For the lives that I take, I'm going to hell.
For the laws that I break, I'm going to hell.
For the lies that I make, I'm going to hell.
For the souls I forsake, I'm going to hell

spis



niedziela, 3 marca 2013

Rozdział XI ~ "Wilk"

Dzień 5
Tartak na północy areny

- Widzisz, nie ma tutaj nikogo. - Fride Carporiari, ciemnowłosy, niski pulchny chłopak z dystryktu 16. wchodzi do wnętrza starego tartaku. Wnętrze wypełnione jest zapachem drewna a w powietrzu unoszą się pojedyncze trociny i wióry. Na ścianach porozwieszane są jakieś papiery, kalendarze i schematy. - Mówiłem wam, że to dobre miejsce na obóz. - opuszcza powoli rękę z maczetą.
- Ja tam wciąż myślę, że coś słyszałam. - upiera się Brienne Malcolm z dystryktu 15., wysoka brunetka z czerwonymi pasemkami wchodzi do środka. Ma piękną, indiańską urodę a przez ramię zawiesiła sobie zwinięty bolas, broń którą upatrzyła sobie już na treningach. Przypominała jej te, których sama używała w domu, dlatego bardzo szybko dostała się do niej w czasie otwarcia. Niestety, szybkie decyzje nie zawsze są najlepsze a konsekwencję jej uporu odczuł jej współtrybut, Mały Timmy, bezmyślnie biegnący za nią gdy tylko ją zauważył.


- Pewnie znowu przypałętała się gdzieś sowa. - Fride chichocze, przypominając jej jak pierwszej nocy dziewczyna spanikowała na swojej warcie.
- Na świńską sangwię, zamierzasz mi to do usranej śmierci wypominać? - siedemnastolatka krzyżuje ręce. Kopie kilka desek na podłodze. Młodszy kilka lat partner wzdycha radośnie.
- A żebyś wiedziała! - krzyczy do niej z innego pomieszczenia. W tym czasie Brienne zaczyna wchodzić po schodach na piętro niewielkiego budynku. - Będziesz konała z ciupagą w plecach i skomlała o pomoc. I wtedy ja... - Fride przychodzi ze składzika i jej szuka. W końcu znajduje ją na górze. 

- I wtedy JA! - kontynuuje swoje popisy, wchodząc do góry. Brienne w tym czasie przeszukuje szafki powywracanych mebli. Gdy Fride chrząka, domagając się uwagi, dziewczyna teatralnie odwraca się do niego. 
- Zjawię się jako bohater w lśniącej zbroi! - rozkręca się chłopak a Brienne zasłania usta ze śmiechu. - Uklęknę przy tobie, jęczącej... - faktycznie przyklęka przy niej. - Wezmę twoją lodowatą, piękną dłoń... - to mówiąc ujmuje jej prawą dłoń i zbliża do swojego policzka w nostalgiczny geście. Brienne unosi do góry brwi rozbawiona. - A potem nachylę się do twojej dyszącej buźki... i szepnę ci... - dziewczyna chichocze od jego oddechu na szyi. - A JEDNAK DOPADŁA CIEBIE TA PIEPRZONA WŁOCHATKA!
Brienne parska głośno śmiechem, upadając na podłogę. Fride także nie może się powstrzymać. To rozbawienie trzyma ich kilkanaście minut, po których wręcz muszą się uspokoić i odetchnąć. I to właśnie w czasie takiego wyciszenia usłyszeli huk. A po nim całą serię.

- - - 

Plaża nad jeziorem na południowym wschodzie areny


Gdy upadł pierwszy spadochron stali tak kilka chwil nieruchomo. Na początku Liv schyla się by go podnieść ale Aaron powstrzymuje ją, coś jej tłumacząc. Ponieważ go nie rozumie chłopak postanawia to po prostu napisać, co tylko załamuje, już i tak wyniszczoną dzisiejszym dniem, Liv.
- Przepraszam. Przepraszam, że nie potrafię ciebie zrozumieć... - wzbiera jej się na płacz.
Chłopak tylko kręci głową i dalej coś pisze. Przykucnęła do niego.
- Jak ty w ogóle dajesz sobie radę? Twój nos jest cały opuchnięty i chyba utykasz, tak? Może jest tu podarunek dla ciebie? Gdybyśmy tylko... - odwraca się i wtedy chłopak łapie ją za łydkę, przykuwając uwagę do ziemi.

Powinniśmy stąd iść. Szybko.
Liv myśli przez chwilę obserwując wciąż pojawiające się spadochrony. Niektóre są jeszcze bardzo wysoko. Opadają powoli tworząc niemal pojedynczą, poskręcaną linię...
- Doprowadzają ich do nas. - w końcu się domyśla. Aaron wstaje, gotowy by ruszać dalej.
- Poczekaj, a co z... - pokazuje mu kilka prezentów leżących już na piasku. - Mogą nam się przyda... - nie kończy ponieważ Aaron uderza ją w policzek. Pokazuje jej niewidzialną buteleczkę, przez którą kilkadziesiąt minut temu dostała nerwicy i oddaliła się od niego, gdy walczył o życie Sevena. Liv zagryza zawstydzona brwi. Nie tylko źle się z tym czuje, ale po uwadze Aarona znowu zaczyna się denerwować gdzie mogą być tamte tabletki.

W końcu daje mu się odprowadzić. Piętnastolatek bierze ją wręcz za rękę i oddala się powoli od ich przeklętego obozowiska. Liv odwraca się co chwila, licząc kolejne podarki. Naliczyła siedem a kolejne wciąż spadają! Przecież tam może być tak wiele. Nie wspominając o tym, że ze sobą nie mają praktycznie niczego.
- Chociaż jeden, proszę cię, Aaron. - prosi go cicho, jak dziecko rodzica. - Jestem ranna, ty kulejesz. Jak nie dziś to jutro nas zmorzy infekcja. - Aaron zaczyna powoli zwalniać. Liv czuje jego wahanie, więc zaczyna się rozpędzać. 
- Nie mówiąc o tym, że tam może być jedzenie. Pełno jedzenia, Aaron! Skoro i tak chcemy nasze porzucić dlaczego by nie... - wcale tego nie planowali. Po prostu odkąd zrozumieli, że mogli uratować Leslie i Sevena, nie byli w stanie nawet spojrzeć na ich zapasy i ekwipunek. Co gorsza, otwarta złośliwość Kapitolczyków przeraziła ich obydwoje. Dlaczego więc, po tak jawnym akcie cynizmiu z ich strony, mieliby korzystać z czegokolwiek im pozostawionego na arenie?
Aaron zatrzymuje się. Wpatruje się przed siebie nieruchomo. Liv czuje, że zaraz go przekona. 
- Poza tym, może któryś sponsor docenił naszą małą produkcję mydła? Może dostaliśmy prawdziwe detergenty? Albo apteczkę! To chyba byłoby tego warte, prawda? 

Bertish puszcza ją, więc dziewczyna odwraca się by zawrócić. I wtedy ją zatrzymuje. Spycha ją za siebie i stopuje ręką, każąc jej zostać na miejscu. Sam rusza w kierunku spadochronów. Jednak mija je po chwili i idzie dalej. Kilkanaście metrów później, w miejscu ich byłego obozowiska, zbiera większość rzeczy, które mu się nawijają, po czym wstaje i kuśtyka do niej z powrotem. Liv obserwuje go oniemiała, musząc uszanować jego decyzje. Dziś i tak wszystko idzie nie tak jak powinno. Wymachuje więc jedynie bezmyślnie rękoma, rozkładając je przed siebie w geście niezrozumienia i pewnej prośby. Aaron jest wyraźnie zły na jej przywiązanie do Koloseum ale w końcu jej ulega. Dookoła niego jest pełno spadochronów, może niemoc Liv faktycznie poruszyła ich serca?

Przystaje, niemrawo patrząc na nią. W końcu wzdycha z lekkim uśmiechem i bierze ostrożnie spadochron do ręki. Odczepia od niego skrzydło i przygląda się, niewielkiemu, metalowemu pojemnikowi. A potem podrzuca go i kopie w kierunku lasu. Przez sekundy w Liv budzi się złość i oburzenie. Następnie, kilka metrów nad chłopakiem, pojemnik eksploduje.

- - -


Zrujnowana Kaplica na północnym zachodzie areny


Duży Timmy z dystryktu 4., Monica Santos i Hector Hidgins z dystryktu 1. dotarli w końcu do kapliczki w lesie. Dach jest zniszczony a deski i kamienie, które go tworzyły, zniszczyły wnętrze świątyni.
- O cholera, ale to przeorali. - mówi Hector, opierając się o swoją włócznię.
- Ta, dobrze, żeśmy tu wbili zanim zabrali jej ciało. - żartuje z niego Monica. Na plecach ma ciężki worek z metalowymi bilami. - Pamiętasz? To był ten arcy-pomysł śledzenia poduszkowca.
- Santos, Santos, Santos... - śmieje się Hector, nie pojmując, że to są złośliwości. Latynoska patrzy znacząca na Timmiego, który przemilcza głupotę trybuta z 1. Następnie sam wchodzi do środka rudery. Po szybkim rozejrzeniu decyduje się podejść do ściany i pomocować z połamanymi deskami z dachu. Zaciekawia to Monicę, która podchodzi do niego. Hector w tym czasie obchodzi budynek dookoła.
- Co robisz?
- Zdaje się, że wieża ocalała.
- Co takiego? - nie rozumie go.
- No, kościoły były wyposażane w dzwony.
- Kościoły... - Monica zamyśla się na chwilę. - To tam miasteczkowi miewali swoje zgromadzenia?
Osiłek patrzy przez chwilę na nią rozbawiony. 
- Wy tam się naprawdę odkleiliście, co? - śmieje się, po czym zaczyna ustawiać pionowo co dłuższe deski ze stropu dachu. Monica wywraca oczami i zaczyna mu pomagać. W tym czasie Hector wraca ze zwiadu. Opiera się o portal i obserwuje ich.
- Chcesz się wspinać. - zauważa błyskotliwie.
- Cóż, nie wpadliście na to, ale wieża dzwonnicza jest na tyle wysoko, że można się tam porządnie rozejrzeć. - to mówiąc rzuca im swoje rzeczy i zaczyna się wspinać. Monica podchodzi do belek, podtrzymując je. Hector podchodzi do niej zamyślony.
- Coś wrednego chodzi ci po głowie. - Santos uśmiecha się, pokazując mu śnieżnobiałe zęby.
- A żebyś wiedziała, droga koleżanko.
- Więc zamieniam się w słuch.
Hector otwiera usta by powiedzieć ten krótki i głupi plan zdrady gdy nagle słyszą huknięcie. A potem następne. To Duży Timmy zaczął bić w dzwon wiszący nad wejściem do kaplicy. Trybuci z jednyki wpatrując się bezmyślnie w górę, ale tam gdzie jest wieża zachował się spory kawałek sufitu, więc nie widzą ani instrumentu ani swojego sojusznika. Hector na początku próbuje przekrzyczeć hałas ale nic to nie daje a on zdziera sobie niepotrzebnie głos. Zakrywają więc uszy i czekają, sami nie do końca pewni na co. Gdy dzwony cichną Hidgins zaczyna kontynuować swój plan i wtedy z góry spada do nich Timmy. Jest trochę zakurzony jednak wciąż wygląda groźnie, nawet bez swojej broni.
- A ja myślałem, że to Caton i Sama trzeba pilnować. - rzuca im podejrzliwe spojrzenia.
Monica peszy się lekko zła i mierzy podłogę swoim spojrzeniem. Hector jednak nie daje się łatwo zrugać.
- I powinieneś, dali odejść temu bachorowi z 12.!
- A kto by się tchórzem przejmował? - prycha Monica. - No co się tak patrzycie? Myślicie, że znajdzie lepszy sojusz?
- Trevor może być groźniejszy niż nam się wydaje. - poucza ją Timmy. Hector się oburza.
- Przestań, T. Ja tylko jestem zły, że go pierwsi nie grzmotnęliśmy.
- Gówno byś zrobił gizarmą. Wybrałeś ją bo była ładna. - Monica wywraca oczami. Tak właśnie było, Hector wybrał ją po ozdobnym chwoście i łagodnych, zaokrąglonych ostrzach. 
- Chciałeś nadrobić punkty na najlepszym tegorocznym bokserze? - trybut z 4. chichocze, po czym zbiera z ziemi swoje rzeczy.
- Ale to był dobry pomysł nosić spichlerz ze sobą.
Monica w tym czasie bierze kilka belek i wywraca je, głośno hałasując. Hector wrzeszczy wystraszony na nią a ta tylko się śmieje. Po chwili dołącza do niej Timmy.

- Wątpię, że ktoś przyjmie nasze wyzwanie. - zaczyna po jakimś czasie osiłek. - Ale jednego możemy być pewni. Dzwonienie jest świetnym wygłuszaczem.
Monica i Hector patrzą na niego zdziwieni.
- Naprawdę nie słyszeliście tych wybuchów? - pyta a na ich twarzach maluje się wielki entuzjazm.

- - -

Piaszczyste nieużytki na wschodzie areny


Max podnosi z ziemi kilka zakrwawionych liści. Ten idiota Curtis dalej nie zatamował krwawienia z rany na ramieniu, którą zafundował mu Wright. Z łatwością go wytropił, choć zajęło mu to więcej czasu niż przypuszczał. Widocznie rozmawianie zabierało mu więcej energii niż przypuszczał. No i czasu, oczywiście. Ale nie pozwoli sobie na ten luksus po raz drugi.

Ociera twarz rękawem. Tutaj, na gruzowisku, pełnego niewielkich piaskowych wydm słońce grzeje jeszcze cieplej. Już wcześniej słyszał pogłoski o sektorowej pogodzie, ale śmiał się z nich w szkole, razem z Lilith. Skupienie energii tylko na części powierzchni byłoby nie tylko ogromnie energochłonne ale i nie opłacalne. Cały sprzęt szpiegowski musiałby być poddany oprawie pod ekstremalne warunki, roślinność musiałaby być odpowiednio zastąpiona endemitami i sukulentami, nie mówiąc o warunkach geograficznych. Dlatego jeśli zmieniano klimat to na całej arenie. Jednego roku wymyślono więc pustynną sawannę, na której temperatura spadała poniżej zera, pełzało po niej mnóstwo jadowitych zwierząt a deszcze nie spadł ani razu. Była to jednak arena bogata w piękne, kamienne zabytki, jak katakumby czy piramidy. To na ten rok przypadł trend interesowania się dziedzictwem innych, w trakcie którego, znajomość historii czy geografii była nade chwalona na salonach. Wtedy i on wpadł w tę modę.

Teraz to jednak zdaje się nie mieć znaczenia. Organizatorzy wycwanili się czymś innym - dawną areną urbanistyczną. Nie jest identyczna jak oryginał, ale z pewnością rozpoznaje niektóre ten ruderalny teren, poprzedzający ruiny miasta. Już kilkaset metrów przed nim rozciągają się ruiny budowli w oddali. I właśnie tam zmierza, obserwując trop po trybucie z 10. Jest ich jednak tak wiele. Wszystkie opustoszałe, betonowe szkielety upadłych kolosów, porośnięte bluszczami i chwastami, wśród gór żwiru, cegieł, piasku i metalu.

Nagle coś słyszy. Echo krzyków i eksplozji niesie się wśród palącego powietrza. Patrzy w jego kierunku i wtedy potyka się a wystający przebija jego but i wbija mu się w stopę. Albinos zatrzymuje się i obserwuje przez chwilę swoją kończynę. Czuje jak w podeszwie zbiera się krew a palce zaczynają mu sztywnieć. Rozgląda się ponownie dookoła. Jak bardzo chciałby się teraz z nim rozprawić. Czuje jego obecność w powietrzu, strach jego ofiary. Był tutaj, jest niedaleko. Może go nawet teraz obserwuje. Ze skupioną miną podnosi nogę i rusza przed siebie, kuśtykając. Stopa ślizga mu się w bucie a krew cieknie na ziemię. A on idzie dalej, mierząc złym spojrzeniem pourywane mosty, powybijane okna w witrynach niewielkich sklepów. Jest cicho. Żadnych ptaków dookoła, gryzoni na ziemi. Hałasy z oddali ucichły równie szybko jak się pojawiły. Powoli ogarnia go spokój. W tej ciszy było coś nieuchwytnego, jakby sam Bóg się niej schował, między nimi, by udawać jednego z nich. Który sam zniszczył to miejsce.

W końcu trafia na rozerwane trakcje kolejowe. Zatrzymuje się, przyglądając im się ze skupieniem. Pozwala ogarnąć się wspomnieniom. Gdy rusza po chwili stagnacji, czuje, że coraz ciężej idzie mu zginać prawą stopę. Opiera się o żelazny strop, podtrzymujący resztki kabli gdy nagle ją widzi. Na początku myślał, że to zrujnowany monopolowy, z niską ladą i mnóstwem połamanych półek sklepowych. Chciał poszukać jakiegoś alkoholu do dezynfekcji. Los jednak miał dla niego inne plany. 

Na półkach za ladą znajduje pełno farmaceutyków. Zakurzone jakby od lat, poprzewracane, ze zniszczonymi opakowaniami i walącymi się po podłodze śmieciami. Najpierw szuka podręcznej apteczki, gotowego zestawu z gazikami, plastrami, środkiem antyseptycznym, bandażem i innymi. Gdy znajduje tylko brudne i śmierdzące torby podnosi jedną z nich. Trzepie ją długo a potem pakuje do niej medykamenty. Opatrunki, strzykawki, sączki. Podchodzi do szklanych buteleczek i czyta ich zawartość. Zabiera kodeinę i oksykodon. Szukając czegoś do dezynfekcji znajduje spirytus salicylowy a także sulfatiazol w kremie i tetracyklinę w płynie. Gdy kończy pakowanie wychodzi na zewnątrz. Powoli zbliża się wieczór. Rozgląda się, jakby ktoś miał się tu w tym czasie pojawić, po czym wspina się na jedno z ceglanych wzniesień i tam zajmuje się raną. 
Ściągając sportowy, wysoki but z jego wnętrza wylatuje krew. Unosi do ręki obuwie obserwując lejącą się gęstą ciecz na gruz. Wyciąga z plecaka wodę i przemywa stopę. Ogląda swoją ranę a następnie drenuje ją, czekając aż cały piasek, kamyki i inne zanieczyszczenia opuszczą jego ranę. W tym czasie rozpakowuje strzykawkę i podał sobie dwie dawki antybiotyków. Gdy uznaje, że wszystkie artefakty usunął, przemywa ranę ponownie, tym razem spirytusem. Czekając aż stopa wyschnie uwiesza wzrok na torach kolejowych. Patrzy na nie bez konkretnego wyrazu twarzy, ze zwiotczałą i poważną miną. W końcu kremuje skórę po obu stronach i zakłada sączek. Następnie przykłada gaziki i robi sobie opatrunek. Wnętrze buta przemywa wilgotną skarpetką. Czeka kolejną chwilę aż elastyczna skóra wyschnie, po czym wkłada z powrotem obuwie. Podnosi plastikową butelkę. Jest w połowie pełna. Bierze tabletkę oksykodonu i upija skromny łyk wody. Z trudem powstrzymuje się od wypicia całej. Powoli zbliża się wieczór a on musi wrócić na trop. Rozgląda się więc, próbując przewidzieć, gdzie udałby się Curtis. Takie opustoszałe miasta są dobrym terenem na kryjówki i czatownie. A to przecież sprzyja sojuszom. Uśmiecha się szeroko. To nie może być aż tak proste.


~ *  ~ *  ~ * ~
Flashback
Apartament Dystryktu 17


Liv obserwowała w ciszy kolorową wodę w umywalce. Zdejmowanie kostiumu Phoebe okazało się znacznie toporniejsze niż myślała. Jej lewy policzek był mocno zaczerwieniony od ciągłego szorowania bladego podkładu. W końcu zawołała stylistę, akurat gdy szykował się do wyjścia razem z Pharadai. Gdy więc wyszła tak, z na wpół umytą twarzą i częściowo skołtunionymi włosami, Paul nie omieszkał tego skomentować. Zdziwiła mu się, w końcu przyjął w chłodnej ciszy koncept ich strojów, choć na wzmiankę o tym, że i Liv miała w nim swój udział ujrzała na jego twarzy lekki grymas. Ostatecznie przemilczał to, i pozwolił Pharadai ubrać jak jak planowali.

W tym samym czasie Baudin siedział skulony przy blacie kuchennym i sumiennie coś notował. Na pytania Pharadai wymigiwał się od odpowiedzi ale w końcu pojawiła się w salonie Parker, pytając go jak mu idzie z wypracowaniem. Cała trójka przyglądała im się w zdumieniu i wtedy właśnie wyszła Liv z łazienki, prosząc stylistę o pomoc. Paul rzucił kilka prześmiewczych uwag a Phoebe zignorował go i poszedł z Liv do jej pokoju.

W milczeniu podał jej waciki, dość zaskoczony, że nie użyła ich pierwotnie do demakijażu. Następnie zajął się jej włosami, i kosmyk po kosmyku rozplątywał je z korony. Liv obserwowała swoje odbicie w lustrze, które powoli wracało do normy, gdy usuwała z niej kolejne warstwy makijażu. W międzyczasie drugą ręką próbowała zerwać kwiatowe dopinki do rzęs, ale nie szło jej zbyt dobrze. Na chwilę zamarła z myślą, że Scoratius i Lustria przykleili je tam permanentnie. Jej strach zauważył Phoebe, który z łagodnym uśmiechem podszedł do niej i pomógł jej. Zamknęła oczy a gdy położył jej dłoń na policzku momentalnie przylgnęła do jego skóry, opierając głowę o jego rękę. 

- Uznam to za zmęczenie. - mruknął rozbawiony a następnie delikatnie oderwał sztuczne płatki z jej powieki.
Westchnęła i wyprostowała się. Phoebe wykorzystał okazję stania przed nią od frontu by pozbyć się wsuwek z kwiatami. Liv w tym czasie kończyła demakijaż. Gdy odpiął ostatnią różę przyjrzał się jej uważnie. Przyłożył dłonie do jej twarzy i przewracał ją, to do góry, to na lewo, prawo. W końcu ją puścił.
- Przegapiłaś tutaj. - poprawił jej włosy za uszy. Spojrzała na niego zmieszana, po czym wyjęła kolejne waciki, mamrocząc coś, że i tak zeszłoby to pod prysznicem. 

Dobry kwadrans Phoebe męczył się z jej włosami. Nie skomentowała tego ani razu, choć miała wielokrotnie ochotę. Powstrzymała się nie będąc pewna komu właściwie zaadresowałaby obelgi. Jemu, że wykonuje swoje obowiązki? Siebie, za ten pomysł z żywymi trupami? Kapitol, za organizowanie parady? Panem, za swoją historię? Zacisnęła zła pięści gdy zaczął odwiązywać jej gorset.

- Coś nie tak? Boli cię gdzieś?
- Nie, przepraszam. - złożyła ręce na piersi. - Po prostu jestem zła.
Milczał, zaskoczony jej szczerością. Widocznie dzisiaj będzie go zaskakiwać aż do wieczoru. Gdy przecisnęła się przez gorset i zdjęła ostatnie warstwy spódnicy poczuła się dużo lżejsza. Phoebe złożył kostium i wyszedł z łazienki. Wskoczyła szybko do prysznica, chcąc pozbyć się całego Kapitolu z siebie. Gdy wróciła do pokoju akurat kończył wieszać jej strój w szafie.

- Dlaczego ma tu zostać? - zdziwiła się. Zawiązała szlafrok w pasie i podeszła do niego.
- Pomyślałem, że może chciałabyś żebym ją zostawił.
Liv patrzyła ze skrzywioną miną na jej paradny kostium.
- Rozumiem. - powiedziała mu po dłuższej chwili, rozglądając się po pomieszczeniu.
- Tu ich nie ma, mała.
- Nie chodzi mi o awoksy. 
- Mi też nie. 

Spojrzała na niego zaskoczona. Nie chciał jej oddawać stroju, przecież to nie miało sensu. Przez chwilę pomyślała, że może chce go zachować na jej pogrzeb, by pochować ją w trumnie w jej własnym stroju z otwarcia. Ale to nie miałoby sensu, jej ciała i tak rodzina już nie zobaczy a kto nosiłby w Kapitolu modę pogrzebową? Pozostała więc kwestia tego, jak dobrze się już poznali.
- Rzeczy trybutów wracają do dystryktów?
Przytaknął w milczeniu.
- To obrzydliwe. - złapała się za ramiona. Phoebe stał dalej wyprostowany, dumnie i szlachetnie. - Skoro nie ma tu kamer, nie powiesz co myślisz?
- Co myślę? - powtórzył po niej. - A cóż ciebie może obchodzić co myśli sobie twój własny stylista?

Parsknęła cicho, myśląc że żartuje. Ale jego poważna mina rozwiała jej wątpliwości.
- Dlaczego u licha miałbym krytykować kraj, dzięki któremu mogę stroić trupy? - powiedział dość złym tonem głosu. Liv wzięła głęboki wdech i cofnęła się od niego. 
- Bo wcale tego nie chcesz. 

Zastygł, wpatrując się w jakiś martwy punkt na ścianie. Akurat wtedy zmieniła się jej tapeta a przed nimi pojawił się obraz z kamer miejskich. Kolorowi mieszkańcy Kapitolu migali na ulicach, zajęci swoimi zajęciami. Starsza, grubsza kobieta prowadziła na smyczy długowłosego psa, upstrokatego seledynową farbą a obok niej szedł młodszy mężczyzna, niosący za nią duże, papierowe torby. Nastolatki bawiące się nowymi technologiami, poprzebierane w stroje imitujące kostiumy z parady i robiące sobie mnóstwo zdjęć. Mężczyźni w ozdobnych garniturach, gorąco spekulujący tuż pod wielką tablicą zawieszoną na budynku, na której widniały statystyki tegorocznych trybutów. Dzieci inscenizujące dożynki i wieczorne wywiady. Sklepy z naturalnymi futrami, w mieście, które od kilku pokoleń nie widziało grama śniegu. Butiki, markowe piekarnie, jubilerzy, styliści. Gdy miga mu duży, jasny budynek Phoebe spuścił wzrok. Przypominał hotel lub uniwersytet. A więc to o to chodziło.

- Parker miała rację. - odezwał się nagle, przez co podskoczyła wystraszona. - Robisz z siebie ofiarę.

- - -

Na kolacji nie było już stylistów. Liv w milczeniu przyjęła ten fakt, zastanawiając się nad swoją postawą. Z jej rozmyślań nie wybudziła ją Parker, która przedstawiała im harmonogram jutrzejszych treningów, Paul, który dalej próbował jej dopiec na każdym kroku ani nawet Baduin, który miał dużo lepszy nastrój niż kilka godzin wcześniej, gdy wrócili z parady. Z radością pałaszował befsztyk w sosie grzybowym.
- Liv, czy tobie też mam zadać pracę domową? - rektorka nie poddawała się. Paul zachichotał na ten widok, po czym wziął kilka winogron i rzucił w nią Liv. Kilka z nich wpadło do zupy grzybowej, którą jadła. Odsunęła się zmieszana od stołu.
- Dalej się tym przejmujesz, tak? - domyśliła się Parker. Liv sięgnęła za końcówkę obrusu i wytarła ochlapaną twarz.
- To tylko duma. - mruknęła cicho. Zignorowała parsknięcie Sama i spojrzała na Parker. - Do jutro mi przejdzie. Kobieta westchnęła.

- Do jutra powinniśmy ustalić wasze strategie. Z notatek Baduina rozumiem, że odrzucacie pomysł sparowania? - spojrzała na mentora, który dobrał się do zapiekanych klusek w zielonkawym sosie.
Liv zamyśliła się na chwilę, po czym cicho przytaknęła. Paul był głośniejszy, ale także potwierdził ten plan. Pochwalił się także swoim sojuszem. Zarozumiale i prześmiewczo, przez co Liv zirytowała się. Tym razem nie odda mu tej potyczki.
- Może i masz jedynkę i trójkę, ale ja mam w sojuszu najlepszego pięściarza! Ciekawe jak ty sobie poradzisz bez broni, hm?! - wstała z impetem i trzasnęła rękoma w stół. Paul przyglądał jej się przez chwilę zaskoczony, jakby coś kombinował. W ciągu kilku sekund pożałowała swoich przechwałek.

- Nie obchodzą mnie wasze przechwalanki! - Parker zabrała głos. - Już widzę jak pierwszego dnia macie pewne sojusze. - wywróciła oczami. - Ty ze swoim karateką a on ze swoim klubem adoratorów. - wzięła do ręki kieliszek wina, ważąc go ostrożnie. - Jak już mówiłam wcześniej Liv, a ty nie słyszałaś, jutro zaczynacie pięciodniowy trening. W tym czasie ja i Baduin będziemy prowadzić negocjacje ze sponsorami... - Baduin potaknął z buzią pełną zieleniny.
- A Phoebe? - przerwała jej bezmyślnie Liv. - I Pharadai? - dodała zawstydzona, próbując udawać zainteresowanie obydwojgiem. Parker zmrużyła oczy, próbując ją przejrzeć.
- Piątego dnia po treningach macie przymiarki na wywiady. Z tego co wiem, jeśli będzie potrzeba mogą przychodzić codziennie. Podobno ci z góry tak robią, chcąc dobrze wyglądać na treningach...
Paul roześmiał się a Parker po raz pierwszy tego wieczoru nie zrugała go, tylko sama dołączyła do tych złośliwości.
- Bardzo śmieszne, naprawdę. - Liv nadęła policzki obrażona. - A może mi też na tym zależy.

- Porozmawiam z nim, Livender. - Baduin skończył posiłek i zabrał głos. Wszyscy troje spojrzeli na niego w osłupieniu. - Może być zajęty wywiadami. Po paradzie większość stylistów wciąż buduje napięcie i przechwala się swoimi projektami.
- Och... - zdziwiła się Liv. Nigdy nie zastanawiała się nad tym ile pracy wkładają Kapitolczycy nad nimi. Paul klasnął w dłonie.
- Cóż za ciężka to praca, ojej!
- Wątpię czy byłbyś zdolny ją zauważyć, nawet gdyby wykonywano ją pod twoim nosem. - odparła mu przekornie Parker, po czym odłożyła kieliszek na stół. - Dlaczego do cholery mamy tutaj alkohol? Nikt go przecież u nas nie pije!
- Ojojku, jojku... - Baduin westchnął ze smutkiem i zgarnął wszystkie płonące muffinki, które w tym czasie przywiózł jeden z awoksów. Liv zaczęła się dopytywać o pochodzenie płomienie ale starzec szybko je zgasił ozdobną pokrywą z wazy z zupą, po czym wsunął je sobie po kieszeniach. Nie zauważył jak Parker cały czas obserwowała go z ogromnym oburzeniem na twarzy. - Ehm, ehm.. - chrzaknął zmieszany, gotowy do dalszej dyskusji.

Wtedy Liv się roześmiała. Głośno i donośnie. Jej łagodny i dziewczęcy głos rozniósł się po całym pomieszczeniu, wkurzając Parker do granic możliwości. Palnęła sobie w twarz na głupotę zebranych co tylko rozśmieszyło Paula, który także nie mógł się powstrzymać od śmiania. Chcąc nie chcąc Baduin do nich dołączył. Tylko Parker starała się trzymać jeszcze fason.

- Jest już późno a wy się nic, tylko wygłupiacie... - zaczęła po jakiejś chwili. Liv powoli uspokajała się, wciąż jednak wybuchając chichotem co jakiś czas. Paul skinął głową, obiecując zachować powagę. 
- Przepraszam. 
- Dziękuję, Liv. - Parker wyraźnie złagodniała, gdy chociaż jedno z nich okazało jej należyty szacunek. - Dobrze, słuchajcie. Jutro oprócz wywiadu wśród sponsorów spotkam się też z niektórymi mentorami. Mam tu na myśli propozycje Liv, Paul czy tobie potrzebna jest pomoc?
Chłopak podrapał się po brodzie.
- Nie za bardzo. Ale chyba może pani sobie wykreślić kilka nazwisk.
- A co to niby znaczy? 
- To chyba jasne. Odbiłem Liv kilka sojuszników. - powiedział zadowolony z siebie.

Liv zacisnęła zęby, mamrocząc coś do niego pod nosem ("Ty mała szumowino!") a Parker tylko wyciągnęła swoje papiery i wykreśliła jakieś nazwiska. Spytała też Liv, czy trybutem, o którym mówiła Liv a nie kojarzyła imienia był Aaron Bertish z dystryktu 5. Zaprzeczyła dość zniesmaczona, dziwiąc się, czemu miałaby chcieć sojuszu z ewidentną kaleką (w czasie dożynek musiał być odprowadzany przez rodzinę do sceny). Paul nie mógł przegapić i tej okazji by jej nie dopiec, sugerując, że chłopaczek z piątki będzie przynajmniej na jej poziomie umiejętności. Tym razem nie wybuchła. Zmęczona całym dniem po prostu rozpłakała się i uciekła do swojego pokoju.

- - -

Liv siedziała skulona na niewielkim balkonie ze swojego pokoju. Tyrada była wysokim i surowym budynkiem, o wysokiej kondygnacji i regularnej budowie. Nie zdziwiło ją więc, jak kilka metrów dalej usłyszała czyjś głos.
- Człowiek od zawsze był sam w swoim cierpieniu.
Otarła łzy i wyprostowała się. Po jej prawej stronie uśmiechał się do niej inny trybut. Był smukły i wysoki, miał ciemne włosy i delikatne, orientalne rysy twarzy. Siedział dość wyluzowany na barierce balkonu, machając wesoło nogami.
- Hej, Sotoke. Jestem...
- Farrel Lane. - dokończyła za niego. - Mogiłkowo. - rzuciła z lekkim uśmiechem przezwisko ich dystryktu.
- Tak, dokładnie. - mrugnął do niej zawadiacko. - Przynajmniej ty się witasz z sąsiadem. Ci z dołu dość uparcie udawali, że mnie nie słyszą. - zaśmiał się i spojrzał na balkony pod nimi.
- Szesnastka ci nie odpowiedziała? - zdziwiła się Liv. Zwykle najdalsze dystrykty, podobnie jak pierwsze, trzymały się blisko siebie. Zwłaszcza dystrykt 16. i 18., które historycznie wyodrębniły się z jednego dystryktu.
- Żeby tylko. Brienne także gra niedostępną. Nic to, na pewno się jeszcze do nas przekonają. - wzdrygnął nonszalacko ramionami. Liv w końcu wstała, pocieszona jego pokrzepiającym nastawieniem, przypominającym jej nieco lekkość Lety. Tylko bardziej unormowaną. A poza tym Farrel zainspirował ją czymś jeszcze.
- 'Was'? - powtórzyła z zaciekawieniem. - Susan zgodziła się na sojusz?
Jego współtrybutkę także zapamiętała. Głównie dlatego, że stojąc przed mikrofonem dostała jakiegoś ataku duszności i nagle na scenie w dystrykcie 18. pojawili się medycy. Całe Panem oglądało na żywo relację z ratowania martwej dziewczynki. Liv nawet słyszała na Hali złośliwe plotki, że to nie była jej pierwsza próba samobójcza.
- Tak, Susie z radością zgodziła się na moją protekcję. Pewnie dlatego Fride mnie zlał. - Farrel zakłopotał się swoją dobrocią. - Ale sądziłem, że chociaż Malcolm mnie zrozumie. Wiesz, ma tego najmłodszego chłopaczka...
- Timmiego.
- Tak, Małego Tima! Hm... - ucichł na chwilę. - Wiesz, jak w końcu przekonam ich do sojuszu mogę was też spróbować wkręcić. - puścił jej ponownie oczko. Liv mimowolnie zaśmiała się. Nawet nie obraziła się, że nie próbuje trzymać się z nimi w pierwszej kolejności.
- My się raczej nie będziemy... - zaczęła gdy się trochę uspokoiła. - Trzymać razem. 
- To dlatego płakałaś?
Opuściła zawstydzona wzrok.
- Nie musisz nic mówić. Chyba już wszyscy słyszeli jego przechwałki.
- Jakie przechwałki?
- No wiesz, że zaklepuje ciebie na arenie, że zabije każdego kto wejdzie mu w drogę gdy będzie się mścił... Takie coroczne banały... - machnął ręką jakby powiedział jakąś oczywistość.
- A kiedy tak niby...?
- Z tymi jego kolesiami, bodajże. Tak mi Archanius mówił.
- Faithes?
- Tak, nasz mentor. Podsłuchał coś w korytarzu, gdy szli na siłownię. Słyszałem, że chodziliście razem do klasy. Przykro mi, że okazał się taką szumowiną...
- Szumowiną... - powtórzyła biernie za nim. - To chyba niewłaściwe słowo.
- Na takie ścierwa nie ma chyba dobrego określenia.

Zapadła chwila ciszy. Liv po raz pierwszy poczuła, że ktoś ją naprawdę rozumie. Wtedy jednak usłyszała w głowie głos Parker, mówiący jej, że znowu zdobywa litością sojuszników. Walcząc sama ze sobą postanowiła samej sobie zaprzeczyć.
- Farrel, a co jakbym ja ci zaproponowała sojusz?
Chłopak przetarł zmęczoną twarz.
- No i tu mnie zaciekawiłaś, Sotoke. - posłał jej serdeczny uśmiech. - Opowiadaj.

- Anty-pretendentów. Mamy silnego asa w rękawie a także dwie tęgie głowy.
- I ciebie? - dodał złośliwie, choć wyczuwało się w tym przyjacielski ton.
- Tak oraz... - zagryzła wargi. Raczej trzynastolatką w sojuszu nie powinna jeszcze się chwalić. Jej zamyślenie przerwał Farrel.
- Ilu macie? 
- Cóż, nieoficjalnie to pięciu.
- A naprawdę?
Liv zmarszczyła brwi. Naprawdę, to jeszcze nie potwierdziła swoich chęci Evanowi. A skoro tylko z nim rozmawiała, powinna uczciwie tylko jego w to wliczyć na razie. Poza tym Trevor bądź co bądź trochę ją niepokoił, a silna więź między Olivią i Madeline może być uciążliwa przy utrzymaniu sojuszu na arenie.
- Dwoje.
Farrel zachichotał pod nosem.
- A Paula tam nie ma, tak?
Pokręciła głową.
- Sam już zauważyłeś, że mój kolega z dystryktu jest bardziej ambitny niż my. Chyba sa już nawet po imieniu  Brendthem. - pozwoliła sobie na uszczypliwość. Z trudem powstrzymała odruch odwrócenia się, by upewnić się, że Paul gdzieś nie podsłuchuje jej.

- Duży Timmy każdemu imponuje, ale nikt nie wie, że ma jedną, wielką słabość, która może go unicestwić szybciej niż on sam by się tego spodziewał.
Liv uniosła brwi w zapytaniu. Nachylił się ostrożnie w jej kierunku i szepnął, dość głośno i frywolnie.
- Nie potrafi pływać.
- Co? - zaśmiała się. - Przecież jest z 4! On się urodził w wodzie!
- Dosłownie. Dlatego ma uraz jakiś czy coś. To ostatnia rzecz na jaką by ktoś wpadł próbując go zabić, więc jego sekret wydaje się być całkiem bezpieczny.
Liv przytaknęła i spojrzała zamyślona w panoramę miasta. Ciekawe, jak ten wielki osiłek prezentował się w swoim dystrykcie. Wiele trybutów z 4. było równie muskularnych jak on, a skoro to u nich coś normalnego, może wcale nie wzbudza tam takiego respektu jak tutaj. Nagle zastygła przerażona. Dlaczego myśli o rodzinie obcego trybuta zamiast o własnej?

- Stacy. - usłyszała nagle głos Farrela. - Stacy mi powiedziała. Wiesz ta mała z jego domu. - przypomniał jej brązowowłosą 13-latkę, zawsze chodzącą w opasce. Liv rozciągnęła się, próbując uspokoić gonitwę myśli. W tym momencie powinna skupić się na czymś innym.
- Jakim cudem ktoś z tak odległego dystryktu, powierzył ci sekret największego tegorocznego trybuta? 

- No, no, no. Już myślałem, że o to nie spytasz. - Farrel położył dramatycznie rękę na czole. - Urok osobisty! - krzyknął nagle. - Moja tajna broń. - szepnął na koniec, po czym przeskoczył zgrabnie barierkę z powrotem na balkon.
- Więc, co? Oczarowałeś ją wspaniałą osobowością a ona odwdzięczyła ci się plotkami?
- To nie są plotki, skoro wie o tym cały dystrykt. A przynajmniej kilka miast.
Liv otworzyła buzię zaskoczona.
- Więc... - podsumowała. - Duży Timmy jest tutaj groźnym przeciwnikiem a w swoim dystrykcie jest obiektem szykan?
Farrel wzdrygnął ramionami.
- Na to wygląda. Teraz widzisz jak Igrzyska zmieniają ludzi. Jego dystrykt pewnie pęka ze śmiechu.
- Pewnie tak.

- LIV, Z KIM TY DO CHOLERY PLOTKUJESZ O TEJ PORZE, CZY JA MAM PILNOWAĆ CIEBIE ŻEBYŚ POSZŁA SPAĆ?!

Farrel nie od razu odezwał się, czekając aż Sotoke wytłumaczy się z krzyków dochodzących z apartamentu 17. Liv z kolei próbowała udawać, że zupełnie nic nie słyszała i cieszyć się dalej z ciepłego wieczoru. Po chwili Parker powtórzyła swoją kanonadę, głośniejszą i bardziej wulgarną. Farrel zassał wargi i rzucił jej pytające spojrzenie.

- No, przecież wiesz. - wywróciła oczami. - Jest trochę...
- Szalona? - nie mógł się dłużej powstrzymać. Liv parsknęła cicho pod nosem, bojąc się, że i Parker będzie ją podsłuchiwała. - Dobrze, że Faithes nie jest taki upierdliwy. W sumie, ma mnie i Susan w nosie, więc mamy wolną rękę co do naszych strojów i przemowień.
- Tak...- zamyśliła się Liv. Susan Andrew z dystyktu 18., 15-letnia dziewczyna z astmą, co chwila musząca brać jakieś leki bo inaczej dostaje szału i zachowuje się jak opętana.
- Nie powinni wam dawać takiego mentora. - zauważyła brunetka.
- Tak ale wiesz... nasi styliści są od niego lepsi i bardzo nas wspierają. A Faithes... cóż jest już mentorem od wielu lat jak wiesz...

Umikli ponownie na krótką chwilę. Dystrykt 18. nie miał zbyt wielu zwycięzców. Po prawie 30-letniej zawodowej specjalizacji, przygnębiające nastroje stały się nieciekawą rzeczywistością jego mieszkańców, dając wyraz pewnej niemej wizytówce ich miast.
- To prawda, że chciała się zabić? Wtedy, na dożynkach?
- Daria?
Przytaknęła. Uśmiech opuścił jego twarz a na jego miejscu pojawił się smutek i niepewność. Jakby zmagał się z odpowiedzią. W końcu wrócił do swojego balkonu zostawiając tak zaskoczoną Liv. Nawołała go kilka razy bezskutecznie. Stała więc tak zaskoczona jego zachowaniem, rozglądając się dookoła. Wtedy zauważyła, że ktoś się jej przygląda z dołu. Nie poznała jej twarzy ale domyśliła się, że to pewnie Brienne. Liv nachyliła się z barierki ale wtedy wysoka dziewczyna zniknęła jej z oczu.

- Jak chciałaś skakać mogłaś mnie zawołać. - usłyszała za sobą głos Parker.
- Myślałam, że zamknęłam pokój.
- Zamknęłaś.
Podeszła do niej na balkon i rozejrzała się podejrzliwie. W końcu westchnęła i oparła się o barierkę, patrząc w martwy punkt miasta.
- Długo was świętują, co?
Liv zmrużyła oczy. Nie zwróciła wcześniej uwagi na to, że miastowy zgiełk to tak naprawdę zalążki imprez i celebracji związanych z przybyciem do Koloseum tak ważnym gości.

- Nie słuchasz mnie.
- Przepraszam.
Liv oparła się o ścianę budynku.
- Wszystko w .... - rektorka odwróciła się do niej ale Liv jej przerwała.
- Nie wypada, Parker.
- Tak...
Zapadła chwilowa cisza. Parker westchnęła i znów zapatrzyła się w miasto. Z każdą chwilą nastrój był coraz bardziej przytłaczający, jakby zabawa dookoła wysysała z nich całą energię. Po pięciu minutach Liv chrząknęła, dość grzecznie sugerując, że wystarczy jej na dzisiaj kontaktów i chciałaby w końcu iść spać. Parker przetarła zmęczona twarz i zaczęła się zbierać.
- Liv a powiesz mi może co zaszło między wami? 
Dziewczyna znieruchomiała na chwilę, zaskoczona jej dociekliwością. 
- To takie ważne?
Parker rzuciła jej oburzone spojrzenie.
- Dla scenariusza waszej strategii, tak. Przecież coś muszę przedstawić sponsorom. Chyba domyślasz się jak niektórzy potrafią być... - ewidentnie starała się scenzurować jakiś sobie tylko znany pejoratyw. - ciekawscy. - dodała w końcu dość ugrzecznionym tonem głosu.

Liv stała jeszcze przez chwilę w stagnacji, mierząc się z nią spojrzeniami. Ale jej wzrok wcale nie był zły ani agresywny. Raczej zmartwiony a nawet zawstydzony. W końcu jej powiedziała. Krótko i zdawkowo. Po czym wyprosiła ją niegrzecznie ze swojego pokoju, dodając nową blokadę do drzwi.
- A więc to znaczyło 'zamknij na wejście'. - powiedziała do siebie zła buszując w menu przy framudze. Kolejne opcje także jej nie zadowalały. Zamknięcie tymczasowe, zamknięcie na wyjście, zamknij na życzenie. Szukała czegoś w stylu zamknięcie ostateczne/permanentne ale widocznie zbyt barykad urządzano w Tyradzie.

- - -

Zmęczona podeszła do balkonu. W końcu uporała się z tymi cholernymi drzwiami i mogła w spokoju przygotować się do snu. Z zewnątrz dalej słyszała szum ludzi i muzykę z miasta, jakby późna pora była dedykowana dla nich. Podeszła zła do barierki.
- Cholerni imprezowicze... - warknęła zła, patrząc w dół. - Pewnie, bo po cóż nam cisza i spokój!

Przez chwilę mierzyła malutkie postacie wzrokiem. Gdy wracała do pokoju nagle go usłyszała.
- No, wróciłaś.
- Ty też, jak widzę.
Wzdrygnął ramionami i podszedł jak najbliżej barierki.
- Łap. - rzucił jej niewielkie, drewniane pudełko w dość osobliwym kształcie.
- Czy to...? - złapała i zaczęła się mu przyglądać. 
- Malutka trumienka. Zajrzyj pod wieko.
Tak zrobiła. Po drugiej stronie była malutka złota tabliczka z grawerunkiem.

Farrel Lane, ur. 20 listopada 83 roku, lat 16, miesięcy 7, dni 215, informuje się, że został trybutem 99. Głodowych Igrzysk, otrzymując tym samym szlachetną szansę reprezentowania Dystryktu 18! Gratulujemy!
Kapitol wraz z prezydentem Dreinsonem, burmistrzem Casstafem i rektorem Ur'hirem.

Zmarszczyła brwi, czując się niezręcznie formą kontaktu.
- Nie mieszaj się, Sotoke, akurat forma jest dość adekwatna. - usłyszała Farrela i spojrzała na niego.  Nawiązywał do specjalizacji ich dystryktu, zajmującego się głównie przemysłem pogrzebowym. - Spójrz niżej.  

Przerzuciła więc wzrok ponownie na gratulacje i wtedy je zauważyła. Uwagi dla trybuta.
- "Wszelkie intencjonalne uszkodzenia ciała będą surowo represjonowane. Wobec prób samobójczych będą podejmowane natychmiastowe działania dyscyplinarne. Na podstawie..." - urwała widząc jakiś bełkot prawniczy. - My takich wytycznych nie mieliśmy...

- Jesteś pewna? Każdy rektor musi je przedstawić na czas Zażynek. - Liv zamyśliła się. Mówił o tej trzydniowej stagnacji, w trakcie której dzieci walczą o wypracowanie godnej postawy do śmierci. Nigdy nie zwracała szczególnej uwagi na dzieci w trakcie Ostatnich Kępów. Anita była już dawno poza zasięgiem by Liv mogła przejmować się corocznym losowaniem. A sobą samą nie zajmowała się za bardzo. Jedynie wtedy, na rozpoczęciu puli. Potem te lata minęły jej tak szybko. Aż do ekscesów Soni i sprawy z Melindą. - Nie mówiąc o numeracji... - wskazał jej swoje ramię.

Liv przytaknęła mu, wybąkując jakieś mierne wyjaśnienia, wspominając głównie o Pałacu Sprawiedliwości i anegdoty o Parker. Kiwnął głową zmieszany jej obojętnością. Jeśli chodziło o swoją postawę Liv dosadnie okazywała niechęć do samej siebie. Przedstawiła mu sojusz nie wliczywszy samej siebie, unika opowiadania o sobie, wykazuje nadmierne zainteresowanie innymi a do tego uciekła od jedynego realnego sojusznika jak tylko wyczuła jego złowrogie nastawienie.

Farrel zaczął jej coś wyjaśniać, mówiąc o tym jak to Susan, mająca już takie historie za sobą, została zaradczo postawiona pod nadzorem Strażników Pokoju w trakcie Zażynek. Wywołało to szereg oczywistych spekulacji a także krytyki, przez co, już drugiego dnia została umieszczona przymusem w Pałacu Sprawiedliwości. Wypuszczono ją dopiero na dożynki. Gdy pojawiła się na scenie dostała ataku paniki, musieli interweniować lekarze. W końcu jednak pojawiła się jej matka z budezonidem, podając dziecku inhalator.

Mówił coś jeszcze ale Liv w miare historii powoli przestawała go słuchać. Historia małej Susan nazbyt ją przejęła. Czy przez to, że się zgłosiła za Ranniel nikt jej nie nadzorował? W końcu, okazało się, że dzieliła z Susan wspólną historię. Obie szybko znudziły się życiem.

- To może teraz - odezwał się po dłuższej chwili. - Opowiesz mi jak zabiłaś jego rodziców?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz