paul parsknął niedowierzając jej. Parker im wyjaśniła, że już od dawna ciała trybutów są grzebane w Kapitolu na oficjalnym cmentarzu. Liv miała dziwne przeczucie, że ten sektor musi być wyjątkowo zaniedbany. Zapadła niezręczna cisza. Ani Liv ani Paul nie wiedzieli, że żegnają się nie tylko z rodziną ale i z ziemią. Na moment spojrzała na niego rozpaczliwym wzrokiem ale Sam ani myślał choć na chwilę się z nią sprzymierzyć. Parker uważnie go obserwowała, stojąc między nim a Liv. Gdy chłopak trochę się uspokoił mogła w końcu pójść po Baduina Millo, ich mentora. Nim jednak to zrobiła podeszła do Liv i położyła jej rękę na ramieniu. Gdy Liv wzdrygnęła się i spojrzała na nią zdziwiona ta tylko cicho rzekła:
- Byłaś bardzo dzielna, Liv. - i wyszła, zostawiając ich samych w przedziale. W tym czasie Paul sam ze sobą dyskutował o nie kompetencji starszego mężczyzny ("Nie wierzę, że ten stary ślepiec będzie nas trenować."). Po uronieniu kilku łez Liv przestała ignorować burczenie w brzuchu i podeszła do zastawionych stołów. Dominowały na nim przystawki. Od słodkich kremów z migdałów i pistacji, jak głosiły karteczki przy zastawie, po wytrawne bułeczki francuskie z pasztetem i grzybami. Rogaliki z nadzieniem truflowym i arakowymi orzeszkami, babeczki z liofilizowanymi owocami leśnymi, owoce morza w koktajlowym dressingu. Liv zainteresowały bardzo estetyczne wypieki z cukierni Vislarów, jak głosiła notatka. Wyglądały bardzo skromnie, uformowane we florystyczne kształty, niektóre z okraszoną czekoladą. A poza tym miały ładny, śnieżnobiały kolor. Gdy wzięła jeden do ręki, ten o kształcie liścia miłorzębu, zauważyła, że wypiek jest bardzo lekki i kruchy w dotyku. Pachniał znakomicie. Już miała go spróbować gdy naszły ją przykre myśli. Widok tak wielkiej ilości jedzenia przytłoczył ją i zaczynał powoli onieśmielać. Tyle osób mogłoby tu biesiadować, a to wszystko dla ich dwójki. Przecież nie zjedzą tego wszystkiego, co się potem z tym stanie? Szkoda, że takiej uczty nie wystawili im na pożegnanie rodzin. 

- Z dumą będziesz głodna. - zauważył Paul, gdy Liv odłożyła przekąskę na miejsce.
Powoli odwróciła się do niego. To była dziś pierwsza rzecz którą jej powiedział a która nie była czystą złośliwością. Uznała to za zaproszenie i dosiadła się do niego. Paul ewidentnie był zaskoczony.
- A ty co? Naprawdę myślisz, że się zaprzyjaźnimy?
Zacisnęła zła pięści na oparciu.
- Przecież już się przyjaźnimy. - rzuciła mu spojrzenie pełne determinacji do kłótni. 
- Najlepsi przyjaciele, no tak... - Paul uśmiechnął się złośliwie. - Przecież takie strategie już się sprawdzały.
- Nie musimy udawać, Paul.
Znieruchomiał na chwilę na tę uwagę. Nawet nie zdawała sobie sprawy o czym mówi. Musiał jej o tym przypomnieć. Dać jej znać... że już wiedział.
- Nigdy... - zaczął dość powoli, jakby naprawdę nie wiedział co powiedzieć. Liv zaczęła się gubić w jego zachowaniu, zastanawiając się czy po prostu kolejny raz nie udaje spokojnego by po chwili wybuchnąć na nią kolejnym przytykiem. - ... nie musieliśmy udawać.

Liv wzięła głośny wdech. Więc wiedział. Więc wiedział. Więc wiedział. Pozwolił jej zgrywać martyrolożkę i oddaną przyjaciółkę. Po tym wszystkim to na niej skupiła się uwaga, to jej każdy żałował. Nigdy nie miała kontroli, ba, żadna z niej bohaterka. Ale przecież właśnie dzięki temu mogła z nim teraz rozmawiać. Bo znów to zrobiła. Nie mogła mu się tak łatwo sprowokować.

- Nie myśl nad odpowiedzią, Liv. I tak cię tam zabiję.
Usłyszała nagle jego głos. Już dawno odsunął się od niej, znajdując sobie miejsce niedaleko wyjścia wagonu.
- Mam prawo wiedzieć dlaczego.
Paul roześmiał się.
- Bo znudziło mi się to całe udawanie. - uśmiech nie schodził mu z twarzy. Już wiedział, że mu się udało. Liv wstała z impetem z krzesła i warknęła na niego.
- Nigdy przed tobą nie udawałam!
Paul tylko obserwował ją ze skrzyżowanymi rękoma. Wtedy go zauważyli. Był wysoki, choć lekko zgarbiony w średnim wieku i ciemniejącymi już blond włosami. Pojedyncze zmarszczki okalały całe czoło a także skórę pod oczami. Miał kilkudniowy zarost i był dość niedbale ubrany, jak na mentora. W ten sposób prezentował się dekadę starszy niż faktycznie.
- I o taką postawę właśnie chodzi! - klasnął w dłonie, zwracając na nich uwagę. Nagle zmrużył oczy, rozglądając się podejrzliwie dookoła. - Bo wy jesteście siedemnastką, tak? Już z cztery razy miałem wspaniałe wejścia po nic.

Paul wywrócił oczami, zastanawiając się ilu pracowników pociągu już tak nastraszył. Liv postanowiła przyjąć inną strategię i zaprzyjaźnić się z mentorem.
- Panie Millo, dobrze pana widzieć. - ukłoniła się. - Niech pan go przekona do współpracy! - pisnęła mimowolnie. Paul niedowierzał jej zachowaniu.
- Ach, pan Paulienne. - spojrzał na niego ponuro. - Wieleż to o tobie słyszałem. - kuśtykając z pomocą Liv usiadł na krześle. - Zapraszam was obydwoje. - wskazał miejsca naprzeciw. 

Liv nie spieszyła się z wykonaniem tej prośby. Agresywne zachowanie jej współtrybuta zaczęło ją powoli przerastać i choć bała się go a na nadgarstku wciąż miała sińce, zaczęło się w niej rodzić jeszcze jedno uczucie. Motywacja. Może tak właśnie miało być. Ku wszelkim przeciwnościom. Koniec końców zabrała krzesło dwa metry dalej i zajęła swoje miejsce. Baduin w milczeniu obserwował ich nieoficjalną separację.

- Nie jest to łatwe a wy zdecydowanie tego nie ułatwiacie. - Paul prychnął arogancko. - Większość mentorów od lat promuje postawę drużynową. Zdajecie sobie sprawę, że to najlepsza koncepcja? A w takim przypadku wrogość nie wchodzi w grę. - skupił wzrok na Paulu a Liv zrobiła to samo.
- Mam prawo ignorować poprawki.

Liv obserwowała ich w milczeniu nie wiedząc o czym dokładnie mówią. Znała kilka regulacji zasad, ale żadna z nich nie dotyczyła jakiegokolwiek nakazu strategii. Jedna z nich obejmowała ciche dożynki i ten krótki okres pretreningowy. Druga o dokładnej liczbie Igrzysk - 36 dni. Po jednym za każdego trybuta. Jeszcze inna zmniejszała ingerencję Kapitolu na arenie, choć nigdy nie sprecyzowano co się rozumie pod tym pojęciem. W sumie było sześć nowych poprawek na cześć na cześć sześciu nowych dystryktów. Liv nie znała ich wszystkich tak jak nie wiedziała dzięki komu je zawdzięczają. I trudno było jej się dziwić, od dziewięciu lat nikt nie wygrał na tych zasadach.

- Masz prawo chłopcze, ale nie wydajesz się takim kretynem. Może warto to sobie jeszcze raz przemyśleć?
- Nie będę z nią współpracować.
Liv westchnęła.
- W takim razie poszukam sobie innych partnerów.
Paul zachichotał, komentując pod nosem jej pomysł. 
- I co w tym takiego zabawnego?
- Jest takie przysłowie, Sotoke. "Sojuszu szukaj w dystrykcie a przyjaciół na cmentarzu."
- Co to niby ma w ogóle znaczyć?! - zirytowała się. Baduin podniósł rękę by ją uciszyć.
- Chodzi mi o szóstą poprawkę, Liv. Jeśli Paul tak bardzo rwie się do walki, czemu by tego nie wykorzystać?
- Och, ja... Nie wiem o co chodzi.... - zmieszała się. 
- Ta zmiana dotyczy ilości zwycięzców, Liv. 

Otworzyła buzię zdziwiona. Zaczęły nachodzić ją różne wspomnienia. Faktycznie, komentatorzy zawsze tak nostalgicznie podkreślali finały Igrzysk. Jakby czegoś żałowali. Albo kogoś. Więc dlaczego tego nie pamiętała? Żadnej pary zwycięzców? Przecież dla pretendentów to doskonała okazja do wspólnej victorii. Och, no tak... - pomyślała. Sama też nienawidziła dzielić się glorią.

- Już sobie przypominasz, prawda? Para z jednego dystryktu wygrywa jeśli w sumie zabiją minimum 10 trybutów i zostaną ostatni na arenie.

Rzeczywiście, dawno temu słyszała takie historie. Ale to było tak dawno. Osobiście była świadkiem trzech wiktorii. Wszyscy byli solistami. Veroshka wygrała gdy w ostatecznym starciu jej partner nadepnął na minę na arenowym poligonie, rozrywając na kawałki ostatnich trybutów, w tym siebie. Paimon kiedy omyłkowo zepchnęła swojego sojusznika w pułapkę. A Mahyur nawet nie wiedział, że został sam, gdy ostatnia koalicja pozabijała się nawzajem.
Liv nie zdawała sobie tak naprawdę sprawy, że nowe przepisy bardzo komplikowały planowanie strategii. Veroshka i Martin i tak by nie wygrali, ponieważ on sam był dopiero ich dziesiątą ofiarą. Na dobrą sprawę uniknęli tej przykrej sytuacji, która zdarzyła się dwa lata później, na Igrzyskach Mahyura. Wtedy to Tanako, Rachel, Javier i Flitz zrozumieli, że dystryktowe sojusze są w rzeczywistości zapasową spiżarnią, na której można nadrobić straty. 
Paimon i Li Zhong mieli najbardziej gorzkie zwycięstwo, ponieważ postanowili zastosować się do innej, dość przekornej zasady. Złośliwie nazywano ją "deregulującą", gdyż mocno pozycjonowała wobec sojuszu dystryktów. Jej cierpkość zrozumieli, gdy zostali w trójkę i trzeba było pozbyć się jakoś tego trybuta. Kilka dni spędzili na zapędzaniu go w kozi róg i planowaniu tej nietykalnej śmierci. 
Poniekąd ułatwiały to surowe procedury naliczania zgonów, których zabójca powinien być jednoznaczny do ustalenia (najbogatsze dystrykty wciąż nie mogły pogodzić się tak wąsko definiowanym modusem operandi). Zamierzali go zwabić w miasto pułapek, w części areny niemal całkowicie spowitą ciemnością. Pech chciał, że w wyniku niefortunnych zdarzeń wywiązała się bójką a Paimon, chcąc ratować sytuację, kopnęła kogoś przed sobą, rzucając go w dół z dzikimi wężojadami. 
Paimon do końca swoich Igrzysk nie była pewna czyje jęki wysłuchiwała gdy zmiechy torturowały swoją ofiarę.  Uwięzieni w jednej z pułapek musieli tylko czekać aż tamten trybut zginie. Wtedy rozbłysnęłyby światła a wyjście z katakumbów zostałoby odblokowane. Skąd mogła wiedzieć, że jego agonia była prowokacją, by któreś zareagowało i ukróciło temu cierpieniu? Nawoływała go kilka razy, bez odpowiedzi. Po ciemku uchyliła się ku męczennikowi, ale tego rzężenia nie mogła zidentyfikować. Minuty mijały a Paimon w końcu zrozumiała, że oto zabiła przez pomyłkę swojego przyjaciela a w każdej chwili może zaatakować ją Diamandt. Jednak i to nie następowało. Oddalając się powoli od krzyków z dołu zaczęła nasłuchiwać swojego przeciwnika. W końcu udało się namierzyć stłumione szlochanie. Widocznie zrozumiał co go czeka i stał gdzieś oszłomiony. Paimon nie była już tą samą osobą, gdy rzuciła się na bezbronnego Diamandta. To nawet nie była bójka. Przeturlała się z nim kilka metrów, okładała na ślepo pięściami a w końcu podniosła go by rzucić go przed siebie, prosto na kolejną pułapkę. Nastąpiło zgrzytnięcie i charakterystyczny dla tej części areny sygnał informujący o nowej zasadce a potem usłyszała dziwny, kamienny dźwięk. Ściany na przeciw niej zaczęły się zakleszczać, miażdżąc powoli jej ofiarę. Jeszcze długo słyszała w głowie ich szlochanie i nawoływanie ku rodzicom.

Krótko mówiąc, to nie tak, że nikt nie próbował wygrywać na nowych zasadach. Stało się jednak jasne, że i same zmiany były tylko prostackim mirażem, pułapką, wabiącą po raz pierwszy czymś nowym i namacalnym - szansą. Nadzieja na zwycięstwo stała się dostępna niemal dla wszystkich trybutów i trudno byłoby zaprzeczyć, że takie zmiany nie zmieniły dotychczasowych statystyk. Prawie każdego roku jakaś para zbliżała się do tego wyniku. Jednak zasady to zasady a karierowiczom nierzadko zdarzał się wspólny łup. Czy to źle wyliczając czy nieumyślnie spychając z krawędzi, zostawiając na wykrwawienie, często wynik był im zaniżany. A to prowadziło do wewnętrznych konfliktów. Pary rzucały się na przeciw siebie, nie umiejąc dzielić się grabieżami. Bardzo późno dystrykty zrozumiały jak upokarzająca jest ta regulacja, robiąc istne zawody w zabijaniu z Igrzysk. Swego czasu popularne stały się samobójstwa ostatków trybutów, którzy towarzyszyli finalnym dziesiątkom. Jakoś przyjęło się głównie skakanie z wysokości, najlepiej z uroczysk, tam by najlepiej zademonstrować swoją ofiarność i wolność wobec kapitolskiego systemu. I choć organizatorzy co roku modyfikowali arenę, przyjęło się w slangu trybutów takie miejsca nazywać wzgórzami samobójców. Co rozumniejsi pretendenci tam lokowali swoje czatownie, oczekując dorocznych strajkowiczów. Było więc tak, że duetową współpracę napędzała ambicja, sojusze stały się ryzykowne i nietrwałe a słabsi prześcigali się w kryjówkach, unikaniu starć a szukając godnego zgonu nie rzadko doczekiwali swoich wiktorii.

Liv stała tak skonsternowana. Dziesięciu trybutów. W sumie, ile to jest dziesięć osób? Połowa ich klasy. Kilka rodzin. Ułamek społeczności. Nic nie znacząca ilość. I nagle to poczuła. Ten ból w klatce piersiowej. Nie musiała oglądać dokładnie Igrzysk by wiedzieć do czego prowadzi takie myślenie.
Przecież to nie są żadne zawody.
A ty zgłosiłaś się za tamtą idiotkę.
Chcesz umrzeć.

Liv złapała się zmęczona za czoło. Miała już dość tego wszystkiego. Ten dzień w zupełności ją przytłoczył. Najpierw poranne milczenie w domu by potem rozkleili się w Pałacu Sprawiedliwości. Potem sympatia Soni a wreszcie wrogość jej kolegi z klasy. Paul jasno określił swoją strategię na arenie. Czas by i ona się do niej zabrała.

Paul widząc jej zmieszanie głośno wyparł się tego konceptu. Widocznie stwierdził, że Liv naprawdę rozważa przekonanie go do sojuszu. Urągał jej jeszcze przez chwilę, po czym opuścił ich w złości szukając swojego przedziału. Liv i Baduin pozwolili mu tak odreagować, zrzucając to na igrzyskowe nerwy. Gdy Liv zastanawiała się czy i ona nie powinna dać upust emocjom zrozumiała, że niewiele ją to interesuje a to nie przyjemne uczucie w brzuchu to zwykłe burczenie.
- Z dumą zginiesz lżej, Sotoke, ale to upokarzające zejść z głodu.
Liv wstrzymała na chwilę oddech na jego słowa. Dlaczego powtarzał jej słowa Sama? I czemu brzmiały tak znajomo?
- A ty co ją pouczasz, w końcu to są "głodowe" igrzyska. - Parker weszła do przedziału. - Chyba nie ma bardziej adekwatnej śmierci.
Liv zaśmiała się lekko na tę uwagę a Parker, zachęcona tym rozluźnieniem atmosfery, dosiadła się do nich. Wymieniła kilka zdań z Millo, głównie wymieniając informacje gdzie się do tej pory podziewał, że nie mogła go znaleźć a także czemu zaglądał do każdego przedziału. W końcu mentor przyznał, że pozwolił sobie na jeden czy dwa kieliszki i trochę niedomagał orientacyjnie jednak zapewnił, że już mu przechodzi bo w końcu "Kapitol nie ma ręki do alkoholu". Parker roześmiała się a Liv do niej dołączyła, pozwalając ujść wszelkim nerwom. Tak wyciszona podeszła z satysfakcją do stołów. Szybko znalazła bezę, która wpadła jej wcześniej w oko i już wyciągnęła po nią rękę gdy wystraszył ją głos rektorki:
- Zwariowałaś, zachowaj chociaż dumę.

Liv spojrzała na nią oburzona. Kątem oka widziała jak Baduin powstrzymywał z trudem chichot. Skrzyżowała zirytowana ręce, czekając na wyjaśnienia.
- No do kolacji, Liv. - Parker głęboko westchnęła. - Coś musisz jeść.

Zmęczona tym dyrygowaniem Liv oznajmiła, że także posiedzi w swojej sypialni i przygotuje się mentalnie na kolacje i "użeranie się z tym nadętym bufonem" Samem.

- - -

- Inaczej mi ich opisywałaś.
- A czego się spodziewałeś, jadą na Igrzyska, nie na kolonię.
Baduin zamilkł, drapiąc się po brodzie.
- Zdaje się, że nie znają wszystkich zasad. A z pewnością Liv nie zna.
- Dokształcimy ich.
- A potem?
Parker zmrużyła oczy. Baduin do czegoś zmierzał.
- Co "potem"?
- Jak wyjaśnisz, że córka kapitolskiego urzędnika jest na Igrzyskach?
Spojrzała na niego przenikliwie. Urzędnika? Tak jest napisane w jej dokumentacji? Nie, z pewnością nie. Przecież nim nie był. Co takiego Prynthia tam namieszała?
- Myślisz, że nie będziemy współwinni jej śmierci? Jej protekcja powinna być dla nas priorytetem...
- Mylisz się, drogi Baduinie. - uspokajała go. - To były lipne plotki, by przydzielić im dom po Januarze.
- Więc nie jest córką...?
- To nędzna latorośl, którą trzeba wyplewić. Pokolenie przeklętych idealistów.
Baduin westchnął powoli rozumiejąc sytuację. A więc to była prawda, Parker uległa żałosnej próbie ofiarności. Wstał by odetchnąć chwilę przy oknie. Z obrzydzeniem spojrzał swoje odbicie. Transport na ubojnię. Właśnie tym się zajmowali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz