For the lives that I take, I'm going to hell.
For the laws that I break, I'm going to hell.
For the lies that I make, I'm going to hell.
For the souls I forsake, I'm going to hell

spis



środa, 27 lutego 2013

Rozdział X ~ "Wybudowałem pomnik trwalszy niż wy wszyscy"

Dzień 5
Róg Obfitości

Gdy Lilith Caton z dystryktu 3. budzi się rankiem, piątego dnia Igrzysk, widzi wpatrującego się w nią Paula Sama. Jego wzrok jest równie pusty i sadystyczny co Maxa, przez co na chwilę ma wrażenie, że albinos wrócił do nich w nocy. Gdy prostuje się zaskoczona jego obecnością rozumie swój błąd. Wzdycha zawiedziona co nie uchodzi uwadze Sama.
- Chyba nie mnie się spodziewałaś. - drwi z niej. Lilith prycha udając urażenie, po czym rusza do ich zapasów szukając sobie czegoś na śniadanie. Pozostali jeszcze spali, więc zabiera kilka słodkich bułeczek i pomarańczy a następnie wraca do trzymającego wartę Paula. Rzuca mu trochę pieczywa i owoców. Paul bierze do ręki bułeczkę i unosi ją w formie toastu.
- Nie było go w nocy? - Paul kręci głową. - A w nocy ktoś...? - Paul także przeczy ruchem głowy. 
- Jesteśmy po prostu kurewsko opieszali. - śmieje się po chwili chłopak. - Dwie osoby padły od otwarcia.
Lilith marszczy brwi na jego dobór słów. Oczywiście mówił o Olivii i Madeline, współtrybutce Trevora. Nadal nie pogodziła się z tym jak niewiele brakowało by młodziutka trybutka nadziała ją trucizną. I wciąż czuje się dłużniczką Hectora, bez względu na to co powie.

- Powiedz, Lilusiu. -  zaczyna nagle Paul innym tonem głosu. - Co ciebie tu naprawdę trzyma? W tym sojuszu?
Lilith patrzy na niego podejrzliwie. Naprawdę zebrało mu się na takie rozmowy o tej porze. Głowa jej pęka od tego wszystkiego, więc mruży oczy, kręcąc niechętnie głową a potem przeczesuje swój plecak w poszukiwaniu tabletek. Bierze dwie, popija sporą ilością wody, po czym patrzy na niego surowym wzrokiem. Odwraca się jeszcze, by upewnić, że wszyscy śpią nieopodal, nachyla się do niego i mówi cicho:
- Chcesz usłyszeć moją ckliwą historię czy od razu przejść do tego jak zamierzam ich zdradzić?
Na twarzy Sama pojawia się uśmiech satysfakcji.
- Coś czuję, że warto się dzisiaj razem trzymać. - oferuje jej swoje towarzystwo. A na tym zależało jej najmniej.

- - -

Plaża nad jeziorem na południowym wschodzie areny


Im dłużej patrzyli na jej ciało tym większe czuje wyrzuty sumienia. Seven niedawno uspokoił się, roniąc ostatnie łzy, dziękował im za piękny pochówek dziewczyny. Aaron także jakoś sobie z tym poradził, pomimo początkowych niechęci by w ogóle zająć się ciałem Leslie. Jedynie Liv nie mogły opuścić emocje. Ale to nie są zwykłe wyrzuty sumienia, tylko poczucie bezradności i bezsilności spowodowane niesprawiedliwością. Wszystkiego. 

Gdy poduszkowiec odlatuje jej z ciałem Liv nie wytrzymuje. Może liczyła, że w hałasie samolotu nikt jej nie usłyszy. A może tylko udawała.
- Przepraszam Leslie, dłużej nie potrafię. 
- Hm? Coś nie tak, Liv? - Seven słyszy ją.
- Tak, wszystko. - odwraca się do niego ze skonsternowaną miną. - Leslie cię w nocy okrywała.
Aaron i Seven robią dziwne miny, nie rozumiejąc o co jej chodzi. Już się mają śmiać z jej kiepskiego żartu ale widok jej surowej twarzy powstrzymuje ich.
- Zakrywała ciebie swoją kurtką. Bo się trząsłeś w nocy.

Seven powoli zaczyna wszystko rozumieć. Odchyla usta w zdziwieniu.
- W te zimne noce ona...?
- Tak. - Liv coraz bardziej kipi ze złości. - Umarła ze zwykłegokurwawyziębienia. Dwie noce pod rząd.
- Nie... - wargi Sevena zaczynają się trząść.
- Z pierdolonego zimna! I nie było ANI JEDNEGO SPADOCHRONA OD SPONSORÓW! Ani kurwa jednego! - Liv już się nie hamuje. Odsuwa się trochę od nich, wymachuje zła rękami i obserwuje wściekle niebo. - Pasożyty! Nieroby! Szumowiny i dewianci!
Jej wściekłe animozje nie trwają długo, bo Seven domyśla się tego najszybciej. Czy aby na pewno tak było?
- Właściwie... w czym my jedliśmy tamtą zupę? - chłopak patrzy na garnuszek w swoich dłoniach. Znalazł go Aaron z rana, gdy w szklanej butelce zaparzyli z rana herbatę z pędów sosny z żywicą. Liv zastyga przerażona. Podchodzi do nich i ponownie ogląda naczynie.
- Aaron... Gdzie ty to znalazłeś? - pyta go Liv a chłopak wskazuje jej krzaki pod urwiskiem.

-  -  -

- Były tutaj. Cały czas... Na wyciągnięcie ręki... - Seven siada zrozpaczony na kolanach. Liv z Aaronem biegną ku niemu. Na widok szklanej butelki w ręku Hindusa, Liv zastyga przerażona. Naprawdę je wysłali.
- Seven, ja... - Liv kuca przy nim i wtedy to widzi. - Aaron... - odwraca się do niego spanikowana, ze szklanymi oczami. Chłopiec nie do końca rozumie co się dzieje ale przybiera bojową pozę. Liv marszczy brwi zmartwiona jego postawą i kręci głową. - Seven... - zwraca się do drugiego chłopaka - I-Ile... - ostrożnie wyciąga ku niemu rękę. Ale potem zmienia kierunek i szybkim ruchem zabiera buteleczkę z jego rąk. Jest pusta. Wokół Yanga zauważa kilka tabletek ale z pewnością było ich więcej. Nie. To nie może się tak skończyć.
- Seven, coś ty zrobił?

Hindus zaczyna się trząść i chichotać pod nosem. Aaron automatycznie ciągnie Liv do siebie i pomaga jej wstać.
- A jakie to ma teraz znaczenie? - Seven także się podnosi.
- Nie możesz przedawkować na igrzyskach! - Liv chwyta go za ramiona. Seven śmieje się, po czym odpycha ją od siebie.
- Masz rację, lepiej będzie jak skoczę z tego wzgórza. - szczerzy zęby do obydwojga sojuszników. I wtedy to widzą. Wcale nie było mu do śmiechu. Po prostu zaczyna jej ulegać. Rozpaczy.
Liv wymieniają bezradnie spojrzenia z Aaronem, nie będąc pewna co zrobić. Gdy zdenerwowana obserwuje zasypujące się tabletki pod nogami Sevena, Aaron blokuje mu drogę na wzgórze, gotów się bić. Seven tylko śmieje się jeszcze bardziej i z łamiącym się głosem oznajmia, że w takim razie się utopi. Aaron biegnie do niego i w ten sposób biją się po raz drugi.

Liv obserwuje ich cała rozdygotana. Musi pomóc Aaronowi, wie że musi. Nie ma pojęcia jak szybko Yang  będzie mieć objawy przedawkowania ale na pewno nie może wtedy pływać. Mimo to nie rusza za Bertishem. Stoi tak w miejscu, przerzucając wzrok to z ziemi to na nich. W końcu rzuca się na piasek i przeszukuje go, chowając rozsypane tabletki do słoiczka. Nawet jedna może im kiedyś ocalić życie. Tak, musi je zbierać, pozbierać wszystkie.

W tym samym czasie Seven mocno obija Aarona. Po chwilowej dominacji, przewaga z zaskoczenia opuszcza Bertisha a zmotywowany trybut z 9. uderza go celnie w noc a następnie w kolano. Aaron chwyta się za złamaną chrząstkę a Seven odpycha go od siebie i biegnie w kierunku jeziora.

- Jeszcze tylko kilka... Wytrzymajcie tam... - z dygoczącymi się rękoma Liv chowa kolejne tabletki. Nagle jej serce podskakuje. To Aaron. Przyczołgał się do niej i uderzył mocno w ziemię obok niej, chcąc zwrócić na nią swoją uwagę.
-  Nie teraz, Aaron, musze je wszystkie pozbierać. Także dla was!
Aaron nie poddaje się i trzymając się jedną ręką za krwawiący nos, próbuje coś pisać na ziemi. Jednak piasek jest zbyt gęsty. Wściekły puszcza swoją twarz i rozgrzebuje go obiema rękoma. Liv tylko dalej na złości się na niego.
- On też jest ważny, wiem! - krzyczy, dygoczącymi rękoma przeszukując piasek. - Ale ja muszę, rozumiesz? Muszę je wsypać wszystkie...
Chłopak kwiczy coś do niej i macha ręką w kierunku jeziora. Gdy to nic nie daje, znów wali dłonią, tym razem w jej kolano. Dziewczyna wzdryga się i patrzy na niego przez chwilę.
- Aaron czemu ty... - obserwuje go i przez chwilę chłopak ma wrażenie, że Liv do niego wraca. Niestety, tak jest tylko przez sekundy, po których Liv znów wpada w manię zbierania leków i mamrotania do siebie. Aaron odwraca się od niej i widzi jak Seven jest już do pasa w wodzie. To go motywuje do wstania, pomimo urazu kolana. Zdenerwowany chwyta Liv za ramiona i po prostu ją potrząsa, mocno i stanowczo. Skupiona Liv upuszcza buteleczkę, z której rozsypuje się kilka tabletek.

-Nie!!! - Liv wrzeszczy w niebogłosy. - Coś ty narobił?! - rzuca się z desperacją by je uzbierać. Jednak Aaron oplata ją ramionami, unieruchamiając ją. Liv warczy na niego, posyła mu najsoczystsze przekleństwa, wierci się i piszczy a nawet gryzie go w przedramiona, aż do krwi. Bertish jest jednak uparty. W końcu nie pozostaje jej nic innego jak słowa.

- Ty gówniany niemowo! Jak ci zależy na sojuszu to trzeba było ją kurwa uratować! Jak myślisz, komu ostatni raz spojrzała w oczy? - nieustannie szamocze się z nim, próbując się wyrwać. Trafia w czuły punkt. Wspomnienia o jego współtrybutce ranią go, i powoli zaczyna zwalniać uścisk. Ale gdy ją puszcza od razu rzuca się na nią. Wywraca ją na ziemię, przygwożdża ją, blokując jedną nogą jej biodra i nogi a drugą prawą rękę. Ręce zaciska na jej szyi. 

Liv nie od razu się uspokaja. Zagryza zła zęby, eksponując mu je w złości, oczy otwiera do granic możliwości, nozdrza ma rozdarte a policzki nadęte. Aaron próbuje się powstrzymać, widzi jej czerwieniejące białka, czuje jak Liv opuszczają siły. Ale chce wierzyć, że robi dobrze. Skoro i tak dziewczyna ma oszaleć, oszczędzi jej haniebnej śmierci. Mimo to nie wytrzymuje, i, trzymając ją tak za gardło, zaczyna szlochać. Widzi jak Seven w oddali płynie przed siebie przez sam środek wody. Liv odeszła od zmysłów. Leslie już umarła. Tak właśnie kończą prawdziwe sojusze. I wtedy coś się dzieje.

Nie od razu, ale po kilku łzach Aarona, które spadły na jej twarz, coś w Liv pęka. Cała złość opuszcza ją gdy widzi rozpłakaną twarz trybuta z piątki. Próbuje mu to zakomunikować mrugając nieregularnie i unosząc brwi ale chłopak dawno już zamknął oczy, nie mogąc znieść jej widoku. Gdy zwiększa ucisk, naginając jej krtań, Liv już nawet nie próbuje do niego mówić. Nie ma już też siły by się z nim dalej mocować. Ostatnimi resztkami Liv klepie go w ramię, by otworzył oczy. Chłopak opiera się ale Liv nie poddaje się. Gdy w końcu patrzy na nią dziewczyna szybko miga do niego. Macha w dłonią w powietrzu, najpierw sztywno wyprostowaną dłonią. Przyciąga ją do siebie i wykonuje kilka ruchów przy swojej klatce piersiowej, tuż pod jego nadgarstkami. Aaron zdaje się jej nie rozumieć. Liv kontynuuje, tym razem składa dłoń w pięść a następnie powtarza poprzednie ruchy. Dziękuję. Przepraszam. Zaraz potem mdleje.

- - -

Liv z Aaronem obserwowali unoszące się ciało Sevena na tafli jeziora. Kojący szum wody nadaje sytuacji nostalgiczny charakter. Czuwali, tak jak w przypadku Leslie, aż w końcu przyleci po niego poduszkowiec. Po jakimś czasie Aaron daje jej znać, że powinni opuścić to miejsce. Dwa ciała w tak krótkim czasie mogą przyciągnąć uwagę pretendentów a poduszkowce świetnie zdradzają ich lokalizację. Poza tym nie chce się jej przyznać, ale nadal boli go tamto kolano i ciężko mu tak stać. Ale widok zrozpaczonej twarzy Liv powstrzymuje go, więc czeka razem z nią. Czas oczekiwania spędza więc na poprawie opatrunku, który założyła mu nieudolnie Liv. Odmówił jednak wzięcia tych przeklętych leków, ciężko znosząc ból i pieczenie. Kuleje do ich rzeczy i moczy odcięty kawałek materiału przegotowaną herbatą. Następnie robi sobie okład i wraca do dziewczyny, czując się jej tam potrzebny. I ma rację, gdy przystaje obok niej Liv ujmuje delikatnie jego lewą rękę. Zmieszany wydaje z siebie specyficzne chrząknięcie i zabiera swoją dłoń od niej. Liv wzdycha smutno a wtedy Aaron obejmuje jej ramiona i przyciąga do siebie. Dziewczyna niemal od razu wzrusza się na ten gest i zaczyna mu szlochać w pierś. Pod wpływem jej ciężaru Aaron traci równowagę i upada a Liv razem z nim. Bertish łapie się za kolano a Liv po raz pierwszy rozumie, że nie tylko nos rozwalił mu Seven. 

Wtedy pojawia się samolot. Liv na chwilę nieruchomieje obserwując go, ale to szybko mija. Zbiera co większe kamienie z plaży i zaczyna rzucać nimi w niebo, przeklinając wszystko. Poduszkowce, Kapitol, widzów. Ich opieszałość w pomocy, próżność, dumę, zatracanie się w hedonizmie, ignorowanie trybutów, dekadentyzm. Aaron nie powstrzymuje jej. Na początku próbuje, wyciąga do niej ręce, ale gdy Liv sięga i do niego, do tego jak można dopuścić kalekę do tej nieuczciwej walki, chłopak pozwala jej się wykrzyczeć. Skąd mogła wiedzieć, że tak jak ona chciała zachować swoje blizny, tak i on zdecydował się pozostawić swoje ułomności.

Gdy głos Liv bardziej przypomina skowyt i rzężenie niż zrozpaczone krzyki żałobne, gdy kończą jej się epitety dla Koloseum, gdy nie ma już siły kopać ziemię i wymachiwać rękami, Aaron wstaje i kuśtykając podchodzi do niej. Otacza jej twarz dłońmi, chcąc ją uspokoić. Ociera jej łzy i kieruje twarz na wieczorne niebo. Po poduszkowcu nie ma już ani śladu. Gestykuluje jej coś z lekkim uśmiechem, co Liv odbiera jako ironiczną pochwałę swojego zachowania. Chichocze spoglądając na niego gdy nagle to słyszą. Tak. Tym razem są głośniejsze. 

Liv nie od razu się do nich odwraca. To już za wiele dla niej. Na jej twarzy znów pojawia się grymas, wzrok ma nieobecny, źrenice rozszerzone do granic możliwości. Usta drżą, nie mogąc nic już powiedzieć. Powoli puszcza go. Aaron także wydaje się zmartwiony. Kręci głową, prosząc by nie podnosiła swojej. I nie robi tego. Nie musi. Pierwszy z dwunastu spadochronów wylądował obok nich.

- - -

Róg Obfitości


Gdy Lilith z Samem kończą swoje śniadanie, prowadząc przy tym nieudolnie rozmowę, ich uwagę skupia Trevor Donagan z dystryktu 12. Dotychczasowy sojusznik jest spakowany, na pasie obwiesił swoje tonfy a do plecaka kończy właśnie chować prowiant a także kilka innych rzeczy, jak śpiwór czy latarkę. Nie uszło to uwadze tej dwójki jednak milczą, wymieniając ze sobą spojrzenia. Gdy Trevor prostuje się i rozgląda dopiero wtedy zauważa, że Paul go obserwuje drapieżnym wzrokiem. Młody chłopak przyjmuje jego wyzwanie i podchodzi do nich.
- Gdzież się wybierasz, nasz mały ninjo?
- Na stronę. - odpowiada spokojnie Trevor, nawet nie próbując dobrze skłamać. Lilith marszczy brwi.
- Dziwne, nie wiedziałem, że do szczania potrzebny jest cały ekwipunek. - Paul posyła mu złośliwy uśmiech. Przez chwilę zapada cisza, ale to nie jest niezręczna cisza. Raczej milczenie z napięcia, przygotowujące ich obydwojga do starcia. Trevor spokojnie prostuje swoje palce, muskając nimi swoją broń przy biodrach. Paul dość otwarcie z kolei eksponuje swoją - krótki puginał na metalowych prętach z poprzecznym uchwytem dzięki czemu ostrze było niczym przedłużenie ramienia użytkownika. Trevor tylko prycha pod nosem. Dobrze widzi jak Sam nie zdaje sobie sprawy, że ma w ręku katar, broń która wymaga specyficznej techniki walki. A on dobrze wie, że rozwydrzony trybut z 17. nie imał się nauką tej sztuki w czasie treningów. Dlatego stoi tak przy nich pewny siebie, otwarcie akceptując groźby Paula. Preludium ich pojedynku gasi Lilith.

- No przecież nie zaryzykuje zasadzki bo musi się załatwić. - mówi w dość oczywisty sposób. - A ja wcale nie mam zamiaru iść z nim i go pilnować. - rzuca Paulowi subiektywne spojrzenie. Chłopak uśmiecha się szeroko. Wbija swoją broń w ziemię i opiera się o gardę przy rękojeści.
- Cóż, ja również nie mam na to ochoty. - cmoka w kierunku Trevora, który przez chwilę ich obserwuje. Przerzuca wzrok z niego na Lilith i prawie wzdryga się na jej widok. Lilith patrzy na niego uważnie, jednak w tej surowości może śmiało dostrzec coś jeszcze. Słowa, których nagłos nie może mu powiedzieć. Współczucie i empatia. Lekko skinął ku niej, po czym odchodzi, spięty i gotowy do ewentualnego ataku. 
- Do zobaczenia, Trevor! - woła do niego Sam na pożegnanie. Lilith kręci tylko głową, odprowadzając chłopaka wzrokiem. Gdy niedługo potem znika w lesie rudowłosa posyła Samowi pytające spojrzenia na co chłopak tylko robi zaskoczoną minę i wzdryga teatralnie ramionami.

- - - 

Pół godziny później wstają pozostali. Hector rozciąga się i razem z Monicą wdaje się w jakąś nieznaczącą rozmowę o ich dystrykcie. Duży Timmy podchodzi do zapasów, gdzie zauważa braki kilku podstawowych przedmiotów. Przeczesuje swoje włosy w zamyśleniu a następnie bierze żel pod prysznic i zgrzewkę wody mineralnej i odchodzi z nimi kilka metrów dalej. Następnie rozbiera się i zaczyna myć. Hector i Monica posyłają mu kilka sprośnych komentarzy. Dopiero po chwili widzą zmieszanie trybutki z 3. więc to na nią skupiają resztę uwagi. Zawstydzona dziewczyna odwraca się do nich wszystkich plecami, czekając aż skończą swoje szykany.

- Więc - Timmy podchodzi do całej czwórki po swojej toalecie. Poza nagim torsem i ręcznikiem na karku jest już ubrany. Jednak Lilith nadal to krępuje. Chłopak krzyżuje ręce na piersi i wzdycha lekko zawiedziony jej postawą. - A myślałem, że to Liv będzie tym niewiniątkiem. 
Hector parska śmiechem a Paul do niego dołącza. Co jak co, ale żartów o jego współtrybutce nie może ignorować. Monica w tym czasie dosiada się do Paula i podziwia jego nową broń. 
- Przypominają jego zabawki... - mówi i bierze do ręki katar.
- Ejże, chwila! - Lilith i Paul wywracają oczami na błyskotliwość Hectora. Trybut z dystryktu 1. jest wyjątkowo nieuważną osobą.
- Tak, Hectorze. Kogoś nam brakuje. A nawet więcej, prawda Lilith?

- Ja znalazłam wczoraj takie coś. - Monica próbuje zagadać do Paula i pokazuje mu szmaciany worek. - Będzie się nimi fajnie łupić czaszki... - a Paul jej wtóruje, gratulując gustu i stylu.
Lilith zagryza wargi na widok tej pary. Duży Timmy ponownie wywołuje ją do odpowiedzi na co dziewczyna zdawkowo im mówi, że nie ma pojęcia gdzie jest jej kolega z dystryktu i co teraz planuje.
- Chciał się zająć Clydem Curtisem z 10. Miał zmusić go do wydania ich kryjówki.
- To mnie nie zastanawia, Lilith. - Timmy wciąż jako jedyny stoi przy nich, górując wzrostem i swoją okazałą muskulaturą. - W głowie mam raczej pytanie, dlaczego postanowiłaś go zostawić? Porzucanie przyjaciół na arenie musi być bardzo bolesne. Czym przecież jesteśmy jeśli nie siecią emocjonalnych powiązań? A jeśli na sojuszu ci nie zależy to czego tu jeszcze szukasz, koleżanko Caton?
Lilith otwiera buzię zaskoczona jego wywodami. Hector wypuszcza powietrze, będąc pod wrażeniem swojego lidera. Monica także zainteresowała się nimi, chowając metalowe bile z powrotem do torby. Natomiast Paul zaczyna głośno klaskać.
- Brawo, brawo! - mówi głośno, czekając na ich uwagę. Gdy w końcu Timmy, dość niechętnie, patrzy w jego kierunku, Paul posyła mu buziaka. - Wspaniała przemowa, szefie. - wykonuje sztuczny ukłon przed nim. Lilith obserwuje jego dziwne zachowanie. Paul usilnie próbuje rozluźnić atmosferę, trywializując słuszne podejrzenia Timmiego. Ale dlaczego? Przecież to pomaga tylko jej. Odwdzięcza się jej za wcześniejszą rozmowę z Trevorem? Ale to by znaczyło, że jednak nie chciał się z nim pojedynkować.

Duży Timmy nie daje się jednak omamić. Kręci głową z zawodem.
- Widzę, że znalazłaś już zastępstwo dla Maxa. Na miejsce Trevora także kogoś macie? - uśmiech z twarzy Paula powoli znika.
- Poszedł się odlać. - wyjaśnia Lilith. Hector prycha oburzony.
- I ot tak, mu uwierzyliście?!
- Spokojnie, spokojnie. Jest taki piękny dzień, nie ma co się denerwować. - Timmy ubiera się do końca. - A ja coś czuję, że musimy zachować energię.
Powoli wszyscy zaczynają się podnosić. Paul zakłada swoją broń i ćwiczy kilka ciosów. Monica instruuje go, poprawiając jego postawę i prace nóg. Hector kończy swój posiłek, obserwując wszystkich dookoła. Pomaga wstać i Lilith, która wyraźnie się ociąga.
- Będziesz pilnować obozu? - Lilith podchodzi do Dużego Timmiego. Patrzy na niego żelaznym wzrokiem. Chłopak wyraźnie ją respektuje ale nie podobają mu się te insynuacje.
- Do tej pory okradł nas sojusznik, to chyba wystarczający znak, że straszacze Paula i Maxa działają i nie musimy się niczego obawiać.
- Tak, poza tym kto byłby na tyle głupi by okradać zawodowców? - śmieje się Hector. Monica ma wtóruje.
- Wyjątkowo się zgadzam z imbecylem Hidginsem. - potwierdza latynoska.
- Hej!
- No co? Po tym świetnym tropieniu poduszkowca należy ci się jakiś szlachetny tytuł.

- Przynajmniej was spotkało coś ciekawego. - mówi Paul, wspominając ich wczorajszą historię o znalezieniu ciała Olivii. On sam z Timmym i Trevorem nie znaleźli niczego ciekawego, oprócz truchła kolejnych zwierząt, które w końcu zaczęli zbierać i wyrzucać do przełęczy nieopodal, nie mogąc znieść fetoru ich gnijących ciał.
- Mam ochotę sam się tam przejść. - mówi Timmy. - Lilith, czy zaszczycisz mnie swoim towarzystwem? - mówi zbyt uprzejmie. Dziewczyna patrzy na niego podejrzliwie. Przecież rosły chłopak dobrze wie, że chciała dziś trzymać się z Paulem. Trybut z 17. także milczy. Ten ton nie zwiastuje niczego dobrego. To właśnie z takim stoickim spokojem zabijał trybutów przy Rogu Obfitości. Nie bawił się nimi ale też nie szarżował. Raczej... wyzywał ich na pojedynki. Nierówne pojedynki.

Tę napiętą atmosferę niszczy Hector i jego genialna propozycja towarzystwa jego i Monici. Przecież obydwoje znają już tę drogę. Duży Timmy przystaje na to, prosząc jednocześnie wszystkich o roztroponość.
- Nie chcemy się stać jeszcze wrogami, zaufajcie mi.
Mówi na pożegnanie Lilith i Paulowi, po czym rusza za trybutami z 1. Paul mamrocze coś arogancko pod nosem, podczas gdy Lilith rozbrzmiewa to zdanie w głowie jeszcze przed długi czas.



~ * ~ * ~ * ~

Apartament Dystryktu 17


- Powinnaś coś zjeść. - powtórzyła Parker. Liv tylko szurała widelcem po pustym talerzu. 
- Można jej coś nałożyć. - Pharadai skinęła na jedną awoksę, która zaczęła przygotowywać porcję dla Liv. Dziewczyna jednak dalej była niechętna i zamyślona.
- Liv, do cholery, nie rób z siebie smutnej księżczniki! - warknęła na nią Parker. Paul zachichotał z tej reprymendy. - Żebym i do twojego ego się nie dobrała, Sam! - rektorka podniosła bardziej głos i spojrzała na niego.

- Ile osób... - usłyszeli nagle głos Liv.
- Hm?
- Ile osób... by tu się zmieściło? - Liv spojrzała na nią z grymasem na twarzy. Parker znała go. Oczywiście, jak zwykle musiała odzywać się w niej ta pieprzona samarytanka! Już za dziecka taka była, wykapana Prynthia. Ale jej matka w końcu się okrzesała, głównie za jej pomocą. Liv natomiast uparcie trzymała się swojego miękkiego charakteru i nie widziała w tym żadnego zagrożenia. Parker głośno wzdycha.

- Właśnie dlatego ciągle oblewałaś. - utrzymała z nią kontakt wzrokowy przez dłuższą chwilę, po czym w milczeniu ich opuszcza i udaje się do swojego gabinetu. Liv odprowadziła ją złym wzrokiem.
- Co takiego właściwie miałaś na myśli? - zaciekawił się Baduin. Ich mentor, ku zdziwieniu wszystkich, czekał na nich w apartamencie, gdy przyjechali na obiad. Nie chciał za bardzo opowiadać co się z nim działo od czasu przyjazdu na dworzec, więc mogli się tylko domyśleć, że zatrzymały go jakieś ważne formalności. I wszyscy wiedzieli, że to było kłamstwo. Ale tylko Liv nie mogła mu wybaczyć tego oszustwa. Dlatego gdy odezwał się do niej obdarzyła go zmartwionym spojrzeniem. Błądzącym pomiędzy pytaniem a prośbą pomocy. Baduin chrząknął zmieszany nie wiedząc co powiedzieć.
- Liv jest idealistką, panie Millo. - odezwał się nagle Paul. Wszyscy spojrzeli w jego kierunku. Łącznie z Liv. - Chyba wydaje jej się, że nasza śmierć nie czyni nas wartymi tych luksusów. - uśmiechnął się do niej pyszałkowato.

- A ciebie co ugryzło, powinniście współpracować. - Pharadai jeszcze nie pojęła idei tego konfliktu. Phoebe natomiast wyczuł wrogą atmosferę od razu jak zobaczył jak się nawzajem traktują na Hali Przygotowawczej.
- Może tym razem to ty będziesz wyjaśniać? - Paul spojrzał w kierunku Liv.
- Mam omówić to jakim jesteś socjopatą czy może to jak szybko znalazłeś sobie drogę do siłowni?
Paul zachichotał pod nosem.
- To dlatego ciebie nie było, Paul? - Pharadai zaskoczyła się. - Mówiłam ci, że potrzebujemy tych wymiarów!
Sam tylko machnął na nią ręką, przedrzeźniając ją.

- Jesteś bardzo nieodpowiedzialny. - wtrącił nagle milczący do tej pory Phoebe. - Nie zależy ci na sojuszu, na niej ale i na sobie samym. 
Paul uśmiechnął się i uniósł dramatycznie brwi do góry, siląc się na zmartwiony grymas.
- A to nie jest postawa godna trybutów. - na chwilę umilkł uważnie go obserwując. Młody chłopak dalej grał niewzruszonego, więc Phoebe przerzucił wzrok na Liv, która powoli domyślała się co mógł mieć stylista na myśli. - Tylko aktorów.
Gdy tylko kończy to zdanie Liv upuszcza z wrażenia widelec na zastawę. Hałas przyciąga ich uwagę, więc dziewczyna szybko wychodzi z salonu. Paul nieruchomieje na moment, patrząc przenikliwym spojrzeniem na krzesło na którym siedziała. Przez moment Phoebe ma wrażenie, że w jego spojrzeniu jest coś jeszcze. Strach lub zaskoczenie. Ale równie szybko Paul rozluźnia się i wzdycha głęboko.
- A wiecie, że to córka waszego mieszkańca? - spytał ich gdy nakładał sobie dokładkę tłuczonych ziemniaków.
- - -
Centrum Odnowy


- Baduin nie jest zbyt pomocny, co? - Phoebe próbował ją zagadać gdy Liv się rozbierała. Za godzinę zaczynała się parada. - Dlaczego nie zmieniłaś stanika?
- Słucham? - Liv zdębiała.
- To model sportowy. Nie sprawdzi się jako wystawowy.
- Zawsze jesteś taki formalny?
Zatrzymał się na chwilę.
- Bo rozmawiam o bieliźnie?
Spojrzał na nią swoimi świecącymi oczami. Liv zapatrzyła się na nie na chwilę, po czym odwróciła zmieszana wzrok. Zachichotał a ona westchnęła głośno, powoli rozluźniając się. Obejrzała też jego pracę. Tak jak rozmawiali, ciemną, wiktoriańską sukienkę zostawili ale przyozdobili ją krwistymi i płomiennymi kwiatami, wstążkami i koronkami. Na głowę przygotował dla niej złotą aureolę, z pięknymi zdobieniami po zewnętrznej stronie. Przy włosach, tuż pod aureolą, miała mieć wplecione kilka żywych róż ale zanim je przymierzyła zjawili się Scoratius i Lustria.

- No, tęskniłam za wami.
Liv rzuciła to sarkastycznie ale Lustrii tyle wystarczyło by ją wychwalić i ucałować. Scoratius był bardziej powściągliwy, wciąż mając jej za złe wymigiwanie się od zabiegów. Wykazali się jednak profesjonalizmem, na drugi plan spychając urazy czy też swoje sympatie i bardzo skrupulatnie zajęli się jej makijażem.

- Muszę przyznać, że postawiliście nam wyzwanie. - przyznał Scoratius gdy Lustria nakładała okład na twarz Liv. - Nikt się tak nigdy nie malował.
Phoebe uśmiechnął się. Liv miała zamknięte oczy, tak jak nakazała jej stylistka, ale mogłaby przysiąc, że Phoebe wywrócił oczami na narzekanie Scoratiusa.
- Wywróciliśmy wszystkie archiwa by je znaleźć!
- Dobrze, że twój ojciec pracował kiedyś w Akademii...
- Dobrze, że zachował przepustkę! Nawet on nie nauczał nigdy o ich zwyczajach.

Gdy Lustria oddaliła się od Liv, dziewczyna otworzyła zaciekawione oczy.
- O czyich zwyczajach? 
- Tych z południa. Dzieci Alpeków, Zapo-teków... Och, ja tak szybko zapominam! - Lustria wydawała się naprawdę przejęta. Phoebe westchnął, słysząc jak przekręca nazwy jego przodków.
- I tak już ich nie ma, Lustrio. - Scoratius pokręcił głową i wyciągnął jakieś urządzenie. - A teraz się nie ruszaj, Liv. Nałożymy ci warstwę zerową. I załóż to proszę, szybciutko. Ale spalimy ci źrenice. - to mówiąc rzucił jej niewielkie gogle, po czym skierował na jej twarz laser, który objął swoimi małymi punkcikami całą jej twarz. Wystraszona jego groźbą Liv od razu zasłoniła swoje oczy. W tym czasie na ekranie małego komputerka Scoratius wybrał odpowiedni wzór. Po kliknięciu maszyna zapisnęła a Liv poczuła szereg drobnych ukłuć. Wzór na jej twarzy został wypalony. Liv syknęła z bólu a styliści tylko się uśmiechnęli. 
- Teraz oprawimy wzór i będziesz wyglądała jak najpiękniejsza śmierć! - Lustria pisnęła z ekscytacji. Liv otworzyła buzię w niedowierzaniu ale młoda kobieta nie wyglądała jakby miała zrozumieć swoją gafę. Wtedy usłyszała cichy chichot. Przynajmniej Phoebe dobrze się bawił.
- Wiesz co, Lustrio. - odezwał się po jakimś czasie Scoratius. - Może i na jej ręce coś nałożymy.
- Wspaniały pomysł, mój drogi! - kobieta klasnęła. - A na dłonie dajmy jej tamte przepiękne rękawiczki o których rozmawialiśmy!
- Wybornie! Tylko nie zasłaniaj jej paznokci. Nie po to tak się nad nimi męczyłem.
- Z pewnością wprowadzisz nową modę, jak tylko zobaczą je na zbliżeniu! - Lustria zawtórowała mu a mężczyzna pierwszy raz się zawstydził i zarumienił.
Liv z lekkim uśmiechem obserwowała tę dwójkę Kapitolczyków. Musiała przyznać, że mimo wszystko dobrze się dobrali i naprawdę to lubili. Tak. Z pewnością to kochali. Bo zresztą kto nie lubił przebierać swoich laleczek?

- - -

Liv zamrugała kilka razy. A potem znowu. I kolejny raz.
- Są naprawdę ciężkie. - zauważyła. Na jej rzęsy Scoratius i Lustria nałożyli sztuczne, ozdobione na końcach sztucznymi płatkami czerwonej i herbacianej róży. Zostawili ich niedawno, by poszukać dla niej odpowiednie buty.
- Mógłbym z tobą poćwiczyć. - Phoebe gładził jej włosy. - Twój występ na wywiad.
- To za pięć dni. 
- Szybko ci to zleci.
- Raczej Baduin powinien mi to proponować.
- Zdaje się, że aktualnie Millo ma własne sprawunki. - odwrócił się i uniósł jej koronę.
- Chyba pierwszy raz rozmawiamy nieformalnie. - zauważyła Liv.
- Tak, mnie również martwi to, jak bardzo przejmujesz się Igrzyskami. - odparł jej z przenikliwym wyrazem twarzy.
- Chcesz mnie obrazić?
- Chcę ci pomóc. - odparł z determinacją i delikatnie nałożył na jej głowę złotą koronę. Po chwili zaczął przygotowywać kwiaty. Pąki róż i chryzantem.

- To musi boleć. - usłyszał nagle cichy głos Liv. Odwrócił się do niej zmartwiony. Liv patrzyła smutno w podłogę, więc zaczął powoli wpinać dekoracje w jej włosy.
- Ja po prostu umieram, Phoebe. - spojrzała mu prosto w oczy, gdy upinał pąk róż przy jej uchu. Zastygł na jej słowa. - Umieram setki razy, każdego lata. Jestem przelotnym deszczem, mżawką na którą nikt nie czeka a cieszy niewielu. Po mnie nic nie zostaje. Nic poza bólem.
Mężczyzna stał tak dalej, oniemiały jej słowami. Wcale nie mówiła tylko o sobie.
- Więc trwam tak w pamięci, przewracając wasze światy. Karząc was dobrymi wspomnieniami, zabierając od rzeczywistości każdej rocznicy. Jako duch niewinny, mszcząca się mara, jak ulotne marzenie, które przedwcześnie zgasło. - głos Liv stawał się coraz bardziej cichy i łamliwy. - Wybacz mi przeto, że czuję się winna.

Phoebe opuścił swoje dłonie i patrzył na nią całkowicie zbity z tropu. Nie spodziewał się po niej poetyckiej duszy. Ani też tego jak fatalnie parafrazowała. Ktoś jednak to zauważył.
- Liv, ty przeklęta martyrolożko! - Parker podniosła rękę chcąc ją zdzielić po głowie. - Masz szczęście, że wyglądasz jak dzieło sztuki. - dodała gdy zlustrowała ją z przodu i tyłu.
Liv spojrzała na nią ze spokojem.
- Myślałam, że deklarujesz jej wojnę.
- Codziennie deklaruję czemuś wojnę a potem o tym zapominam. - Parker przetarła swoją twarz i podeszła do nich bliżej. - Antagonizuję bo krytyka jest potrzebna w tym przeklętym świecie. Ale nie umartwianie się. Więc przestań już zgrywać ofiarę, Liv. A ty się tym tak nie przejmuj. Każdego ująłby List ku wieczności
Phoebe pstryknął palcami jakby przypomniał sobie ten utwór. Liv zmarszczyła zmieszana brwi i poczuła, że w ciężkim makijażu jest to poniekąd uciążliwe. 
- Nie zgrywam ofiary. - podeszła do Parker, chcąc to wyjaśnić na osobności.
- Ależ tak, robisz to. I to cały czas.
Liv obdarzyła ją oburzonym spojrzeniem.
- Och, nie obrażaj się. To naturalna strategia przetrwania. Postawa obronna, dzięki której odwołujesz się do najpiękniejszych uczuć u każdego człowieka. 
- Niby jakich?
- Empatii.
Trybutka głośno westchnęła i niemal automatycznie zalała się łzami. Parker tylko pokręciła niechętnie głową, pokazując Phoebe co właśnie miała na myśli.
Wtedy wrócili pozostali styliści z kilkoma parami butów. I nie omieszkali przy tym nie podziękować Liv za jej łzy wzruszenia.

- - -

- Witam wszystkich na otwarciu 99. Igrzysk Głodowych! - zaczął przemówienie prezydent, Nyth Dreinson. - Trybuci! W przedrok Czwartego Ćwierćwiecza, oddajemy Wam hołd i ukłony Waszemu poświęceniu a także odwadze! - zrobił przerwę na kolejną salwę oklasków. - To dzięki Wam Panem może błyszczeć swoją jednością i męstwem! - jeszcze jedna dramatyczna pauza. - Niech ten rok, tak jak i poprzednie, będzie pomyślnych a los niech wam zawsze sprzyja!

- - -

Liv w dziwnym letargu spędziła ostatnie chwile parady. Pogawędziła trochę z Paulem gdy szli do swoich rydwanów, ale jej współtrybut była na tyle złośliwy, że niewiele zapamiętała z tej drogi. Ani z przemówienia prezydenta. Ani w ogóle z jazdy. Oszołomił ją blask Kapitolu jak tylko pokazali się w całej swojej okazałości. Sądziła, że po spotkaniu dziennikarzy na dworcu przyzwyczaiła się do tego, ale wcale tak nie było.

- Udało się nam! - Pharadai nie posiadała się z radości. - Usiadłam w dalszym sektorze, żeby podsłuchać mieszkańców. Aleria była zachwycona! Nie mówiąc o Farrah czy Kephalosie, dyrektorze Teatru Lavirniego! Oczywiście nie tylko wasze stroje zapamiętali, ale na pewno oszołomiliście główną gwiazdę i dyrektora największej sceny teatralnej w Panem!
Paul wydał z siebie stłumione odgłosy. Z wielkim trudem powstrzymywał olbrzymie parsknięcie na słowa stylistki, sugerujące, że gdzieś poza Kapitolem istnieje jakaś wyższa kultura.
- Liv, schodzisz? - Pharadai upomniała ją. Dziewczyna złapała się zmieszana za głowę, po czym oparła się o jej dłoń i zeszła na dół.

Gdy ruszyli w kierunku windy, prowadzącej do apartamentów trybutów, Pharadai nadal trajkotała, głównie do Parker i Phoebe. Paul się uspokoił i po prostu ignorował Kapitolczyków. Liv uznała to za sposobność. Oparła się o ścianę windy obok niego.
- Dobry występ. - rzuciła jakby od niechcenia.
- Pewnie. - odparł dość bezuczuciowo. 
- Chyba już nie masz siły na docinki. - zażartowała nieśmiało. Paul cicho zaśmiał się.
- Tak chcesz spędzić ostatnie dni życia, Sotoke? - odwrócił się do niej. Mówił bardzo cicho, nie chcąc przerywać rozmowy stylistom i rektorce. - Zabawiając mnie rozmową?
Liv cofnęła się od niego. Kilka kroków dalej wpadła na Phoebe.
- Uważaj, mała. - uśmiechnął się do niej, a widząc złowrogą twarz Sama, wyciągnął ku niej rękę. Liv z ulgą przylgnęła do niego i dała otoczyć się jego ramieniem. 

W apartamencie ponownie przywitał ich Baduin, gratulując wspaniałego debiutu. Jego zadowolenie nie potrwało długo, ponieważ Parker zaciągnęła go za ubranie do swojego gabinetu, gdzie zaserwowała mu soczyste epitety na temat jego znikania, braku kompetencji, zerowym poziomie pomocy, lenistwie i tak dalej, i tak dalej. Cała czwórka dość długo stała tak w salonie nasłuchując wyciszoną kłótnię, a właściwie ostre rugi Parker.

- W sumie to mu się należało. - zauważyła Pharadai.
- W sumie tak. - przytaknęła Liv.
- Ależ ona ma gadane. - zdziwił się Phoebe.
- Co to w ogóle znaczy, ten cały "ogar czołgający się w świńskim korycie obleczony krowim gnojem jak wyleganica macierzy synów w kurwidołkach z pomyjów psów bisurmańskich"? - zapytał Paul z wielkim uśmiechem na ustach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz