For the lives that I take, I'm going to hell.
For the laws that I break, I'm going to hell.
For the lies that I make, I'm going to hell.
For the souls I forsake, I'm going to hell

spis



wtorek, 26 lutego 2013

Rozdział VIII ~ "Miasto bez przeszłości"

Na skraju lasu rośnie piękny zagajnik. Pełen jest młodych i zdrowych drzewek, uścielony dywanem lilii, konwalii i niecierpków. Tam właśnie czarnooka Susan bawi się z jeruzalskimi motylami. Wiatr cicho szumiał wśród wysokich dębów i tulipanowców, grając delikatną muzykę gdy kładli jej ciało na trawę. Na pewno byłaby szczęśliwa widząc na jakiej pięknej łące jest chowana. Zaplotła jej włosy w warkocze, takie jak robiła młodszej siostrze. On pomógł jej wpleść pomarańczowo-żółte kwiaty dzielżanu, nawłoci i słonecznika. Tak pięknie pasują do jej blond włosów i rumianej cery. Do twarzy, która już nigdy więcej się nie uśmiechnie.

Dzień 4
Plaża nad jeziorem na południowym wschodzie areny

Aaronowi nie spodobał się pomysł sojuszu, który Liv przedstawiła mu z rana. Późna rozmowa i wędrówka dały jej siwe znaki gdy przysiadła do niego przy ognisku. Po wspólnym opłakaniu swojego losu po prostu zasnęła przy nim, zapominając o swoich sojusznikach. Aaron na początku trzymał wartę ale potem i jego sen zmorzył. Przymierzył się jeszcze by obudzić Liv, ale widok jej grymasu gdy spała sprawił, że porzucił ten pomysł i po prostu zaryzykował.

Z rana budzą ich jakieś hałasy chlapania. Liv budzi się pierwsza i rozgląda przerażona dookoła. Chwilę zajmuje jej uspokojenie się, gdy widzi Leslie i Sevena na brzegu jeziora. Macha do nich, po czym budzi Aarona.
- H-hej, Aaron... - mówi głośno przy jego uchu i potrząsa nim. Tyle wystarcza. Wita ją szerokim ruchem ręki nad głową. Liv skinęła w odpowiedzi i siada obok niego. Gdy Aaron się rozciąga Liv zaczyna grzebać w swoim plecaku, szukając wafli ryżowych. Znajduje jedynie puste opakowanie po nich na co głośno wzdycha, przykuwając uwagę Aarona. Liv zauważa jak obserwuje ją nieruchomo, nie rozumiejąc jego zachowania.

- Ach, no tak... - domyśla się i już chce mu wyjaśniać skąd nagle wzięła plecak gdy Aaron podnosi się o i stoi w gotowości razem ze swoją kusarigamą. - Aaron, czekaj, to przyjaciele!

Liv zaczyna mu gestykolować. Wyciąga palce wskazujące i wskazuje to na siebie, to na nich, próbując sobie przypomnieć słowa migowe. Nigdy nie pomyślałaby jak bardzo może jej to być potrzebne, a już na pewno nie na Igrzyskach. Dlaczego w ogóle dopuszczono inwalidę na arenę? Nie proponowano mu operacji? Przecież tak wiele schorzeń Kapitol potrafi już wyleczyć! Wreszcie, znużona swoimi nieudanymi próbami, kończy gestykulację wzdrygając ramionami i rozkładając ręce.

Aaron odpowiada jej podobnym. Wyciąga rękę przed siebie, po czym swobodnym ruchem odsuwa od swojej twarzy, składając ją powoli w luźną pięść.

- Ja nie wiem... - Liv mruży oczy. Czy właśnie pyta ją czy ma ich zaatakować? Najchętniej zawołałaby ich ale martwi się, że taka szybka reakcja zaniepokoi chłopaka. A tego najbardziej się obawia. Bądź co bądź przetrwał te kilka dni samotnie, musiał się jakoś wybronić z Korunkopii. Ale ma też inną stronę. Tę z którą wczoraj żałowała nad ich losem. I musi do niej przemówić ponownie. - Aaron, do cholery, to moi przyjaciele! - szeroko wskazuje na siebie, na Leslie i Sevena, po czym sama sobie podaje dłoń i ściska ją. - S-o-j-u-s-z. - mówi szeroko otwartymi ustami. 

Ostatecznie Aaron uspokaja się, akurat gdy Seven ją słyszy i przywołuje do nich. Liv wstaje a gdy Aaron chce z nią iść, powstrzymuje go, oddając mu plecak.
- Powinieneś znaleźć tam jakieś wafle. I jagody. Och, i grzyby! - tłumaczy mu a chłopak przytakuje, widocznie głodny, przeszukując jej rzeczy. - I jeszcze ten... - chce wspomnieć mu o sośninie ale jakoś dziwnie się czuje, przyznając, że z głodu zaczęli jeść drzewo. W końcu odpuszcza i rusza do swojego pierwszego sojuszu.

Leslie siedzi na powalonym pniu przy brzegu a Seven kończy poranną toaletę. Rozmawiali ze sobą beztrosko, jakby to było zwyczajne lato. Liv uśmiecha się na ich widok.
- Zapomniałam o was. - wita ich, chyląc głowę w przeprosiny.
- To prawda. - mówi Seven z wyraźną sympatią.
- Tak, co my teraz... zrobimy... - Leslie głośno wzdycha. Liv momentalnie marszczy brwi, spoglądając na Sevena. Niemo wymieniają kilka informacji o stanie Leslie, który widocznie się nie zmienił w ciągu ostatnich godzin. Mimowolnie Liv gestykuluje do niego unosząc do niego dłoń z palcami opartymi o kciuk, po czym wskazuje na Leslie a następnie na siebie, kręcąc przy tym w powietrzu ręką. Seven obserwuje ją w konsternacji a Leslie chichocze.
- Więc to jednak Aaron. - mówi i kaszle. Liv zakrywa usta dłonią, zmieszana jak naturalnie przyszedł jej odruch użycia języka migowego. - Są tacy podobni.
Liv opuszcza smutna wzrok. Leslie tak bardzo liczyła, że to będzie jej kolega z dystryktu. Tak ochoczo przystał na propozycję sojuszu w czasie treningów i tak szybko zgubili go w czasie walk przy Rogu. 
- Nie chcieliście do nas dołączyć? - wskazuje im Aarona jedzącego nieopodal macę.

Leslie nadyma policzki, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią, dlatego odzywa się Seven. Wyszedł z wody w samej bieliźnie i zabrał się do przeprania spodni i koszulki.
- Przecież daliśmy ci ten plecak. - zauważa. - Tylko jak Leslie zobaczyła to dziwne nunchako obok śpiącego Samaela... znaczy Aarona... To się wystraszyła.
Liv patrzy na dziewczynę ze zdziwieniem.
- Bo on jest taki spokojny, Liv. W pociągu był taki cichy, na pewno by nie uległ... - Leslie chowa twarz w dłoniach. Dotyk swojej rozpalonej twarzy niepokoi ją, więc schodzi z drzewa by znów się obmyć. Seven podchodzi do niej i przykłada swoje dłonie do jej twarzy. Liv uśmiecha się na jego czułość.
- Les, mówiłem ci, że zrobię ci okład. Idź do Aarona.

Leslie patrzy wymownie na Liv, która tylko przytakuje Sevenowi. W milczeniu obserwuje ich bez dźwiękową komunikację, czekając na wtajemniczenie. Jednak dwójka tylko czeka spokojnie aż Leslie odejdzie, więc zawiedziona, rusza w kierunku Aarona.
- Nie powinniśmy jej rzeczy też przeprać? - mówi Liv, gdy młoda dziewczyna przysiada przy głuchoniemym Aaronie. - W końcu jest chora.
- Wyziębi się, Liv. 
- No, tak... - dziewczyna wzdycha i ściąga swoją kurtkę, buty i skarpetki. Z podwiniętymi nogawkami wchodzi do wody.
- A poza tym przepranie rzeczy chorego w dzikiej wodzie nie jest zbyt roztropnym pomysłem. - dodaje dość sucho.
- Nie bardziej niż cały koncept toalety w niej. - zauważa Liv, patrząc wymownie na jego mokre ciało.

Przez chwile milczą obydwoje. Seven zbiera się z rzeczami a Liv przepłukuje twarz, klatkę piersiową a także spodnie, przy udzie, tam gdzie ciągle uwierała ją zaschnięta krew po strzale Paula.
- Jak noga? - pyta Seven na odchodnym, widząc jak dziewczyna beztrosko zmoczyła swoją ranną kostkę z opatrunkiem w brudnej wodzie.
Liv patrzy na niego z otwartą buzią, po czym szybko spogląda na swoją kończynę. Wtedy przypomina jej się coś jeszcze. 
- Wzajemnie. - mówi mu, rzucając wzrokiem na jego łydkę. Kiwa głową porozumiewawczo a on odpowiada jej tym samym. Na chwilę znowu nastaje cisza między nimi. Patrzą na siebie ze spokojem, jakby dalej próbując się porozumieć bez dźwięku. Poczucie beztroski już dawno minęło. Byli ranni, Leslie choruje kolejny dzień, ich nowy sojusznik jest zaprawiony w boju. Kończą im się zapasy a do tego...

- Ufasz mu? - jej rozmyślania przerywa Seven. Liv spogląda bezmyślnie w ich kierunku. Wygląda na to, że się dogadywali. Aaron coś pisze na piasku a Leslie ochoczo mu odpowiada. Po chwili patrzy znowu na hindusa, zastanawiając się nad odpowiedzią. Szanował jej zdanie, na pewno. Ale w tym tonie jest coś jeszcze. Pewna uległość, poddańczość wobec jej osądu. Jakby naprawdę pozwalał jej być liderką.
- Mniej niż wam. - nawet nie wie kiedy to mówi. Wcale nie zamierzała tego tak określać.
- Rozumiem. - żegna ją.
Liv rusza automatycznie za nim z wyciągniętą ręką ale nagle przystaje w miejscu. Tak bardzo chce go zapewnić o tej lojalności, wierze w nowy sojusz ale nie potrafi nic z siebie wydusić.
- Co jest... do cholery? - pyta samą siebie, patrząc przerażona na swoją dłoń. - Dlaczego nadal się boisz, Liv?

- - -

Zrujnowana Kaplica na północnym zachodzie areny

Monica Santos kopie ciało Olivii, przewracając je na drugą stronę. Trup z hałasem spada z ławy na kamienną posadzkę.
- Ohyda. - kwituje jej widok. Czarnoskóra Olivia ma twarz wygiętą w grymasie i zaczerwienione oczy. W miejscu szyi jest istnie pobojowisko, jakby coś rozszarpało jej mięśnie i struny głosowe. Krtań zwisa bezwiednie z gardła, trzymając się na strzępach ścięgien. Nie tylko jej ciało jest zbroczone jest krwią. Spora część kapliczki także. Krwawe ślady wprowadzają ich pobieżnie w historię. Ale na niej im wcale nie zależy.

- Myślałem, że chociaż ty będziesz jej współczuć. - Hector Hidgins podchodzi by spojrzeć na ciało dziewczyny. Gwiżdże na widok jej rozwartej szyi. Monica prycha w odpowiedzi.
- Bo jesteśmy ciemne? - następnie przeszukuje pobieżnie pomieszczenie. - Gdzie my w ogóle jesteśmy?
Hector wzdryga ramionami.
- To chyba jedna z tych "pamiątek przeszłości". - Hector bierze do ręki zniszczony pastorał i wymachuje nim bezwiednie. Po chwili zaczyna wybijać zacheuszki ze ścian.
Monica śmieje się i zagląda do prezbiterium. Znajduje kilka złotych naczyń i krucyfiksów. Przygląda im się przez chwilę w zamyśleniu, jakby próbując odgadnąć ich sens istnienia. Dźga powietrze, sprawdzając je jako broń obuchową. Stawia pionowo, sprawdzając ich ostre wykończenie. Trzyma za środek, naśladując Trevora z jego tonfami. Wreszcie, rozczarowana ich bezużytecznością, zostawia je w ołtarzu. W tym czasie Hector zdążył poobijać większość świeczników ze ścian. 

- W chuj ambitny jesteś. - gratuluje mu osiągnięcia na co Hector tylko wzdryga radośnie ramionami. Aż trudno jej uwierzyć, że to niemu znajdują to miejsce. Tylko właściwie po co? Było już dawno po wystrzale. Monica rozgląda się po raz kolejny. Podchodzi do zmasakrowanego ciała Olivii i zaczyna je badać. Hector się wzdryga gdy widzi jak dziewczyna dotyka dłoni nieboszczki, przeszukuje jej ubranie a następnie zagląda i pod nie. W końcu zauważa tę ciemną, krwawą drogę, chaotycznie wyprowadzoną z jednego kierunku.

- Nie policzą ci jej. - mówi do Hectora gdy kończy przeczesywać konfesjonał.
- Co?
- Olivii. - rzuca mu buteleczkę. - Struła się. 
Hector wącha jej zawartość. 
- Bimber?
- Metanol. Albo izopropanol z dodatkami. Zależy jakiego destylatu używasz na spirytus. - Hector patrzy na nią ze zdziwieniem godnym kogoś z dystryktu 1. Ale przecież ona także z niego pochodziła. Dlatego byli dziś w parze. Czwartego dnia Igrzysk Duży Timmy wywiązał się z obietnicy i przetasował ich pary. Dał dwa dni na nadrobienie wyniku drużynowego, pozwalając Monice trzymać się z Hectorem a Maxowi z Lilith. 

Dlatego, gdy już przed południem usłyszeli dwa wystrzały zaniepokoili się. Ledwo po rozdzieleniu od Rogu Obfitości, ktoś nadrabiał straty. A jeszcze bardziej zdziwili się gdy zobaczyli, że w kaplicy ani w jej okolicy nikogo nie ma. Tak naprawdę mogli jej nawet nie znaleźć. To Hector zauważył zbliżający się poduszkowiec i rzucił wyzwanie Monice. Wyprzedził statek przygotowujący się do dokowania i wtargnął do zabudowania nim nie opuszczono podnośnika. W ten sposób opóźnił zabranie ciała ale także wykazał się wyjątkową arogancją. Monicę jednak to bardzo rozbawiło, zwłaszcza jak na początku pojazd unosił się w powietrzu, czekając aż sobie pójdą. Dopiero po dłuższej chwili odleciał bez ciała. W nagrodę za ich arogancję niedługo potem otrzymują dwa spadochrony od sponsorów.

-----

Plaża nad jeziorem na południowym wschodzie areny

Jest południe gdy Aaron rozgrzebuje stare ognisko, szukając niedopałków. Drugie ognisko postanowił zrobić kilka metrów dalej. Liv była zdumiona widząc jak szybko je rozpalił. Dopiero reakcja Sevena uświadamia ją czego tak naprawdę użył.
- Liv, jest jeszcze woda? - pyta ją hindus. Liv przeczy ruchem głowy a Aaron wskazuje im szklaną butelkę w ognisku.
- Aaron przegotowuje sobie wodę z jeziora. - wyjaśnia im Leslie. Aaron ochoczo przytakuje. 
- Ale to zabiera trochę czasu. - zauważa Liv. - Poza tym to chyba niecały litr...
- Mamy coś jeszcze? - Seven wyciąga rękę po jej plecak. Wtedy Aaron pokazuje im znalezione zawiniątko z borówkami i grzybami.
- Moglibyśmy zrobić z nich wywar... - rozmarza się Leslie. - Taki na kościach z grzybami...
- Gdybyśmy mieli mięso. - Seven łagodnie sprowadza ją na ziemię.
- Tak...

Liv w tym czasie obserwuje palące się ognisko. Drewniana słoma pali się razem z korą i drobnymi gałęziami. Będzie z nich dużo popiołu. Tak jak i na tamtym palenisku.
- Na starego Cavo! - zaklina Liv. - Spróbujmy coś upolować!
Mówi z entuzjazmem, który nikt nie podziela.
- Potrzebujemy tego tłuszczu. - dodaje po chwili. - Możemy zrobić grzybowy bulion. A z resztek umiem zrobić mydło.

Zapada chwila ciszy. To dość nietypowa informacja zważając w jakiej sytuacji się znaleźli. Coś tak trywialnego jak detergent zdawałoby się być tak nieosiągalne. Ale skoro nikt do tej pory nie posłał leków dla Leslie nie mają na co liczyć. Liv patrzy z determinacją na Sevena, licząc, że znowu się dogadają. 
- Z mydłem... - zaczyna hindus. - Byłoby nam łatwiej.
Wcale nie zmyśla. Mogliby użyć go do przeprania rzeczy Leslie czy przemycia swoich ran. Aaron unosi brwi ze zrozumieniem. Pokazuje im swoją broń, jakby był w stanie polować. Liv chichocze.
- Najłatwiej byłoby coś złowić. Mam żyłkę i siatkę wędkarską. Moglibyśmy poszukać jakichś larw na przynętę... - urywa na chwilę intensywnie coś wąchając. Dlaczego czuła tak intensywny zapach lasu? Seven to zauważa a po chwili i on to czuje. Instynktownie patrzy na ognisko, domyślając się co zrobił Bertish.

- Użyłeś naszego jedzenia jako podpałki?! - wścieka się i chwyta młodszego chłopaka za kołnierz. - Objadasz się naszymi zapasami a potem je marnujesz? - Seven czerwienieje ze złości i wali go pięścią w twarz.
Aaron nie czeka na reakcje dziewczyn. Kopie Sevena w brzuch z impetem, który wywraca ich oboje na ziemię. Hindus warczy coś pod nosem i skulony czołga się do niego. Aaron natomiast chwyta ostrze i przybiera znaną Liv pozę bojową. Średnia Sotoke obserwuje ich ze zgryzotą, zupełnie zaskoczona ich reakcją. Kłócą się o drzewa, rosnące dookoła! Z drugiej strony było to pracochłonne, wybrać odpowiednio młody pień i skrobać go garotą, więc poniekąd rozumie rozżalenie Sevena. Drastycznie skurczyły im się zapasy jedzenia, dlatego zachowywanie energii powinno być dla nim priorytetem. W tym czasie jedynie Leslie próbuje ich powstrzymać. Wstaje chwiejnie i podchodzi do nich w momencie gdy rozpędzony trybut z 9. rzuca się na Aarona i ponownie upadają za ziemię. Leslie piszczy zmartwiona a kilka sekund później mdleje.

- - -

Skraj lasu na północnym wschodzie areny

Lilith upada po raz kolejny na ziemię. Uganianie się za Maxem jest trudniejsze niż myślała. Jako dzieci mieli równiejszy chód. Na chwilę ogarnia ją ciepła nostalgia. Kiedyś wszystko było prostsze. Teraz Max zdawał się gonić za czymś, jakby naprawdę zależało mu na dzisiejszym dniu. Nawołuje go kilka razy ale albinos oddala się coraz bardziej, uparcie kierując się przed siebie.
- Nosz, cholera cię, Wright. - klnie pod nosem zdyszana. Chodzą tak bez przerwy prawie cztery godziny, nieustannie tropiąc i niemal szarżując przed siebie. Bez większego planu, bo po co przecież Wright miałby nim sobie zawracać głowę. Dobrze, że chociaż ona pomyślała o oznaczeniu ich trasy. Nieustannie markuje drzewa kredą, zabraną ze wspólnych zapasów, a do tego zabrała kompas magnetyczny, który stale obserwuje, starając się zapamiętać ich drogę.

Na skraju lasu zaczyna słyszeć jakieś krzyki. Instynktownie rzuca się w bieg. Jest zwinna i szybka. Nawet zmęczona dobiega do niego w kilka minut. Bory przerzedzają się w luźniejszy las mieszany, dlatego widok w dal ma coraz bardziej przysłonięty. Dopiero gdy wychodzi z wysokich krzewów widzi na leśnym zagajniku powalonego partnera.
- Lilith, szybko! - krzyczy Max gdy dziewczyna pomaga mu wstać. - To był Curtis, ten od sojuszu Liv! Jakbyśmy go przycisnęli... - zaczyna ale pewna twarz dziewczyny pozwala mu nie kończyć. Lilith doskonale wie do czego zmierza. Robi Maxowi miejsce, a ten szybko prowadzi ją w kierunku uciekającego chłopaka z dystryktu 10. Po drodze wymieniają szybko informacje. Czy Clyde był z kimś, czy miał broń. Przechodzą w tym czasie z lasu do koryta rzeki, którym teraz zamierzają się kierować. W końcu Lilith mimowolnie wspomina o ich szczęściu, że tak szybko mogą nadrobić swój wynik.
- Żaden fart, Caton. - sapie Max gdy na chwilę przystają. Nie jest zmęczony tylko podniecony całą sytuacją. Nie rozpiera go już duma i radość jak wczoraj. Nadal pamięta kolący wzrok współtrybutki i ich kłótnię na temat moralności. W milczeniu napawa się więc tą sytuacją. Stanęli w ukryciu rdestowców, porastających gęsto szuwary. Max rozgląda się a po chwili pokazuje jej zdarty materiał.
- To jego kurtka? Ta z wczoraj?
Max kiwa głową a Lilith pochmurnieje. O to jeszcze go nie spytała. Nawet nie przyszło jej to na myśl.
- Jest ranny?

Albinos jakby traci na chwilę wyczucie i spogląda na nią ze zdziwieniem. 
- Dlaczego to ma znaczenie? - czeka chwilę na jej odpowiedź a Lilith milczy, irytuje się. - Chcesz się śmiać, że nie potrafię wytropić krwawiącej zwierzyny? Taki słaby jestem?! - rozchyla w irytacji powieki. Lilith wycofuje się kawałek od niego. Patrzy z niedowierzaniem na byłego przyjaciela i jego szybkiej zmiany zachowania. Był arogancki, zawsze taki był i ceniła go za to. Pewnego siebie zawadiakę. Ale nie był taki bezduszny. Przynajmniej nie do jego śmierci. Ale teraz już nie są dziećmi, nie może ciągle się nim opiekować. Bierze kilka głębokich wdechów, układając w głowie plan.

- Nie mam zamiaru tak z tobą wygrać. - mówi zirytowana i gotowa do wymarszu z kryjówki.
- Caton. - głos Maxa jest cichy i stanowczy.
- Nie każ mi siebie pouczać, Wright! - Lilith odsuwa się jeszcze bardziej. Zdecydowanie wolałaby dzisiejsze polowanie spędzić z Dużym Timmym a nawet Hectorem. Max chwyta ją za rękę. Na chwilę nieruchomieją oboje. - Nie jesteśmy dziećmi, Max. - patrzy prosto w jego puste oczy. - To co zrobił było straszne ale nie definiuje tego kim jesteś. - dodaje łagodniejszym tonem. 
Przez chwilę ma wrażenie, że to nic nie daje, że Max zaraz wybuchnie, zezłości się i jak dziecko da upust swojej frustracji. Ale zamiast tego pochyla się do niej, jakby z zamiarem rzucenia jakiejś poruty. Nieruchomieje, uważnie jej się przypatrując a po chwili jego górna warga drży, jakby w niepewnym uśmiechu. Puszcza ją a Lilith instynktownie odsuwa się od niego. Max stoi tak dalej pochylony, tym razem patrząc zamyślony w ziemię. Lilith odczekuje jeszcze chwilę a gdy widzi, że jego stagnacja potrwa dłużej postanawia go opuścić. 
- Masz szczęście, że zabrałam dwa. Azymut na 75 stopniach w tym kierunku. - pokazuje mu ręką rzekę. - szliśmy około 7 kilometrów na północny wschód, potem zachciało ci się zejść na 90 stopni na wschód, tak z 5 kilometrów. - Max w tym czasie bierze od niej urządzenie. Uważnie je ogląda, nie bardzo skupiając się na słowach współtrybutki.
- Magnetyczny kompas pod ogromnym polem elektromagnetycznym? - podsumowuje jej dotychczasowe działania. Lilith czerwienieje ze wstydu. Brała to pod uwagę, ale w czasie tych kilku godzin nie zauważyła żadnych aberracji na igle.
- Wysokość kopuły powinna niwelować jego promieniowanie.
Max wydaje z siebie zamyślony pomruk. Nie tylko niebo może generować taką ilość energii. Odpuszcza jednak ten temat, widocznie niezadowolony z długości ich postoju. Dalej jednak jest pewien, że go wytropi. Przekonany, że potrafi wczuć się nie tylko w drapieżcę. Gdy w takim zamyśleniu zaczyna szczerzyć się i niemal oblizywać zęby Lilith chrząka zmieszana na ten widok.
- A więc do zobaczenia wieczorem, Wright. Udanej zabawy.
Max prycha. Chowa kompas od dziewczyny i ściąga buty, gotowy na przeprawę przez płytką rzekę.
- Wrócę dopiero jak go znajdę. - żegna ją arogancko. Lilith zaciska zła pięści i rusza z powrotem do obozowiska.

- - -

Czuwali przy niej pół nocy, głównie Seven, który leżał przy niej nieruchomo i trzymał ją za rękę. Sami byli zaskoczeni jak łatwo przyszło im to pożegnanie. Najpierw zaprotestowała Liv, wciąż pamiętając jak zostawiła ciała dziewczyn pierwszego dnia Igrzysk. Potem przełamał się Seven, który przecież tak ją pokochał. A na koniec dołączył do nich Aaron, ten który pierwszy chciał porzucić jej ciało. W ten sposób zebrali się by piątego dnia otwarcia pożegnać się z Leslie.


~ * ~ * ~ * ~
Flashback
Centrum Odnowy

Po rozmowie ze stylistą Liv zjadła skromny posiłek w jego towarzystwie, w trakcie którego Phoebe prowadził bardziej monolog niż rozmowę. Sama przębąkiwała czasem jakieś krótkie odpowiedzi, potakiwania czy westchnięcia. Nie była jednak zajęta jedzeniem - głównie skrobała je na powierzchni. I tak zdarła z pieczonego indyka skórę i zjadła ją z kawałkami pomarańczy. Urwała także kawałek bułki i zanurzyła ją w akacjowym miodzie, który bardzo jej posmakował.

- Musisz nami gardzić. - usłyszała nagle głos Phoebe. Spojrzała na niego zdziwiona.
- Za jedzenie? 
- Za degenerację.
Umilkła, słysząc znajome słowa. Tak naprawdę nigdy się tym wcześniej nie przejmowała. Wypłata Prynthii pozwalała im żyć na poziomie, zresztą i zmiany jakie nastały od czasów Deklaracji Zimowej były na tyle znamienne, że poziom życia mieszkańców widocznie uległ modernizacji. Choć to nie on najbardziej się przeobraził a nastroje - zaspokojone niedawnymi przewrotami, rozlewami i pomstami. A także obarczone wstydem niemożności utrzymania wywalczonej wolności.

- Podobno za degeneracją podąża kultura.
Zmarszczył brwi, zaskoczony jej odpowiedzią. Zupełnie nie przypominała mu trybutki.
- Czyje to słowa? - zaciekawił się. Liv odłożyła kremowy budyń, spięta jego zachowaniem. Coraz mocniej miała wrażenie, że stylista próbuje ją odszyfrować, przełamać a może nawet donieść na nią. Zastanowiła się chwilę nad odpowiedzią. W końcu jednak przyznała, że to właśnie rektorka rzuciła jej takie tezy jeszcze w pociągu. Phoebe wyraźnie złagodniał i roześmiał się, zupełnie trywializując takie poglądy. Powymyślał jej od "małych" i "niewinnych", właśnie tam doszukując się takich infantylnych poglądów. Liv nie zdążyła go jednak zapytać dlaczego tak bardzo chciał to negować - dotarli do wielkiej hali, mieszczącej się na dolnych piętrach Centrum Odnowy.

- - -

Hala przygotowawcza była wysokim i obszernym pomieszczeniem, znajdującym się tuż nad stajniami z powozami. Znajdowali się tam wszyscy tegoroczni trybuci. Niektórzy mieli już na sobie stroje, inni dopiero co robili przymiarki. Młodsze dzieci, wyraźnie znużone, przysypiały pod ścianami, lub stołami roboczymi. Starsi i muskularni chętnie rozglądali się z uśmiechami dookoła. Zbliżało się południe, w Kapitolu byli od kilku godzin, a niektórzy już zdawali się uformować sojusze.

Phoebe zostawił Liv przy stanowisku ich dystryktu i poszedł po swoje materiały. Liv zakryła swoje ramiona dłońmi. Ramowy strój trybutów składał się z podkoszulka i cienkich spodni, więc tu na dole, niemal w piwnicach, marzła. Gdy tak się trzęsła ktoś uderzył ją w plecy z całej siły.
- Siemka, ty pewnie jesteś Livender! - niska i czarnowłosa dziewczyna wyszła zza jej pleców. Liv patrzyła na nią z szeroko otwartymi oczami. - Jestem Leta Chase, dystrykt 6. - podała jej rękę.
- Liv... Po prostu Liv Sotoke. - energicznie uścisnęła jej dłoń. To miłe, czuć satysfakcję z własnego osądu. - Nieźle mnie wystraszyłaś.

Leta chichocze, po czym prezentuje jej swój kostium. Odsuwa się kawałek i obraca wokół własnej osi.
- I co ty na to?
- Ach, tak. Transport... - Liv zamyśliła się. Na jej stój składała się ziemista sukienka z pomarańczowo czerwonymi przejaśnieniami, mająca naśladować skalne płaskowyże i stoliwy, rozległe pustynne obszary, znajdujące się w niektórych dystryktach. Centrum stroju stanowiła oś horyzontu na klatce piersiowej dziewczyny i brzuchu. Rozkloszowywała się w perspektywie jako droga, sprawiając wrażenie podróży. - Osobliwe.
- Tragiczne, prawda? - szepnęła Leta bez ogródek i zaśmiała się. - Już chyba wolałam te przebieranki za znaki drogowe lub rozjechane zwierzęta. - zachichotała dość głośno. Liv rozejrzała się dookoła zmieszana, czy nie hałasują zbytnio. - Ta Cleosa to w ogóle nie ma stylu. - spojrzała w kierunku swojej ekipy przygotowawczej. - To ta różowa przepiórka. - dodała po chwili. 
Liv obserwuje beztroskość Lety z wielką nostalgią. Właśnie taka chciała być, taka właśnie będzie. Nie jakaś zgorszona czy gardząca wszystkim wokół. Tylko swawolna i fircykowata. Wdała się w krótką rozmowę z Letą, w której dalej dominowała niska trybutka, ale Liv poczuła się dużo swobodniej. Pierwszy raz od wielu dni miała okazję porozmawiać sobie bezpretensjonalnie i przyziemnie, jakby to w ogóle nie były Igrzyska. W końcu wrócił Phoebe i zabrał ją do przebieralni. Liv pomachała na prędce Lecie, po czym zniknęła w labiryncie pomieszczeń. 

Weszli razem do niewielkiego pomieszczenia. Stał tam goły manekin a pod ścianą znajdował się niewielki stolik. Phoebe rozłożył na nim swoje rzeczy.
- A ty na co czekasz? - zwrócił się do niej z centymetrem w ręku. Westchnęła i odwróciła się by zdjąć swój roboczy strój. 
- Macie już jakieś pomysły? - spytała gdy stylista pobierał wszystkie wymiary. Odwrócił ją do siebie i owinął miarkę wokół jej talii, następnie bioder.
- Nie do końca. - zaczął coś notować.
- Nie do końca? - powtórzyła lekko oburzona. - Większość trybutów jest już przebrana.
Phoebe nie odpowiedział jej od razu, tylko dokończył sumiennie swoją pracę. Gdy zaczął się zbierać chrząknął do niej.

- Widzisz mała, nie za bardzo wiemy jak oddać wasz dystrykt.
- Trupiarnię?
Wzdrygnął się, jakby pierwszy raz słyszał tę nazwę.
- Zwał go jak zwał.
Liv w tym czasie ubrała się z powrotem w swoje rzeczy.

- Więc to wasz pierwszy raz? Jako stylistów?
Phoebe westchnął z dziwnym uśmiechem na twarzy. Widocznie wspominał coś z nostalgią. Jego błyszczące tęczówki wyglądały tak pięknie i spokojnie. Mimowolnie pozwoliła ponieść się tej refleksyjnej atmosferze.
- Takie właśnie miałam wrażenie... - zarzuciła przynętę. 
Spojrzał na nią pytająco.
- Że jesteś na to za bystry.
Uśmiechnął się słysząc własne słowa. Oparł się o ścianę w korytarzu czekając aż wyjdzie z pomieszczenia.
- Na Igrzyska? - zaintonował teatralnie gdy stanęła obok niego.
- Czemu by nie. - odparła i obydwoje roześmiali się głośno.

- - -

- A może takie? - Phoebe pokazał Pharadai kolejną stronę w swoim szkicowniku. Liv obserwowała dwójkę stylistów z wielkim zainteresowaniem. Phoebe była stylistką Paula, miała również ciemniejszą cerę a do tego ustylizowane, ciemnozielone włosy z delikatnym, gradientowym makijażem na twarzy.
- Kostuchy? - usłyszała komentarz Pharadai.
Paul znużony ich planowaniem uciekł dawno temu by rozejrzeć się dookoła. Choć nie widzieli się kilka godzin od przyjazdu do Kapitolu, nie wydawał się jakoś bardziej przyjazny. Przeciwnie, tym razem przybrał pozę zupełnie ją ignorującą aż w końcu po prostu wstał, nie mogąc dłużej znieść gadania stylistów. Liv odprowadziła go wzrokiem ale gdy na chwilę spojrzała w innym kierunku już go potem nie znalazła.

- Liv. - usłyszała Phoebe. Pokazywał jej jakiś projekt. - Co o tym myślisz?
Na białym papierze była narysowana smukła postać w pięknym, gotyckim stroju, na który nałożony miała czarny płaszcz z kapturem.
- Rzeczywiście jak kostuchy. - skwitowała.
- Nada się?
Liv spojrzała na niego z wyrzutem. Więc naprawdę nie znał dobrze jej dystryktu.
- Bardziej pasuje do 18. Oni chowają nasze... trupy.
- Tak właśnie myślałam. - Pharadai skrzętnie coś wykreśliła ze swoich notatek.
- U nas to bardziej taka... trupiarnia. Hospicjum, umieralnia... Takie tam...
Phoebe zamyślił się a Pharadai otworzyła cieniutki tablet nad którym pojawiły się hologramowe ekrany. Liv widziała jak coś na nim wyszukiwała.
- Co najbardziej pamiętasz ze swojego dystryktu? - spytał bez ogródek Phoebe. Liv wstała z impetem gdy usłyszała ten ton. Zagryzła język żeby mu nie dogryźć. Jak mógł pytać o to w ten sposób? Jakby w ogóle nie miała już wrócić! Patrzyła na niego oburzona, próbując przekazać mu mimicznie wszystkie obelżywe uwagi, jakie jej przychodziły do głowy na jego temat.
- Szpitale. Miała rację. - Phoebe przerwała ich pojedynek spojrzeń. - Mają tam filię Katedry Ophili Vilent i Uniwersytet Medyczny.
Szpitale, no pewnie że tak. Przecież jej własna siostra studiowała w Dendraphen.
- No mówiłam wam. - odezwała się z wyczuwalną wrogością. - Jak już ktoś jest do nieodratowania to zwykle lądował u nas, żeby nie zapychać miejsc.
- Macie też oddziały paliatywne i perinatalne. - Pharadai czytała artykuły znalezione w Sieci. Liv rzuciła jej wymowne spojrzenie, czekając na wyjaśnienia, których oczywiście, młoda stylistka nie potrafiła przedstawić. I tu zaskoczył ją Phoebe.
- Czyli nie tylko choroby nieuleczalne, ale także przewlekłe i prenatalne? Z tym już można pracować. - jego profesjonalny ton trochę złagodził jej nastrój. - Dobrze rozumiem, że nie tworzycie większych cmentarzysk?
- No nie. My nawet nie mamy karawanów...

Phoebe zanotował pojedyncze hasła w swoim szkicowniku. Smutek, porzucenie, fatum, bezradność, nostalgia. W tym czasie Liv zamyśliła się. Dawno temu, po śmierci Ji-hoona, jej kolegi z klasy,  państwo Hwang mieli ogromny problem z jego pochówkiem. Ponieważ zginął w pożarze, jego ciało było częściowo spopielone, dlatego dystrykt 18. kategorycznie odmówił przejęcia jego szczątków. To wtedy właśnie Liv poznała surowy świat biurokracji, w której bliscy zmarłego musieli przekupywać niemal każdego urzędnika, by wydano im zezwolenie na pochówek w pobliżu miejsca zamieszkania. Do tego doszło kilka sprawozdań z sanepidu, deklaracje burmistrza. I tak, jego gnijące i rozpadające się ciało trafiło na oddalony o kilka kilometrów od Pavalon Rench cmentarzyko, na którym znajdowało się niewiele grobów. Liv żyła tymi wydarzeniami z wielu powodów, a jeden z nich był wyjątkowo podły. Kilka lat później pojawiły się kolejne problemy, gdy zginęli rodzice jej przyjaciela, Paula Sama. Z powodu ponownych implikacji mieszkańcy zbuntowali się i sami wykopali im groby. Miasto spotkało się wtedy z silnymi reperkusjami ze strony Kapitolu a nawet nałożono na nich kilkumiesięczną separację.

- W sumie dlaczego w dystryktach nie mogą chować ciał jak w Kapilotu? - zaciekawiła się Pharadai.
Liv zmarszczyła brwi. Kobieta pytała z ciekawości i nie było w tym nic nieuprzejmego. Ale ta ignorancja zabolała ją. W jej szkole musieli znać nawet nazwy pieprzonych ulic w Kapitolu a tutaj brakowało im podstawowej wiedzy na temat dystryktowych specjalizacji.

- To z powodu tamtych epidemii. - zaczęła niepewnie Liv. Nie była dobra z historii, kojarzyła kilka faktów a między innymi ten z zatruciem żywności. - Po przemarszu rebeliantów nasze zboża zaatakowały pasożyty i grzyby. 

- Ale jak to zboża, przecież jesteście... - zaczęła Pharadai a Liv znów zaczęła się irytować. Rzuciła spojrzenia na Phoebe, który ku jej zdumieniu miał łagodny a nawet współczujący wyraz twarzy.

- Są dawnym terenem dystryktu 9. - usłyszeli czyjś głos. Parker podeszła do nich powoli, rozglądając się na pozostałe stanowiska. Po drodze prawie potknęła się o Lunę Principal, drobną dziewczynkę przebraną we flanelową sukienkę, która zasnęła, oparta o papierową siekierę. Dlatego dokańcza historię dopiero jak przystaje przy ich sektorze. - Po klęsce nieurodzaju i epidemii dużo terenów poddano kwarantannie. Wieloletnia izolacja wymusiła autonomiczną jurysdykcję i tak mniej więcej powstał ich dystrykt. - usłyszeli czyjś głos.
- Już jesteś. - przywitał ją Phoebe. Parker uśmiechnęła się.
- Nadrabiacie zaległości? Nie ma z wami Millo i Paula?
Liv wzdrygnęła obojętnie ramionami. Phoebe i Pharadai także nie wiedzieli gdzie się podziali.

- Liv, może poszukasz Sama? - zaproponowała Parker. Dziewczyna spojrzała na nią oburzona. - Liv, tutaj się pracuje. Masz jeszcze jakieś uwagi to proszę! A jeśli nie, to nie zawadzaj.
Brinetka otworzyła buzię skonsternowana. Kątem oka widziała, że zachowanie rektorki nie tylko jej przypadło do gustu ale i Phoebe, który jednak to przemilczał, dalej zajęty swoją pracą.

- Tak sobie tylko pomyślałam... - zaczęła niepewnie Liv.
Parker westchnęła.
- No już, rzuć ten pomysł. Z tego co widzę i tak niewiele macie. - wyciągnęła rękę w stronę stylistów i odchyliła co nieco ich zapiski. Pharadai zaprzeczyła, tłumacząc, że wstępne projekty już dawno mają wykonane w ramach własnych powinności. To tylko zachęciło Liv do wyjawienia swojego pomysłu.
- Nasz dystrykt nigdy nie wzbudzi sympatii. A my mamy wiele za złe innym. Między innymi tamte banicje. Dlaczego nie więc spróbować to jakoś... podkreślić?

- Chcesz wyróżnić się regionalną niepodległością? - spytał Phoebe. Jego siostra zmartwiła się.
- Kapitolczycy raczej woleliby się z wami asymilować
- Nie chodzi mi o pokazywanie wrogości. - Liv podrapała się po brodzie. - Tylko szacunku. Może dumy.
- I pychy. - zauważyła Parker.
- W pewnym sensie.

- No dobrze, więc to jest zarys. A jak z wykonaniem? - Phoebe zdawał się nie mieć ochoty na żadne zbędne dyskusje, stale trzymając się własnych obowiązków. Powoli zaczynał naprawdę imponować Liv. - Mamy więc dystrykt porzuconych ludzi, których nie jesteście nawet w stanie pożegnać, mam rację?
Liv posmutniała. W ten sposób to brzmiało wyjątkowo depresyjnie.
- Tak, mniej więcej tak jest. Wciąż boją się trzymać rozkładające się zwłoki blisko terenów zurbanizowanych, nawet kilka metrów pod ziemią. - dodała od siebie Parker.

Pharadai wydała z siebie smutne westchnienie. Liv z kolei wpadła na pomysł.
- Może nieumarli.
- Kto nie umarł?
Liv mimowolnie zaśmiała się.
- Nie, nieumarli. Takie przebranie a la danse macarbe. Kolorowe, choć ponure. Wiecie, jest takie powiedzenie u nas Żywi umysłem a martwi sercem.
- Chodzi o śmierć mózgową? - spytał Phoebe. Liv mimowolnie zarumieniła się gdy spojrzał na nią zaciekawiony. Po raz pierwszy jego uwagę przykuło coś innego niż Igrzyska.
- Jesteśmy wciąż żywi, choć nadzieja w nas umarła. - sprecyzowała Parker. - Ale to zapożyczenie z pieśni wojennej. - zaczęła coś nucić pod nosem z uśmiechem.
- Tak myślałam, że nie jestem dobra z historii... - Liv patrzyła z niedowierzaniem na rozmarzoną rektorkę.
Jeszcze przez chwilę ustalali szczegóły, Phoebe naniósł poprawki na ich projekty a Pharadai sprawdzała coś w swoim tablecie razem z Parker. Po takich konsultacjach Liv dała się wreszcie wygonić by przyprowadzić Paula.

- - -

W sali panował niezły bałagan. Przy niektórych stoiskach walały się rolki materiałów, zużyte łaty, metaliczne dodatki i wiele innych rzeczy na które musiała uważać przechodząc między uczestnikami. A ponieważ większość trybutów była już w swoich kostiumach, Liv nawet nie potrafiła ich rozróżnić od kolorowych stylistów. Na szczęście znała już jeden kostium i to właśnie do niej się kierowała.

Leta akurat kopnęła Cleosę, która ukuła ją igłą gdy Liv ją znalazła. 
- Hej, Leta. - obeszła ją dookoła. - Dzień dobry. - przywitała się ze starszą stylistką.
- Hej, Livender.... znaczy Liv, sorki. A gdzie twój kostium? - zlustrowała ją wzrokiem. - Chciałabym wreszcie zobaczyć tu coś ładnego.
Na tę uwagę Cleosa teatralnie westchnęła. Leta zachichotała, ale w jej głosie nie było nic złośliwego a raczej słychać pewną kokieterię. Liv wzięła głęboki wdech, jakby chciała inhalować tę spontaniczną atmosferę do płuc.
- Leta, nie widziałaś może Paula z mojego dystryktu? - spytała po chwili. Leta wzdrygnęła ramionami, po czym przyłożyła wyprostowaną dłoń do czoła, udając, że namierza go z niewielkiego podestu. Liv parsknęła na ten widok.

- Ja go widziałam. -  nieśmiało podeszła do nich blondynka w kwiecistym stroju.
- Ojej, florystka! - Leta pomachała do niej. - Czternastka, co?
- Tak, jestem...
- Leslie Moslie, dystrykt botaniczny. - przerwała jej Liv z szerokim uśmiechem na twarzy. Co jak co, ale nie spodziewała się, że przed paradą zdąży poznać aż dwie osoby ze swojej listy. - A co tak ładnie...
- To prawdziwe kwiaty? - Leta zeskoczyła ze swojego podestu.
- Leta, bąbelku, zniszczyć swój kostium. - jęknęła Cleosa.
- Bardziej się go nie da zniszczyć, Madame! - odparła Leta wdzięcznym głosem. Stylistka pokręciła głową i zostawiła je same.
- Tak są prawdziwe - Leslie schyliła głowę, cała zawstydzona, gdy Leta nachyliła się by powąchać jej sukienkę.

Liv wywróciła oczami i odciągnęła żwawą trybutkę z 6.
- A co z Samem? Mówiłaś, że go gdzies zauważyłaś?
Leta westchnęła z emfatycznym oburzeniem godnym rodowitej Kapitolki. Leslie zachichotała na ten widok, więc Liv chrząknęła na nią upominająco.
- Raczej ci się to nie spodoba. Słyszałam, że jesteście z jednej klasy, więc pewnie dobrze się znacie.

Liv westchnęła depresyjnie i opuściła wzrok. To nie była "klasowa znajomość" lecz prawdziwa przyjaźń. Zażyłość na całe życie, a przynajmniej tak myśleli dopóki nie tamten wypadek. Tragiczna śmierć Ji-hoona była tylko początkiem wielu przykrych wydarzeń, które ostatecznie pogrzebały ich relację. Po kilku latach znów zaczynali się do siebie odzywać, jakby rany, które ich podzieliły zasklepiły się. Dali sobie szansę, którą pogrzebały Igrzyska. A raczej ta głupia kłótnia o nie.

I jeszcze to dziwne wyznanie Sama. Po tym wszystkim nie prześladował ją. Po prostu na te sześć lat ich drogi się rozstały, unikali swojego kontaktu, porzucili wspólne zajęcia. A potem znów powoli zaczęli się do siebie odzywać. Wiedziała, że jej nie wybaczył, ale nigdy nie okazał jej nienawiści. Dlaczego więc zapragnął teraz zemsty?

- Livender, wszystko okej? - usłyszała głos Leslie. Liv otrząsła się ze wspomnień.
- Liv. - poprawiła blondynkę. - Poproszę "Liv". To gdzie go widziałaś?
- Raczej z kim. - Leslie zmieszała się. Liv miała złe przeczucia. - Poszedł z tymi z trójki, bodajże. I był jeszcze tam ten wielki chłopak. No wiecie, o taki. - podniosła rękę do góry.
- Duży Timmy. - odezwała się Leta.
- Naprawdę tak się nazywa? - zdziwiła się Liv. Nie słyszała go w powtórkach dożynek.
- Timmy Brendth. Ale mówią mu Duży T. Albo 'słoniu'. - Leta parsknęła na swój własny żart. Liv pokręciła z niedowierzaniem głową. Ta dziewczyna naprawdę nie przejmowała się Igrzyskami.
- A ty za to jesteś mała jak myszka. - rzuciła mimowolnie Liv, czując jak się zżywa z dziewczynami.
- Ale słonie boją się myszy, prawda? - wtrąciła cicho Leslie. Leta i Liv znieruchomiały na chwilę.
- I to właśnie, moje drogie, nazywam vif d'esprit! Z tak chyżą głową na pewno rozkochasz w sobie Kapitol.
Na komentarze Lety Leslie zaczęła się kłopotać i rumienić. Trybutka z 6. spojrzała zachęcająco na Liv, która parsknęła ze śmiechu i dołączyła do życzliwych szykan.
- A z tą sukienką pewnie nie jeden adorator ci się oświadczy.

- Za to twoja jest prawie gotowa a Paula jak nie było tak nie ma. - usłyszała nagle karcący głos Phoebe za sobą. Podskoczyła wystraszona i odwróciła się do niego. W rękach miał kilka materiałów w tym delikatny atłas i sztuczne kwiaty. - Dlaczego zajmujesz się sojuszem zamiast go znaleźć? - spojrzał to na nią to na dziewczyny. Wtedy zauważył strój Leslie. - Mogę ci się przyjrzeć? - spytał z łagodniejszym wyrazem twarzy. Leta pisnęła coś w stylu 'Aha!' a Leslie strzeliła największego buraka na twarzy w całym życiu. - Interesujące... Żywe kwiaty a jednak nie są tak delikatne  czy wilgotne. 
 
Leta już otworzyła buzię by rzucić jakiś sprośny komentarz ale Liv była szybsza i po prostu otoczyła ją ramieniem zakrywając buzię. W odpowiedzi Leta ugryzła ją i już chciała ruszyć do Leslie gdy wróciła Cleosa i znów się nią zaczęła zajmować. 

Phoebe kucnął przy Leslie i podwinął jej sukienkę, widocznie zaciekawiony techniką wykonania. Co jakiś czas pytał ją o coś a nastolatka z wyraźnym zakłopotaniem odpowiadała mu. Wychowana w 14. dystrykcie na pewno znała się na konserwacji roślin. Liv uśmiechnęła się niemrawo do niej, próbując jej dodać otuchy. Potem wzdrygnęła ramionami i sugestywnie uniosła brwi, próbując jej przekazać by dokończyła swoją historię, gdzie widziała Paula. Ale Leslie tego nie zrozumiała. Pokręciła tylko głową, nie wiedząc co powiedzieć. W końcu Liv zostawiła ich, decydując się poszukać go w ciemno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz