For the lives that I take, I'm going to hell.
For the laws that I break, I'm going to hell.
For the lies that I make, I'm going to hell.
For the souls I forsake, I'm going to hell

spis



sobota, 23 lutego 2013

Rozdział VII ~ "I że cię nie opuszczę"

Dzień 3
Plaża nad jeziorem na południowym wschodzie areny

Iskry z ogniska wzlatują w górę udając świetliki. Dookoła roznosił się zapach palonego drewna. Noc nie była zimna, żadna do tej pory nie była, ale ogień daje nie tylko ciepło ale także ten przyjemny i cichy dźwięk palącego się drewna. A do takiego było mu właśnie tęskno. Miał szczęście że znalazł niewielkie jezioro już po kilku dniach. Szybko nawodnił się, przegotowując wodę w szklanej butelce, którą znalazł w plecaku. Ponadto mógł się w końcu umyć z łez, potu ale i krwi. Jakby nie patrzeć wszystko się na razie układało. Może dlatego nie zgasił ogniska. Przecież nic bardziej nie przyciągało uwagi w nocy niż pojedyncze źródło światła. Ale w nocy bywało cicho. Tak cicho. Jakby nikt nie polował. Jakby to były letnie wakacje.
Siedział tak w skupieniu przez kilka godzin. Czujny, jakby wręcz prowokując los do starcia. Jakby lękał się choć na chwilę zmrużyć oczy. Podciągnął kolana i schował w nich ręce, wzdychając głęboko. I w takim właśnie stanie zastała go Liv.

- - -

Klif na skraju borów na południowym wschodzie areny

- Może to nie był dobry pomysł. - martwi się Leslie, obserwując ze skarpy jak Liv powoli podchodzi do ogniska. - Ja nawet nie jestem go w stanie rozpoznać.
- Nikt z nas nie zwracał na siebie szczególnej uwagi. - zauważa Seven. - Poza Liv.
Siedzą oboje na brzegu wzniesienia, ukryci wśród krzaków i gałęzi sosny.
- I tak nie wie kto to jest. - przypomina mu. - Po prostu jest pewna, że to nie pretendenci. Jakby w ogóle tylko oni się zabijali... - opiera się o pobliski konar.
- Dajmy jej szansę. - Seven patrzy na nią z troską i przykłada rękę do jej czoła. - Przydałby ci się ten okład. A nuż zdobędziemy nowego sojusznika?
Leslie wzdycha. Chce w to wierzyć ale dlaczego więc Liv zostawiła im swój plecak?
Widząc z góry jak Liv z kimś zaczyna rozmawiać uspokajają się. Skoro od razu nie rzucił się na nią powinien być nastawiony pokojowo. Nawet nie zwracają uwagi jak się zagadują i przestają obserwować sytuację na dole.

- - -
Plaża nad jeziorem

Liv nie od razu do niego podchodzi. Skrywa się na skraju zarośli próbując go rozpoznać. A gdy jej się udaje nie jest przekonana by do niego podejść. Był młodszy, miał 15 lat ale jego wyraz twarzy od czasu treningów zmienił się. Już nie jest tym samym nastolatkiem, tylko młodym zabójcą. Przetrwał Korunkopię i trzy dni w całkowitej samotności. Może jej nawet nie pamięta? 

W końcu jakoś się motywuje, głównie argumentując to czekającymi nieopodal sojusznikami. Leslie nie miała jeszcze tyle sił by zejść ze wzgórza a Seven nie chciał jej zostawiać. Pozostała więc im kontuzjowana męczenniczka i to właśnie na nią spadło to brzemię. W końcu sama zaproponowała zejście na dół.

Gdy podchodzi do niego otworzyła buzię by się przywitać ale nic nie przychodzi jej do głowy. znajdowali się na niewielkiej plaży, więc nie usłyszał jak się zbliżała tylko dalej siedzi ze skuloną głową w ramionach. Liv w tym czasie uważnie się rozgląda. Szuka pułapki, innego sojusznika, dzikich zwierząt. Potem i spogląda na niego, młodego chłopca z zadrapaniami na ramionach, potarganym ubraniu. W końcu go zauważa. Nieopodal jego uda leżał na ziemi krótki miecz z dziwnym hakiem przy rękojeści. Na nim leży sznur z zawiązanym na jednym końcu metalowym dyskiem. Pierwszy raz od dwóch dni spotyka kogoś z bronią. W końcu bierze wdech i odzywa się, oddalona od niego kilka metrów.

- Cześć, Samael.
Jednak nie reaguje, pochłonięty widocznie swoimi myślami. Choć nie słyszy łkania postanawia usiąść trochę bliżej, by przybrać jak najbardziej przyjazną postawę.
- Samael, to ja, Livender. - mówi już troszkę głośniej.
Chłopak podnosi powoli głowę, jakby ze spokojem, nie oczekując po niej żadnej zasadzki. I wtedy go rozpoznaje. Nic dziwnego, że ich pomyliła, są w podobnym wieku. Tyle, że Samael by jej odpowiedział.
- Och, to ty Aaron... - Liv marszczy brwi zmartwiona. Trudno będzie im się dogadać. Jest nie tylko niemy. - Przepraszam. - pochyla głowę na znak uległości. - Myślałam, że jestem kimś innym. - gestykuluje mu niemrawo. Pokazuje głowę, siebie a potem i jego i robi zawstydzoną minę. Nie rozumie jej i, choć się nie denerwuje, podnosi do ręki swoją broń. Bardziej w geście pokazania niż groźby. Jego ciało wyraźnie pokazuje, że starcia nie były mu strasznymi do tej pory.

- Nie, nie. Ja nic nie mam. - Liv kręci przecząco głową i unosi ręce do góry. Aaron unosi w jej kierunku broń, wskazując na jej ubranie. Liv kłopocze się ze zrozumieniem a po chwili rozbiera się z kurtki. - Widzisz? Nic-nie-mam. - stara się mówić wyraźnie, choć tak naprawdę nie wie w jakim stopniu chłopak jest głuchy. Gdy dalej ją tak obserwuje podnosi go góry i koszulkę i podwija nogawki. Mimowolnie chichocze, zastanawiając się co też myśli sobie Seven i Leslie, obserwujący ją z góry.

Po kilku minutach autoprezentacji Aaron odkłada broń na miejsce. Jednak nie zaprasza jej żadnym gestem do siebie przez co Liv stoi niemrawo obok niego. W końcu Liv sama go pyta czy może usiąść. Aaron przytakuje.

- Nie do końca wiem... czy mnie słyszysz... - pokazuje mu ucho i wskazuje na niego. Wtedy po raz pierwszy zaczął z nią gestykulować. - Ach, więc coś rozumiesz... - Liv rozkłada niepewnie ręce. Aaron wywraca oczami i pokazuje jej gesty wokół ust i ucha. - Okej, okej, tak będzie mi łatwiej... - Liv siada w końcu na kolanach. Aaron ją uważnie obserwuje. W końcu zadaje jej pytanie.

Liv patrzy na niego z konsternacją jak coś pokazuje i robi przy tym niezwykłe miny. Niektóre gesty rozpoznaje ale nie ze znaczenia lecz z wyglądu - Bianca Frey, jej koleżanka z klasy, używała je w rozmowach z przyjaciółką, Maią Cartlis. Ciężko idzie im się dogadać dlatego w końcu Aaron podrzuca swoją broń do góry i chwyta ją, szybko wbijając w piasek.

- Och no przecież. - Liv domyśla się co chce zrobić.

Dobrze udajesz, że mnie rozumiesz. 
Zaczął na początek. Liv prycha lekko urażona. Nie na długo jednak utrzymuje ten lekko zawadiacki ton, gdyż Aaron pisze na ziemi bez ogródek to jedno pytanie.

Przyszłaś żeby mnie zabić?

Niemrawa reakcja Liv uspokaja go. Doskonale wie, że nie jest jedną z tych osób skrywających emocje. A przynajmniej tak mu się zdaje na podstawie jej zachowania w Kapitolu. Skrobie coś dalej w piasku ale nieruchoma Liv patrzy na niego ze zmarszczonymi brwiami, niezdolna do wypowiedzenia choć jednego słowa. Czego innego chciała się spodziewać? Nie zbiera przecież przyjaciół, nie przyjechali tu na wakacje. I tak w końcu będą musieli się pożegnać. Czuje do siebie samej odrazę. Tak szybko zapomniała o przetrwaniu, o polującym na nią byłym przyjacielu. Śmierć ma zagwarantowaną ale czy to coś złego skupić się w przyjaznym gronie? Czy niepełnosprawność Aarona wzbudza w niej litość by pomóc mu przetrwać? Czy będzie w stanie go później zabić? Przecież on widocznie nie ma już takich oporów. Ale kogo on w sumie zabił?

- A ty już... grasz? - pyta dość cicho. Aaron po raz pierwszy peszy się, opuszcza wzrok, niemo potwierdzając jej przypuszczenia. Gestykuluje jej walkę w samoobronie a Liv udaje, że go rozumie. Na chwilę urywa im się temat do rozmowy. To dziwne uczucie, siedzieć obok kogoś z kim się trenowało i spotkać go kilka dni od rozpoczęcia już jako zabójcę. Ta krótka przemiana, z ofiary dożynek, uczestnika szkoleń do brutalnego zabójcy jest nazbyt widoczna co tylko ją peszy i prowokuje do uległości. Siedzi więc w tej ciszy jakby poddając się, dając mu wolną rękę do działania. Aaron to rozumie. Uderza w ziemię ręką chcąc przywołać jej uwagę na napis.

Ja cię nie zabiję.
Liv rumieni się ze wstydu, rozumiejąc jak jej stagnacja była dość oczywista. Dość szybko się poddała. Kiwa głową w podziękowaniu z trudem udając spokój. Ale on nie zdaje sobie sprawy na jakiej jest krawędzi. W tym czasie pisze coś dalej. A gdy Liv spogląda na napis piszczy z bólu.

Przykro mi z powodu śmierci twoich koleżanek.
Liv zakrywa usta dłonią, próbując powstrzymać płacz. Ale nie udaje jej się. W przypływie beznadziejności gestykuluje mu kilka słów, które kiedyś nauczyła ją Bianca, gdy Liv ciągle nieumyślnie zagadywała Maię, oczekując od niej odpowiedzi.

Przepraszam. Ból. Żal.
Kilka prostych znaków pięścią na wysokości klatki piersiowej. Tyle by wyrazić ból i skruchę, która kumulowała się w niej przez ostatnie dni. Którą chowała przed Leslie i Sevenem a także sobą samą. Aaron pozwala jej się wypłakać a widząc jak zaczyna do niego mówić po migowemu coś w nim pęka. Zagryza usta czując łzy na swoim policzku. Płacze przez chwilę cicho a potem zaczyna wydawać z siebie dziwne jęki. Liv wzdryga się na to rzężenie i spogląda na niego. Ociera łzy i lekko uśmiecha się do niego, próbując się z nim jednać. W tym okrutnym świecie na chwilę istnieli tylko oni sami.

- - -
Klif na skraju borów

- Może już? - Leslie nie może się doczekać. - Naprawdę chciałabym się czegoś napić...
Odczekali około godziny, tak jak się umawiali z Liv, i zaczęli powoli schodzić z urwiska. Gdy w końcu zeszli Leslie od razu chciała do nich pobiec, lecz zatrzymał ją Seven, przypominając jej o ustaleniach z Liv. Dlatego szli ostrożnie u podnóży wzniesienia z którego zeszli, zakryci cieniami wysokich sosen i krzewów.
- Przecież nie będziesz pić prosto z jeziora. - zauważył Seven. - Ty niemądra istoto. - objął ją ręką i całuje w czoło. Przykłada policzek do jej skóry. Temperatura nadal nie zeszła, choć Leslie nie daje po sobie znać. - Dobrze, podejdziemy bliżej. Ale nie wychodź z tych krzaków, nie chcemy go wystraszyć.

Ruszają przed siebie w ciszy i skupieniu. Noc jest ciemna choć z prześwitami na niebie oświetla im w dostateczny sposób drogę. Kilka razy słyszą jakieś szelesty i ciemne kształty - nocne życie tętni pod ich nogami. Leslie coraz bardziej dyszy dlatego nie od razu ich słyszą.
- Zaczekaj chwilę. - Seven zatrzymuje ją i patrzy w kierunku ogniska. Leslie podchodzi do niego i nasłuchuje.
- Och... - zasmuca się. - Może nie powinniśmy przy niej tak udawać. - zauważa.
- A jak chciałabyś jej to powiedzieć nie raniąc jej? Poza tym skąd masz pewność dlaczego płacze?
Leslie nie odpowiada. Dobrze zna żal i niemoc. Płacz z bezsilności i tęsknoty. Poznała go już jako mała dziewczyna, pracując w kwiaciarni pogrzebowej swoich rodziców. Przy dostarczaniu wieńców na pogrzeby. Przy wybieraniu kwietników na urny. Pogrążona we wspomnieniach siada na ziemi.
- Pracowałam przy trumnach. - tłumaczy mu. - I kwiatach pogrzebowych.
Seven cicho kiwa głową.
- Więc znasz ten płacz...
- Doskonale go pamiętam. - mówi a jej oczy szklą się. - Ona płacze za dziewczynami. Słyszałeś jej krzyki w nocy. Muszą już nie żyć... - zakrywa twarz w dłoniach. Seven nie płacze, ale ból który czuje w sercu jest taki sam jak jej. Siada przy niej i obejmuje ją z całych sił. Chce przejąć i jej żal, ulżyć jej choć na chwilę. Obiecać samym gestem swoje wsparcie i oddanie, że tak nie skończą, że będzie z nią do końca. Że wygrają oboje.


- - -

Zrujnowana Kaplica na północnym zachodzie areny

Kilka kilometrów dalej Olivia Nikane budzi się z płytkiego snu. Głowa boli ją niemiłosiernie gdyż przed snem przez kilka godzin opłakiwała swoją młodszą siostrę. Nie miała wyjścia, musiała ją zostawić. Próbowała odciągnąć ich uwagę ale ta durna dziewczyna z 3. musiała zostać z tyłu! Miała tylko nadzieję, że zmarła szybko i bezboleśnie. A gdzie był ten cały czas Trevor? Chyba nie posłuchał się w końcu Dużego Timmiego i nie dołączył do nich? Przecież Madeline tak bardzo go polubiła! Może powinny spędzić z nim więcej czasu? Może nie był wcale taki przekonany z kim zawrzeć sojusz? Dziewczyna wzdycha z niechęcią. Ciekawe czy już mu się pochwalili zabiciem jego współtrybutki. 

Gdy słyszy deszcz na zewnątrz wstaje by się rozprostować i poprawić ubranie. Drewniane ławy nie są zbyt wygodne do spania. Pieczenie z kłutych ran zadanych przez Hectora tylko się pogorszyło dlatego znowu musi nasączyć rękaw alkoholem. Znalazła go w prezbiterium, w niewielkiej kamiennej kapliczce na którą natknęła się w lesie. Nigdy wcześniej nie była w takim miejscu kultu. Panem dawno temu przestało dbać o wychowanie religijne. Coś jednak kojarzyła z historii, dlatego pamiętała, że mogą tam być ławy, ubrania a może i jedzenie lub broń.

Po kolejnej dezynfekcji okrywa się starym obrusem i chowa tym razem w ciasnym konfesjonale. Nie sądziła, że będzie tam tak zimno, w jej dystrykcie jedynie w spichlerzach utrzymywano podobne zabudowanie. W częściach mieszkalnych materiał budulcowy stanowiło drewno. Mimo zimna postanawia tam pozostać. Jeśli ktoś ją znajdzie - trudno. I tak ma już dość wszystkiego. Licho wie gdzie jest Evan, Maddie już nie ocali, Trevor ich zostawił. Była też gdzieś jeszcze Liv, ta niby przyjaciółka wszystkich. Ale z goniącym ją na plecach Samem stanowiła najgorszy możliwy sojusz na całej arenie.

Olivia ociera knykcie, próbując się rozgrzać. Uciekała całe popołudnie, bojąc się, że Hector z Lilith będą ją ścigać. Bardzo późno zrozumiała, że tak nie jest, czego ogromnie żałowała. Straciła ostatnią szansę na pożegnanie z siostrą. Nie przytuliła jej po raz ostatni. Nie okazała czułości. Jej ciało przepadnie gdzieś w dziurze w Kapitolu. Zaśmiała się bezmyślnie. Nigdy nie pomyślałaby w jakich okolicznościach spotka ją ponownie. Do tej pory pamięta jak prowadziła ją wtedy za rękę. 
- Byłaś strasznych bachorem, wiesz... - majaczy sama do siebie. - Ale lubiłam pleść ci włosy. Nawet gdy wierciłaś się jak kłosy na wichrze. - chichocze. - Wyrosłaś... na śliczną dziewczynkę... - czuje jak wzbiera jej się płacz. Nie chcąc robić wstydu Aionelowi chrząka i rzuca wymowne spojrzenie na szklaną butelkę w dłoni.
- Ach, co mi tam... - szepcze i bierze kila łyków. - Za naszą chujową przyszłość, Mads.


~ * ~ * ~ * ~
Flashback
Skład Kapitolskiego Pociągu


Liv już niemal całowała szybę gdy przejeżdżali przez Kapitol.
- Podobno każde święto może być okazją do imprezy. - Paul podszedł do niej ze zgryzotą obserwując panoramę miasta.
- A jakim świętem są niby Igrzyska? - prychnęła Liv, odsuwając się od niego.
- Och, powiedz to Kapitolczykom. - zachichotał złośliwie. Wywróciła zmęczona oczami.
- Paul, nie sądź że kultura i degeneracja wzajemnie się wykluczają. - Parker wyrosła za nimi jak spod ziemi. Następnie zabrała Liv na stronę, pozostawiając mamroczącego do siebie chłopaka przy oknie.

- I co, obejrzałaś je?
- Mhm.
- Więc? Mam ci z kimś pomóc? Przeszmuglować do was czy coś...
Liv westchnęła.
- Monica Santos z Jedynki.
Parker zamurowało z wrażenia.
- Wow, ale zaczęłaś.
- Po prostu... była zbyt poważna gdy wchodziła na podest. Mam takie przeczucie...
- Jasne, jak chcesz... - Parker jej nie wierzyła. Niby jak miała w ciągu kilku minut poznać całą historię trybutki z dystryktu 1., jej motywację i charakter? Ale była winna to Liv, więc będzie szła do każdego.
- Ci z Szóstki też wydają się... inni. Myślę, że mogą dobrze współpracować.
- Dobrze... - Parker zapisała kolejne numery.
- Leta Chase. I Kevin... Kevin Cośtam...
- Kevin... Cośtam... - zaśmiała się notując. Liv trochę się speszyła. Tak bardzo chciała ich wszystkich zapamiętać. 
- Myślałam też o naszych sąsiadach. Farrel Lane z Osiemnastki i Fride z Szesnastki.
Parker skinęła głową.
- A jeszcze jakieś dziewczyny? Zwykle one są bardziej chętne do sojuszu.
- Hm... - Tamara Drowtill z Dziewiątki i Leslie Moslie z.... - zamyśliła się... - No z kwiaciarni...
Parker notowała.
- To te delikatne chudzinki?
- Tak, no... w sumie to tak...
Widząc jej zawstydzenie Parker położyła jej rękę na ramieniu.
- Drobna budowa też może być atutem.
- Ta no, na długi dystans to średnio je dogonię z propozycją sojuszu... - burknęła Liv a słysząc samą siebie roześmiała się. Na ten hałas Paul spojrzał w ich kierunku.
- No okej, jest kilka osób na początek...
- Czekaj, jeszcze był ktoś... Chłopak z brudnymi knykciami...
- Okej... - Parker nie kryła zdziwienia zapisując ten opis. - Jak chcesz jakiegoś opijusa mogłaś powiedzieć wcześniej...
- Mógł zacząć wcześniejszy trening. - wyjaśniła jej.
Kobieta zamyśliła się. Niewielu trybutów zgadza się na takie szkolenia w dystrykcie, zwykle pragną spędzić te dni w ciszy i samotności. Niektórzy natomiast nie tylko zabierają się do szkoleń ale i do pomocy psychologicznej, dzięki której, w dużo lepszej kondycji umysłowej, przybywają do Kapitolu.
- No dobrze, dobrze... Bez nazwiska ani dystryktu będzie ciężko ale jak znajdę chwilę obejrzę je sama.
Liv skinęła z podziękowaniem. Otworzyła buzię by dodać coś jeszcze ale zaniechała tego, opuszczając lekko zarumienioną twarz. Parker domyśliła się, że chciała jej zaproponować kogoś jeszcze, ale możliwe że nie umiałaby tego dobrze uargumentować. Zresztą trudno wyjaśnić do czego miałoby się przydać komuś zauroczenie na arenie. Jeszcze tylko romansu im brakowała w tym całym ambarasie. W końcu pożegnała Liv, każąc jej posprzątać swój przedział i podeszła do Sama z podobnym zamiarem spisu jego propozycji sojuszników.

- Czy to nie Millo powinien się tym zajmować? - spojrzał na nią arogancko.
- Większość trybutów ma po dwóch mentorów. W przypadku ich braku możemy przejmować część ich obowiązków.
Zacmokał z uznaniem gotowej odpowiedzi. 
- Rozumiem, że ty też przejrzałeś już powtórki z dożynek?
Nie odpowiedział jej, tylko odwrócił się do okna. Zbliżali się do Dworca Głównego.
- W jaki sposób? - odezwał się po dłuższej chwili, gdy znużona czekaniem na jego odpowiedź zaczęła odchodzić. - W jaki sposób się przenikają? Kultura i rozpusta...
Parker zmrużyła oczy i utkwiła wzrok w mijających za oknem budynkach.
- Napędzają się wzajemnie. Degenerację usprawiedliwiasz jej szukaniem. A kultura, pragnąć przetrwać przemawia wieloma językami. Jednym z nich jest właśnie ten hedonizm.
- Czy właśnie usprawiedliwiła pani zachowanie mieszkańców Kapitolu?
- To tylko ludzie, Paul. 
- O mentalności dzieci.
Parker spojrzała na niego przenikliwie.
- Nawet dzieci wiedzą, że nie gryzie się ręki, która cię karmi.
Paul umilkł na chwilę ale zaraz po tym dumny uśmiech powrócił na jego twarz.
- Dzieci w końcu dorastają, pani Parker. I otwierają ze zdumienia oczy.


- - -

Kapitol, Centrum Odnowy

- Jak to, "córka kapitolskiego urzędnika"? - Scoratius i Lustria niedowierzali dokumentom Parker. Od lat pracowali przy trybutach w Centrum Odnowy i jeszcze nikt nigdy im się od tego nie wymigał. Wyglądali idiotycznie i kiczowato, a bezsens ich fryzur irytował Parker niemiłosiernie. Od kilkunastu minut stanowczo upierali się by zająć się Liv. Paul w tym czasie od dawna był pod okiem swojej ekipy.
- To znaczy, że zaszły pewne okoliczności, które warto rozważyć. - odparła wymijająco. Na nic jednak te insynuacje, zupełnie jej nie rozumieli.
- Cóż, i młodymi Kapitolankami zajmowaliśmy się. Poradzimy sobie. - nie poddawali się.
- Warto jednak zastanowić się czy taka gorliwość jest tutaj wymagana.
- No przecież nie puścimy jej do Phoebeusa w takim stanie!
- Na gardiasz Pontusa... - Parker chwyciła się za głowę i spojrzała w kierunku skonsternowanej Liv. 

Szczerze mówiąc prośba Liv całkowicie ją zaskoczyła. Gdy przyjeżdżała na wakacyjne szkolenia do ich dystryktów Liv stała na czele wszystkich podopiecznych, pierwsza stojąc od rana w kolejce na zapisy. Dzieci zamieszkiwały wtedy kilka prowizorycznych baraków, mieszkając razem przez wiele dni. Także i toaleta była wspólna dla wszystkich dziewczyn, dlatego nigdy nie przypuściłaby do siebie myśli, że to właśnie na intymności będzie jej najbardziej zależeć. Może za bardzo się przyzwyczaiła do wygód w ich własnym domu? Tyle że dom Januara był urządzony dla wojskowego, którym przecież był. Czy istniał bardziej spartański dom niż ich?

- Ma czyraki! - w końcu wpadła na jakiś debilny pomysł. - Na całych plecach. Takie lejące się i...
- Och, fuj! - Lustria niemal nie padła na zawał. - Biedne dziecko!
- To tym bardziej niech z nami pójdzie, nie raz oczyszczaliśmy im skórę... - Scoratius był niewzruszony.
- Och, nie! Proooszę! - w końcu Liv do nich dołączyła. Na widok jej beznadziejnego aktorstwa Parker nie dała jej dokończyć.
- Nieszczęsna miała już mnóstwo terapii z Kapitolu.
- No tak, skoro jesteś córką urzędnika... - Lustria podłapała wątek. Scoratius nadal nie był przekonany. Nie chciał jednak wprost naciskać na równość trybutów. W końcu komu niby mieli być równi? Na pewno nie im.
- Tak, wiele już przeszła upokorzeń. Nie chcemy ryzykować, że ktoś się o tym dowie. - Parker chrząknęła. - Trudno byłoby wtedy zyskać jej sympatię...
- To takie smutne, Scoratiusie! - Lustria niemal płakała gdy Liv przybierała coraz to bardziej dramatyczne pozy by jak najlepiej oddać słowa Parker. W tym momencie Scoratius był równie zażenowany co i Parker.
- Dobrze, sprawdzimy cię. Stan zero to mnóstwo roboty. - Scoratius zostawił je na chwilę i podszedł do swojego stanowiska, przeszukując każdą szufladę. Lustria domyśliła się co robi i przygotowała mu niewielki karton na wszystkie kosmetyki.

- Obiecuję solennie się wymyć zanim trafię do Phabiana! - przyrzekła gdy wręczyli jej wszystko.
- Phoebeusa. - poprawili ją.

- - -

Stan zero, jak głosiła wywieszona na ścianie instrukcja dla stylistów, obejmował pucowanie skóry, wcieranie balsamu, ścieranie starego naskórka z dłoni i stóp a także depilację. Liv nie zajmowała się tym wcześniej. Pamiętała gdy jako mała dziewczynka podkradła mamie nóż rymarski myląc go z brzytwą i próbowała zgolić włosy na rękach. Bardzo długo nie widziała takiej ilości krwi. Ale nie to ją wystraszyło, lecz krzyk wystraszonej Anity. Jej siostra szybko zrobiła jej opatrunki i zabrała ją do niewielkiego szpitala w mieście, gdzie razem z Nadią Hertz zabrały się do szycia jej ran. Na widok okrągłych golarek znów objęły ją przykre wspomnienia. Wcale nie wstydziła się ich dłoni. Ale widziała na sąsiednich stanowiskach woskowanie i mimowolnie dostała ataku paniki. Zrywanie plastrów nazbyt przypominało jej zwisające połacie, które dawno temu...

- Włosy. - usłyszała nagle czyjś wyniosły głos.
- Hm, tak. Włosy. - dodała Lustria.
Gdy stała tak przed nimi w szlafroku tylko włosami mogli się przejmować. Ręce i nogi miała niemal zakryte a po uwagach byłej Komendantki Głównej nie parli się by ją sprawdzić. W końcu Liv westchnęła i gdy oddzielili ją kotarą od pozostałych trybutów odsłoniła im się.
- Och, kochanie, twoje... - oczywiście, że pierwsze w oczy rzuciły im się te okolice. Na tę uwagę wzdrygnęła ramionami. Scoratius miał bardziej posępną minę, widząc jak dziewczyna ewidentnie nie poradziła sobie nawet z tak prostym zadaniem. Dopiero po chwili coś innego skupiło ich uwagę.
- Livender, moja droga, mogłaś powiedzieć... - smutny głos Lustrii każe mu się także przyjrzeć uważniej jej przedramionom.
- Lustrio przynieś tamtą maszynę od Sullie, wiesz, ten laser na bliznowce...
Ale Liv zabroniła im, twierdząc, że chce je zachować do samego końca. W końcu dali jej spokój z ciałem, wcierając w niego kilka olejków, zajęli się włosami. Nałożyli kilka odżywek i masek, lekko rozjaśnili i podkręcili. Zajęli się także jej paznokciami, nie komentując już tego, że Liv uniknęła użycia wszelkich ostrych otrzymanych od nich narzędzi. I mimo oporów Parker tak spędziła z nimi prawie dwie godziny. W międzyczasie próbowała ich podpytać o życie mieszkańców stolicy a oni oddawali jej tym samym, ciekawi czyją dokładnie jest córką a także jak się czuje, mogąc reprezentować swój dystrykt w przed rok czwartego Poskromnienia.

W końcu zostawili ją sam w jakimś pokoju. Zabrali przy tym szlafrok co Liv skwitowała soczystym przekleństwem, wymierzając kopniaka drzwiom. Niefortunnie w tym momencie otworzył je Phoebe, jej stylista. Nie zdążył uniknąć ciosu, więc po chwili złapał się za brzuch, próbując nie upaść. Gdy zmieszany zamykał drzwi od pokoju Liv czuła na sobie wściekły wzrok Parker z korytarza.

- - -

Zajęła miejsce na krześle kosmetycznym a Phoebe w tym czasie łapał oddech.
- Mój Cavo, jeszcze raz bardzo przepraszam. - burknęła zażenowana. W odpowiedzi tylko roześmiał się. Był zdecydowanie młodszy od reszty jej ekipy a ponadto wyróżniał się ciemnooliwkową skórą. Włosy miał w kolorze ciemnogranatowym, które błyszczały na niebiesko w jasnym świetle. Miał lekki zarost na twarzy a do tego piękne, błękitne oczy. Gdy ból ustąpił i spojrzał na nią Liv odjęło mowę.
- Nieźle wyglądasz. - zagadnął ją. - Jestem Phoebe. - podał jej rękę.
Liv wpatrywała się w niego dłuższą chwilę.
- Jakie ma pan piękne oczy. - wymsknęło jej się. - Takie piękne...
- Cóż, to nie jest odpowiedź jakiej się spodziewałem ale żal nie podziękować. - zaśmiał się, po czym wziął ją za rękę i postawił na nogi. Gdy Liv skryła twarz ze wstydu zaczął ją oglądać.

- Z chłopcami zwykle jest łatwiej. - zaczął by ją rozluźnić. - Jakoś zawsze myślą, że zaskoczą nasze dziewczyny. - zachichotał a ona dołączyła. - Ale wiesz co? - przybliżył się do jej ucha. - Mylą się. - szepnął a ona zupełnie zatraciła się w śmiechu. Tak, z pewnością operacje plastyczne w Kapitolu wstąpiły i na tę dziedzinę życia. Przeciętność dystryktów musiała więc być wyjątkowo zabawna.

Gdy tak rozluźnił z nią atmosferę postanowił przejść do konkretów.
- Scoratio nie proponował ci kuracji na te blizny? - podniósł jej ręce.
- Um... - zakłopotała się.
- Są naprawdę szkaradne, Livender.
- Liv. - poprawiła go błyskawicznie. - Liv, proszę.
- Dobrze, niech będzie. Więc jak z tymi bliznami? Kilka zabiegów i nie będzie po nich śladu, przyrzekam.
Dziwnie na to naciskał, a jego uwaga trochę ją zabolała. Patrzyła uważnie na swoje przedramiona. Te blizny były pamiątką z przeszłości. Tak jak jej dłonie i czyny jakich dokonała. Może to nie był taki głupi pomysł by się ich pozbyć.
- Przemyślę to...
Phoebe westchnął.
- Wiesz Liv, formalnie nigdy nie pytamy was o zdanie. Większość trybutów jest nam wdzięczna. - zaczął dziwnym tonem głosu na który Liv się spięła. - Ale u ciebie... Wasz dystrykt prowadzi była Główna Komendant a twój ojciec to z kolei obywatel Kapitolu...
Liv zmarszczyła czoło.
- Powiedz więc... Parker mówiła, że ciebie wylosowała. Ale tyle rzeczy może się przecież wydarzyć w ciągu tych trzech dni.
- Do czegoś pan zmierza? - spytała niepewnie.
- Jesteś na to zbyt bystra, Liv.
- Na Igrzyska? - spojrzała mu prosto w oczy. 
- Tak... - westchnął z dziwną nostalgią. - Czemu nie.

1 komentarz:

  1. Buuu, czemu ich zabiłaś?? I nawet się nie pocałowali przed śmiercią. Coraz bardziej lubię Paula xD

    OdpowiedzUsuń