For the lives that I take, I'm going to hell.
For the laws that I break, I'm going to hell.
For the lies that I make, I'm going to hell.
For the souls I forsake, I'm going to hell

spis



poniedziałek, 4 marca 2013

Rozdział XII ~ "Dlaczego nie potrafisz mi dorównać?"

Dzień 5
Granica lasu na nizinach polnych, północny wschód areny


- Nie wierzę, że znowu muszę się tędy przedzierać. - narzeka Lilith, gdy kolejny raz przechodzi przez płytkie podmokłe tereny na skraju lasu. To właśnie tą drogą szła cały wczorajszy poranek, w czasie którego Max uparł się by przeć bez przerwy do przodu. - Dopiero co je zmieniałam. - patrzy na swoje buty. Wczorajszego wieczoru każdy z pretendentów przy Rogu Obfitości otrzymał nową parę ubrań. Większość jej sojuszników skorzystała z tej sposobności natomiast Caton ograniczyła się do zmiany i przeprania bielizny a także wymiany butów, które wciąż były rozmokłe po patrolu z Maxem. I wszystko na nic. 
Idący na przodzie Paul wesoło się śmieje.
- Hej, nie moja wina, że zostawiłaś najlepszego z nas samego.
- Maxa?
Paul zatrzymuje się na chwile by spojrzeć na nią.
- W zakładach wpisałbym jego nazwisko.
- A nie Letę?
- To tylko dziewczyna. - mówi z arogancją Paul.
Lilith prycha z uśmiechem. Sprzedaje mu kilka anegdot o Maxie, po czym ruszają znów przed siebie. Co jakiś czas zatrzymują się by Lilith mogła w spokoju określić ich położenie na busoli. W kieszeni ma niewielki, częściowo już rozmokły i pognieciony notatnik, gdzie węglem oznacza ich pozycje. Paul obserwuje ją za każdym razem gdy to robi, w milczeniu czekając aż skończy. Za którymś takim razem, gdy wznawiają chód, dociera do nich specyficzny zapach zgniłej kapusty.
- Chwila, co? - dziwi się Lilith i wybiega na przód. Nim Sam zdąży o cokolwiek zapytać Lilith oddala się o kilkanaście metrów. To, co wcześniej brali za słoneczne wzniesienia, okazuje się być wielkim polem kwitnącego rzepaku. - To niemożliwe.

Stoi tak zdenerwowana kilka chwil nim Paul nie pojawia się przy niej.
- Zakładam, że to nie tutaj chcieliśmy dotrzeć. - przystaje na skraju pola w specyficznej pozie. Lilith patrzy na niego przez chwilę. W tej stagnacji zdawali się być za bardzo zgodni.
- Nie zboczyłam z trasy.
- Mhm.
- Mówię poważnie, Sam!
- Dobra, dobra.
- Nic nie rozumiesz.
Lilith zagryza zła wargi. Nie pomyliła się, nie mogła. Uczyła się o ferromagnetykach w szkole. Póki jest nad nimi kopuła a cybernetyczne niebo nie zawaliło się - wszystko powinno działać. Przecież nie mogli zmienić biegunów magnetycznych. Prawda?
Dziewczyna głowi się nad tym w ciszy, co tylko ewidentnie nuży Sama. Wywraca oczami co jakiś czas aż w końcu zaczyna do niej coś mówić. Jednak Lilith nie słucha go, dalej pogrążona w zamyśleniu.
- Tak, mogliby... tylko po co... Przesunąć całą... - szepcze cicho na głos. Obrócić całą arenę nie byłoby niemożliwym dla organizatorów ale na pewno czasochłonnym nie mówiąc o ogromnych kosztach energii. Ponadto przy całkowitym obrocie wylądowaliby w zupełnie innym biomie a nie jego sąsiedztwie. Natomiast mniejszy kąt obrotu odrzuciła z kaprysu, tłumacząc to sobie ironią losu. Nie, jeśli gdzieś ma upatrywać przyczyn ich destynacji powinna skupić się na detalach, na fizyce. Magnes zadziałał poprawnie, azymut także. Kopuła jest nienaruszona a na niebie dalej utrzymuje się letnia i słoneczna pogoda.
- Kopuła... - szepcze Lilith. - Och, no przecież! Paul!

W czasie gdy Caton uległa swojej nawykowej konsternacji, głowiąc się jakie źródło energii mogłoby zakłócić i zmanipulować pracę kompasu, Paul zebrał kilka kamieni ze skraju ścieżki i rzucał nimi na granicy pola. Gdy krzyknęła do niego z rozwiązaniem dzieje się kilka rzeczy.

Najpierw krzyczy Lilith. Do Paula dociera jego imię. Resztę wyjaśnień Caton pochłania fala akustyczna, niosąca się ze wschodu. To wybuchy z oddalonej niecały kilometr dalej plaży. Hałas przerywa ich spokój, co wystrasza Paula na tyle że traci równowagę przy zamachu kamieniem, wywraca się i turla w kwiatowe pole. Lilith szuka źródła hałasów, przypominających strzelanie. Gdy uświadamia sobie, że nie jest ono na ich widoku wraca wzrokiem do Paula. Dopiero wtedy zauważa, że go nie ma a na niskim zboczu i piasku widzi ślady poślizgnięcia. Gdy zaczyna schodzić w panice by szukać go w polu słyszy jego krzyki. A więc jednak mieli dobre przeczucie.

Lilith nie waha się. Wbiega z powrotem na górę i szuka jakiejś długiej gałęzi. W końcu ścina jedną z niskich gałęzi lipy i biegnie do chłopaka.
- Paul, chwyć gałąź! - krzyczy do niego.
Ale trybut nie reaguje. Słyszy tylko jak z czymś się bije a między kwiatami widzi jego leżącą sylwetkę. Mruży oczy próbując dostrzec co go atakuje. Przybliża się bardziej, próbując kłuć go w bok, by zauważył pomoc. Chłopak dalej się szamocze, wymachując nogami i zginając tors. Powoli to do niej dociera. Skoro wierzga tylko nogami a rękoma nie wykonuje szybkich ani szerokich ruchów to znaczy, że coś zapiera. Podnosi do góry gałąź, po czym uderza w nią w klatkę piersiową Paula. Gałąź nie jest ciężka, wąska i wyschnięta, a impet uderzenia jest do zniesienia. Dlatego tym bardziej sztywnieje zaskoczona gdy kilka sekund później dociera do niej wystrzał armatni a ciało Paula nieruchomieje.

- - -

Przedmieścia ruiny urbanistycznej na północnym wschodzie areny

- Mówię ci ostatni raz - nie zostaniesz tutaj. - zdenerwowany Fride Carporiari z dystryktu 16 stara się stać jak najspokojniej. Ciężko być jednak opanowanym w takiej sytuacji.
- Błagam was, pomóżcie mi...
Pulchny Latynos spogląda powoli na pozostałych sojuszników. Brienne Malcolm z dystryktu 15. balansuje w ręku swój bolas, gotowa do ewentualnego starcia. Z kolei Farrel Lane z dystryktu 18. ma skrzyżowane ręce i zmarszczone brwi. Jako jedyny głośno nie zaaprobował tego pomysłu, nie mogąc pogodzić się z tym, że ich sojusz nie chce pomóc Clyde'owi.
- Do cholery, jest ranny, dajmy mu azyl! - próbuje ponownie przekonać swoich sojuszników.
- Gówno, nie azyl. Sam przyznał, że ściga go Max! - Brienne nie szczędzi ostrych słów. 
Clyde trzyma się za zranione ramię, chwiejąc się przed nimi na zmęczonych nogach. Był taki szczęśliwy gdy ich odnalazł, na tej dużej strefie urbanistycznej. W przypływie emocji opowiedział im o wszystkim, przez co zrazili się do pomocy a ich wzrok stał się bojaźliwy niźli przyjazny.

- Nie bójmy się Wrighta, w trójkę damy sobie radę!
- Już mamy rannych, Farrel, zapomniałeś?! - Brienne uderza zła w ścianę drewnianej chaty z której zrobili sobie kwaterę sojuszu. Miała rozmiar niewielkiej stodoły, z przestronnym patio i jednym piętrem. Większość okien była powybijanych a podłoga zapadała się, jednak trwała konstrukcja bali a także dach przekonała ich do wyboru tego miejsca. Poza tym, kilka dni wcześniej, próbowali rozbić się w piwnicach starych wieżowców, gdzie oprócz cuchnących śmieci, szkła i cieknących ścieków czekały na nich szczury a także inne mutacje z kapitolskich laboratoriów. I choć Brienne stwierdziła, że nie są to najgorsze warunki a szczury nie muszą być takie niesmaczne, nie przekonała do tego nikogo z pozostałej trójki. Koniec końców, pół kilometra dalej, znaleźli właśnie kilka zrujnowanych domków działkowych otoczonych wzgórzami gruzu i śmieci. - A poza tym, nie mamy pewności z kim idzie Max.
- Proszę... Mówiłem, że tylko Wright mnie ścigał... błagam, nie zostawiajcie mnie... - Clyde dygocze z zimna, wyziębiony w ciągu ostatnich dni. Przez pościg pretendenta przestał dbać o swoje rany. Może dlatego nie chcą mu pomóc. Przecież wygląda tak odrażająco. Opuchnięta skóra wokół oczodołu przysłania już całe oko a jej siny kolor wzbudza w pozostałych ryzyko oczywistego zakażenia ale i zarażenia. I choć nie mogli tego wiedzieć, Clyde już dawno stracił tam czucie i tylko strach powstrzymywał go przed sprawdzeniem oczywistego. Czy Wright zabrał swoje trofeum.

Farrel zgrzyta zębami. Sytuacja powoli przestawała być stabilna. Od początku pojawienia się trybuta z 10. miał przeczucie, że to wcale nie strach przed walką powstrzymuje pozostałych od przyjęcia Curtisa, tylko właśnie przed chorobą. Posocznica. Tężec. A nawet zwykła gorączka, utrzymująca się kilka dni. Bez leków są tu zgubieni. Ale przecież to nie są choroby zakaźne. Tylko dlaczego ani Brienne ani Fride nie chcą go słuchać?

Clyde upada zmęczony na kolana.
- Przecież mieliśmy mieć sojusz, nie pamiętacie? Proszę, tylko sen i trochę jedzenia... - zaczyna szlochać spanikowany. Zapał sprzed kilku dni zupełnie go opuścił. Po tym jak spotkał drugi raz Maxa zmienił się. Wright rzucił się na niego jak dzikie zwierzę, przewracając się z nim kilka razy na ziemi, siłując się, by w końcu go obezwładnił i patrzył na niego w ten sposób. W ten specyficzny, opanowany, lecz szalony sposób. Wszystkie starania Clyde poszły na marne. Rany na twarzy ponownie się otworzyły, Max zafundował mu kilka kolejnych a w wyniku panicznej szamotaniny i zrzuceniu z siebie pretendenta, uciekł. ale zostawił przy tym wszystkie swoje rzeczy. Noc spędził na jakimś śmietniku a gdy się obudził czuł się tak źle, że wymiotował kilka godzin. Gdy dowlekł się do nich przed południem, wyglądał jakby spędził na arenie co najmniej miesiąc. Ale sojusz nie był od osądzania. Aż do dzisiaj.

- Dobrze, to ja to powiem na głos, skoro dalej nie rozumiesz. - Fride wbija swoją maczetę w podłogę ganku i wychodzi na przeciw Clyde'owi. Curtis, lekko strwożony tonem jego głosu, wstaje powoli z ziemi. Resztkami sił prostuje się dumnie, czekając na swój wyrok. - Przychodzisz do nas, ranny i schorowany, z karierowiczem na ogonie, narażając nas wszystkich na ujawnienie! Jesteś zmęczony i niewyspany, ewidentnie odwodniony, z posoką na całej twarzy i odorem który czuć było zanim się pojawiłeś. OCZYWIŚCIE, że nie możesz się z nami trzymać! Wynoś się, zanim zmusimy cię do tego siłą. - młody chłopak oddycha niespokojnie. To podsumowanie nie przyszło mu z łatwością, ale musi myśleć o wszystkich członkach koalicji. Za wszystkich. Nawet jeśli to ma być nieprzyjemne.

Clyde bierze kilka głębokich wdechów, próbując się uspokoić. Wydycha spokojnie powietrze nosem, zamyka jedno oko i zamyśla się na chwilę. W krótkiej ciszy, która nastała, wyłapuje kilka zapachów. Stęchłą benzynę, krew, suszone mięso i coś jeszcze. Tak, to chyba kiszonka z kapusty. Mimowolnie uśmiecha się na wspomnienie o domu. Duszone mięso z kapustą było popisowym daniem jego matki. Pamiętał jak pierwszy raz pomógł ojcu przy chowie bydła. Choć miał niewiele ponad 11 lat od razu zapunktował, gdy zauważył niedołężnego samca aberdina w stadzie. Weterynarz orzekł, że to genetyczna wada serca, i tak, dzięki interwencji chłopca, bezużytecznego buhaja odizolowano a następnie oddano do rzeźni, gdzie rodzina Curtisa, w ramach premii, otrzymała kilka kilogramów wołowiny. I choć dystrykt 10. zajmował się zwierzętami hodowlanymi, w ich domu nie przędło się za dobrze, dlatego taki podarunek wymagał przygotowania na poziomie. Nigdy więcej nie widział swojej matki takiej szczęśliwej, gdy razem z ojcem głowili się jakie smakowitości przygotować na kolejne obiady.

Gdy Clyde otwiera oczy widzi jak pięść Fride ląduje na jego twarzy. Chłopak traci równowagę ale nie upada, tylko chwieje się i łapie za policzek. W tym czasie Fride ociera z obrzydzeniem swoją dłoń.
- Wypierdalaj stąd, Curtis.
Clyde zagryza ze złości zęby. Czuje się oszukany i zdradzony. Uderzenie Fride'a wcale go nie zniechęciło. Przeciwnie - wyklarowało mu myślenie i oczyściło ze strachu. Teraz w jego miejsce pojawił się gniew.
- Taki z was wielki sojusz, tak? - mówi do niego, po czym spogląda na pozostałych, stojących na patio. - Wykorzystaliście nas. Mnie i Samaela!
Fride prycha ze złością.
- To ja wam go przedstawiłem! A on opowiedział wam o tym miejscu! Przewidział gruzowisko i wyjawił wam wszystkie swoje obserwacje! Ufaliśmy wam!
- To trzeba było się nas trzymać na tej jebanej korunkopii! - Fride powoli puszczają nerwy. - Tylko Farrel i Brienne się zgrupowali! A ty co? Polly zdechła na twoich oczach, widziałem... - podchodzi do niego spokojnie. Na wspomnienie o jego drobnej współtrybutce Clyde nieruchomieje. - Ale słyszałem też jak ją wołasz. Widziałem jak zatrzymała się w czasie biegu by cię szukać... - cedzi do niego bardzo powoli. - To wtedy wbiegł na nią ten wariat z 6. Nawet jej nie zaatakował, prawda? Po prostu wpadł na nią.

Clyde cicho wentyluje się, próbując nie dać się sprowokować.
- Taki cholernie przygotowany. Tak wcześnie zacząłeś szkolenia... - patrzy na jego dłonie. Już w czasie parady chłopak miał widoczne otarcia i siniaki. To tym przykuł ich uwagę, by kilka dni później, w czasie treningów, zaprosili go do przymierza. Dzień później Curtis przedstawił im Samaela Lenkovitza z dystryktu 14. i w ten sposób zaczęły się pierwsze poważne plany sojuszu o zgrupowaniu i wyborze potencjalnej kryjówki. Gdyby nie on, chudziutki nastolatek zachowałby swoje spostrzeżenia dla siebie. A tak, mieli bazę zanim znaleźli się na arenie. Miejsce zgrupowań bez chaotycznego miotania się po rzekach i lasach. Gdzie mogli w spokoju próbować przeżyć.

Bez niego.

- Clyde, proszę... - słyszy nagle cieniutki głos. Od razu go rozpoznaje. Wstrzymuje oddech, jakby próbując wybudzić się z tego koszmaru. Nim zauważa chłopaka w jego rękach ląduje lekki plecak. Fride podnosi burdę ale Farrel jest szybszy. Mając już dość jego samolubnego zachowania wali z całej pięści w twarz Carporiarego. Fride zgina się wpół łapiąc się za twarz. Brienne odpycha Farrela, który wygląda jakby od dawna na to czekał i nie omieszkał poprzestać na jednorazowym wyskoku. W tym czasie Clyde otwiera plecak. Paczka suszonego mięsa, suchary i butelka wody. Instynktownie, spragniony i przepocony, chwyta za nią i otwiera. Farrel w tym czasie powoli się uspokaja i pomaga oddalić się Samaelowi od byłego sojusznika. 
- Chłopaki... - Brienne szepcze do nich i wskazuje na Curtisa. Clyde zastygł z otwartą butelką wody, wpatrując się w nią z przestrogą. Fride widząc to zaczyna się irytować niewdzięcznością chłopaka, który wzgardził ich zapasami. Nim pozostali reagują próbuje wyrwać butelkę z rąk Curtisa, przez co zawartość się rozlewa. Clyde panicznie odsuwa się, jakby oblał go wrzątkiem lub kwasem. Na jego wystraszoną reakcję na chwilę nieruchomieją, a gdy zaczynają domyślać się co się dzieje Clyde ucieka.

- - -

Plaża nad jeziorem na południowym wschodzie areny

Na początku traci słuch. Jedyne co w jej uszach brzęczy to jednostajny, wysoki ton. Piszczenie wywołane uszkodzeniem błony bębenkowej. Potem próbuje otworzyć oczy. Większość jej widoku przysłaniają migoczące plamy na siatkówce oka. Gdzie nie spojrzy męty poruszają się ze źrenicą, ograniczając jej pole wzroku. Nie słysząc i źle widząc pozostaje jej tylko jedno - paniczny krzyk, w bezsensownej nadziei, że dojdzie tak do Aarona. To nie trwa długo. Ale traci przez to cenne sekundy a potem i minuty. Majstruje palcami przy uchu, nie rozumiejąc co się dzieje. Dopiero gdy czuje na nich lepką ciecz i przykłada ją do nosa - ogarnia ją panika. Wielokrotnie przeciera zdezorientowana oczy aż w końcu upada wystraszona na kolana. Wtedy czuje wodę na spodniach. Wymacuje tak suchą plażę, po czym zaczyna czołgać się w jedynym kierunku jaki zapamiętała - przed siebie.

Krzyczy by się nie bał, że już do niego idzie. A przy najmniej tak jej się wydaje - sama słyszy wciąż jakieś pogłosy, choć, gdyby się bardziej skupiła, rozróżniłaby niektóre sylaby. W końcu natrafia na jego rękę. Jest bezwładna dlatego zaczyna nią potrząsać. A ponieważ idzie jej to zbyt łatwo szybko orientuje się co się stało i wyrzuca urwaną kończynę w głąb plaży. Chwyta się za głowę i krzyczy najgłośniej jak potrafi. Ponieważ dalej słyszy wytłumione dźwięki, wydziera się tak mocno, że po kilku minutach traci cały głos, nie mając już siły by napinać struny głosowe. Łapie ją szorstki atak kaszlu, który zabiera jej kolejne, tak cenne chwile.

To była tylko ręka, Liv. Na pewno to przeżył. Zasłonił się nią, dlatego ją urwało. Próbuje sobie wszystko zracjonalizować. Kładzie ręce na piasku szukając wody, po czym przemywa kilka razy twarz. Dzięki wodzie, a także zakryciu oczu w czasie krzyków i płaczu, powoli wraca jej widoczność. Unoszący się dym z tlących się bomb gryzie ją w oczy i mozolnie opada na ziemię. W oddali plaży widzi coś podobnego do ręki. Co chwila musi przecierać oczy. Wciąż nie widzi dobrze ostrości obrazu, lecz rozmyte, kolorowe plamki, które stara się w miarę szybko identyfikować. Co jakiś czas na kilka sekund jej oczy normalizują widok, ale bardzo szybko obraz zmienia się w przemieszane ze sobą kształty. W trakcie której takiej chwili Liv w końcu go zauważa. Nim nie ocenia własnego bezpieczeństwa, ani nawet tego czy Aaron jeszcze żyje, rusza do niego chwiejnym krokiem.

- Aaron, Aaron! - chrypie do niego z bólem, przez co wznawia się jej atak kaszlu. Wydaje jej się, że wyciągnął do niej dłoń, więc ją chwyta. Drugą rękę kładzie na jego klatce piersiowej, lecz zaraz ją zabiera. Wyczuwa coś miękkiego i gorącego na jego brzuchu. Na ten dotyk nie tylko ona się wzdryga. Dłoń którą trzyma w ręce od razu sztywnieje i zaciska się na niej. Liv czuje łzy na swoim policzku. Nagle do jej uszu zaczyna dochodzić jęczenie. Na początku jest stłumione ale z każdą sekundą jest wyraźniejsze. Instynktownie zabiera swoje ręce i obejmuje jego twarz. Czuje pod palcami krzepniejącą krew Aarona. Aaron ponownie szuka z nią kontaktu. Kładzie swoją lewą dłoń na jej i zaciska ją. Liv z bólem w gardle zaczyna szlochać. Wtedy czuje jak chłopak masuje ją palcem po zewnętrznej części dłoni, tuż na nadgarstkiem. Nie od razu rozumie co się dzieje, ale w końcu wynajduje w tych wzorach niewidzialne litery, które kreślił na jej skórze.

Nie martw się, Liv.

Ale w takich sytuacjach, żadne kojące słowa już nie pomagają. Liv panikuje tylko jeszcze bardziej. Ociera twarz a potem próbuje zbadać, w którym miejscu ma kikut. Ale zjeżdżając tak w dół wzdłuż uszkodzonej kończyny trzęsie się ze strachu, by w którymś momencie zastygnąć bez ruchu.

Stój.

- Przepraszam... - szepcze niesłyszalnie dla ich obydwojga. Nie potrafi go tam dotknąć. Nie potrafi znaleźć wystających kości i zatamować jego krwawienia. Słońce wychodzi zza chmur, w swej złośliwości rozjaśniając obraz chłopaka przed nią. Na początku Liv ściska powieki. Aaron wciąż jej coś kreśli ale nie potrafi się na tym dłużej skupić. Ból w gałkach ocznych jest nie do zniesienia. Jej gardło coraz bardziej ją boli przy każdym wdechu. Musi się czegoś napić.

Jęcząc podnosi się na nogi i chwyta Aarona pod ramionami, tak by go przenieść jak najlżej do wody. Zanurza się do kostek w wodzie i siada tak, a na kolanach opiera jego głowę i kark. Jego ciało pozostawia na plaży, w kierunku słońca, by się grzał. Z obrzydzeniem bierze kilka łyk wody z ręki a czując przemoczony rękaw postanawia użyć materiał jako filtru i odsysa z niego wodę. Następnie przemywa ponownie oczy i je otwiera. Wciąż nie widzi wyraźnie choć na krótką chwilę obraz jej się wyrównuje. Zaciska wtedy mocno szczękę próbując nie narażać bardziej uszkodzonego gardła. Dygoczącymi rękoma przemywa twarz chłopaka, następnie jego szyję. Aaron bierze w którymś momencie jej rękę i kieruje wodę na swoje usta. Liv stara się skupić na jego twarzy, bo choć większość widoku ma zamazane, wciąż powraca do niej obraz jego rozdartego brzucha i wypadających z niego trzewi.

Aaron umiera długo. Wystarczająco długo by wzbudzić w Liv wątpliwości co do takiego stanu oczekiwania. By znienawidziła siebie, że tylko czeka na jego śmierć, nie pomagając mu. Ale z każdą taką myślą nawet nie próbuje walczyć. Po prostu otwiera oczy, z myślą przeczesania okolicy i znalezienia jakichś materiałów. A gdy utwierdza się w przekonaniu, że dalej ma uszkodzony wzrok, gdy upewnia się, że jej obrażenia uniemożliwiają udzielenia mu pomocy - zamyka z powrotem oczy, próbując się uspokoić. I to działa. Po prawie godzinie Aaron zaczyna trząść się  z zimna. Dym już opadł, palące się prezenty dogasły. Liv nawet nie sprawdziła ile z nich wybuchło. Gdy czuje skurcze mięśni wyziębionego chłopaka dopiero wtedy wpada na pomysł by go czymś okryć. Zdejmuje swoją przepoconą kurtkę i okłada jego brzuch. Przeciąga rękawy pod jego plecami i próbuje je spleść ze sobą. W końcu wiąże ze sobą wystające ściągacze, robiąc w ten sposób prowizoryczny opatrunek, który nie był wcale w jej intencji.

Odeszdł w najgorszej dla niej porze dnia. Wieczorem, jakby los nie był dla nich wystarczająco okrutny. Temperatura zaczęła szybko spadać. Liv ma wrażenie, że organizatorzy chcą jak najszybciej wykorzystać fakt, że jest cała przepocona i przemoknięta. W rozpaczy, nie rusza się od razu z miejsca. Nie od razu zauważyła jego śmierć. Większość czasu siedzieli tak na plaży, z zamkniętymi, uszkodzonymi oczami, krwawiącymi wnętrznościami i nieustającą suchotą w gardle. Dopiero gdy przez dłuższy czas nie dostała od niego żadnej wiadomości, zrozumiała co się stało. Kilka razy wcześniej go potrząsała - przysypiał już z wycieńczenia a Liv, nie do końca pewna czemu, nie chciała dać mu odejść. Egoistycznie i samolubnie kazała mu trwać świadomie w jego agonii, bo nie chciała zostawać sama. Więc gdy po takim budzeniu chłopak nie reaguje, Liv zalewa się ponownie łzami, ignorując zupełnie ból w skroni i gardle. Po chwili wystrzał armatni potwierdza jej domysły. I choć robiła co mogła by temu zapobiec - umarł nieprzytomny, tracąc świadomość tego co się z nim dzieje.



~ * ~ * ~ * ~
Flashback,
Pierwszy dzień szkolenia
Apartament Dystryktu 17

W dniu rozpoczęcia szkoleń Liv wstała niewyspana. Nocne plotkowanie dało jej siwe znaki. Przeklinając tak siebie a potem po kolei Farrela, Parker, Sama a nawet i Baduina, wstała, przebrała się i wyszła do salonu w bardzo kiepskim humorze. Ponadto strój treningowy okazał się bardzo seksistowski, uwydatniając jej wszystkie kobiece atuty. Obcisły, z głębokim dekoltem a do tego szeroko wycięty na plecach. Nic tylko rozszarpać pomysłodawcę. Takimi fantazjami raczyła się szykując na śniadanie. Jednak gdy tylko usiadła do stołu w salonie i zobaczyła obsługujące awoksy znów coś w niej pękło. Tym razem pozbyła się złości w destrukcyjny sposób - rzucając w niektóre awoksy złotymi misami i florystycznymi talerzami. Paul, który przygotowywał sobie w kuchni kawę, obserwował ją z satysfakcją.

- Ejże, chwila! Co ty do jasnego Crowa wyprawiasz?! - Parker wybiegła ze swojego gabinetu. - A chciałam i was zapisać na poranne panele, wiesz co! No pięknie, Liv. Wspaniale! - skrzyżowała ręce na piersi i obdarzyła ją pełnym wyrzutów spojrzeniem. 
- Ja nic nie zrobiłem. - wtrącił Paul.
- Tak, dokładnie. - potwierdziła Parker.
- Zaraz, zaraz... - Liv była zmieszana. - O czym w ogóle mówicie? 
Liv nie była pewna czemu ciągle używała liczby mnogiej. Odkąd wydała się pierwszego dnia Kępów Sam ewidentnie ignorował ją, a mimo tego dalej zaliczała go do adresatów swoich pytań. Jak zwykle Paul pogardził nią, skupiając się tylko na tym, by jak najgłośniej prychać i warczeć z jej niewiedzy.
- Zjedz śniadanie. Za kwadrans macie się stawić w Sali Treningowej. Baduin was... - nagle zauważyła jego nieobecność. - Noż gdzie ten stary pierd znowu... - zaczęła wyklinać na niego i wyszła z salonu, kierując się do jego sypialni. Przez chwile słyszą jej głos, póki nie zamyka się z nim a drzwi tłumią jej łajanie.

Liv patrzy przez chwilę na drzwi za którymi zniknęła. W końcu jednak podchodzi zamyślona do zastawionego stołu. Jaja w koszulkach, pieczone kiełbaski, naleśniki z różaną marmoladą, gotowana kasza, misa z gulaszem a także waza ze starannie ukrojoną brzoskwinia, arbuzem i figami. Zastanawia się czy to miał być prowiant na śniadanie czy na cały dzień.

- Dalej tak się umartwiaj to na rozpoczęciu rozłoży cię zwykła wiewiórka. - usłyszała złośliwy głos Sama. Spojrzała na niego ze zmrużonymi oczami.
- Dalej tak martw się o mnie to zaproszę cię do sojuszu.
Paul niemal od razu uderzył pięścią w blat kuchenny. Otworzył buzię by ją zastrofować ale powstrzymał się. Zamiast tego na jego twarzy pojawiło się coś czego od tak dawna w nim nie widziała - uznanie.
- Ten jeden raz, Sotoke. - uśmiechnął się. Była w tym uprzejma groźba ale także swego rodzaju szacunek. Widocznie ciekawiej jest gdy kopana zwierzyna wciąż się próbuje bronić.


- - -
Ośrodek Szkoleniowy, Piętro Treningowe

W podziemiach znajdywały się Sale Treningowe. Już na progu Paul szybko ją opuścił z uśmiechem witając swoich nowych kolegów. Liv mimowolnie podążyła za nim wzrokiem i wtedy zauważyła jak niektórzy z nich wskazują na nią z ciekawością. Wyglądało na to, że sugerują Samowi własne, dystryktowe strategie. Chłopak jednak ich zbywa, głośno śmiejąc się z tej propozycji. Liv marszczy brwi na tę jawną zniewagę. I wtedy czuje czyjś dotyk. Wzdryga się na jej donośny głos:
- Livciu, Livciu, tu m'as tellement manqué! - niska Leta wtuliła się w jej ramię.
- Ojej... - westchnęła Liv i dała jej się poprowadzić. 

Trybuci wciąż zbierali się w sali, ogromnym studio podzielonym na kilka sektorów i stanowisk. Większą część stanowiły sekcje bojowe na ścianach których porozwieszane były różne rodzaje broni. Pozostałe szlifowały umiejętności surviwalowe - rozpalanie ogniska, rozpoznawanie jadalnych gatunków, poszukiwanie i przygotowywanie wszelkich dostępnych na arenie materiałów.

- Jak tam wywiady? - przywitała ją Leslie. Wyglądała prześlicznie. Jasne włosy miała starannie zaplecione w warkocz a dodatkowo był on udekorowany malutkimi kwiatuszkami. Liv musiała przyznać, że było to ze strony jej stylisty bardzo pomysłowe - dzięki temu nawet z daleka będzie rozpoznawalna dla sponsorów i organizatorów. Na tę myśl mimowolnie spogląda na ich loże, w centrum pomieszczenia. Około czterdziestu ludzi czekało z widoczną niecierpliwością na rozpoczęcie treningu. Gdzieniegdzie prowadzili rozmowy ale półszeptem, z zapałem komentując ostatnie wydarzenia. Gdy zwraca na nich uwagę Leta dołącza do niej, energicznie skacząc i machając do Kapitolczyków. Kilkoro z nich uśmiechnęło się na ten widok i odwzajemniło ten gest. Liv poczuła dziwne ukłucie w brzuchu.

- Liv? - Leslie macha ręką przed jej oczami.
- Och, wybacz. Jakie wywiady? Po paradzie?
- Po pa- co? - powtórzyła Leta ze swoim akcentem. - Czekaj, czy ci nic nie mówili...?
- Oj, Liv, nie wiedziałam! - pisnęła Leslie. - Od dzisiaj przez trzy dni możemy brać udział w porannych... - urwała nagle na widok wysokiego, smukłego trybuta wchodzącego do sali. Miał ciemne włosy i skórę a gdy zajmował swoją pozycję nie spojrzał na ani jednego trybuta. Leta i Liv sprawdziły kto tak przykuł uwagę nastolatki. Gdy tylko Chase orientuje się co się dzieje szybko zakrywa sobie usta, choć i tak komentuje jej zachowanie, dając jej kilka porozumiewawczych kuksańców. Liv czuje wzbierające się wzruszenie na ich widok, więc szybko powraca wzrokiem do Sevena, który to właśnie był powodem zmieszania się florystki. Z kim on przyjechał do Kapitolu? Gdzie ona jest?

Nie musi się długo głowić. Niedługo po Yangu na wejściu przystaje chuda trybutka dystryktu dziewiątego. 
- No przecież, że ty... - szepcze do siebie Liv, gdy Leta w tym czasie wciąż naigrywała się z zadurzeń Leslie. Ciemnoskórka trybutka stoi chwilę przed wszystkimi, wyraźnie szukając swojego kolegi. Przez chwilę Liv ma wrażenie, że znajduje go i wymieniają spojrzenia. A gdy ta nie rusza, dociera do niej, że nie tylko jej współtrybut miga się od przymierza. Sotoke już zaczęła podnosić rękę by przywołać nowego sojusznika do siebie gdy nagle odpycha ją ktoś inny. Liv poznaje ją. To Diana Crow z Dystryktu Piątego. To najbardziej muskularna dziewczyna tegorocznych Igrzysk. Nawet wysoka Brienne Malcolm z Dystryktu Piętnastego nie dorównuje jej posturą. Diana popchnęła z rozwagą drobną Tamarę Drowtill, torując sobie drogę na salę.
- Hej! - Liv w odruchu krzyknęła na Dianę. Siłaczka na chwilę zatrzymuje się, po czym zaczyna do niej podchodzić. Dziewczyny odruchowo cofają się od Liv.
- Masz tupet, Sotoke. - uśmiechnęła się do niej drapieżnie. Liv mimowolnie osłoniła się ręką, czekając na atak. Wtedy na salę przyszedł Instruktor Frey.

- Uwaga! - krzyknął przywołując ich do porządku. Diana prychnęła i ruszyła na tyły grupy. Liv jeszcze przez chwilę dygocze gdy odprowadza ją wzrokiem. Poza zuchwałym zachowaniem zauważyła także, że kostium Diany całkiem luźno leży na jej umięśnionym ciele. To budzi jej wątpliwości i w końcu zauważa, że tylko jej kostium został źle skrojony. Zawstydzona chowa się za dziewczynami. W tym czasie przychodzi Instruktorka Frey i każe się wszystkim poustawiać.
- Czemu mi nie powiedziałyście, jak obskurnie wyglądam?
- Co? - szepcze do niej Leslie.
- Myślałam, że to tegoroczny krój! - wskazuje na swój głęboki dekolt. 
- A ja, że chciałaś tak wyglądać. - Leslie chichocze. Liv prychnęła oburzona.
- Ale wiesz, że to styliści oddają wasze wymiary, tak? - wtrąciła Leta. - Musiałaś coś im źle podać.

- Uwaga! - rozległ się ponownie głos Instruktor Frey. Tym razem głośniej prosił o atencję, uciszając w ten sposób ostatnich trybutów. - Witajcie na pięciodniowym szkoleniu poprzedzającym 99. Głodowe Igrzyska. Tutaj nauczycie się zarówno walki kontaktowej jak i z bronią. Macie również do dyspozycji stanowiska umiejętności miękkich. Radzę wam ich nie lekceważyć. W nocy prędzej zabije was chłód i wyziębienie niż wróg. - spogląda uważnie po trybutach. Na tę uwagę pretendenci, na czele z Samem, nie omieszkają się roześmiać pod nosem. Instruktor Frey tylko uśmiecha się. - Treningi rozpoczynają się od ósmej rano i trwają do południa. Później macie godzinną przerwę. Popołudniowe zajęcia trwają do osiemnastej. Łącznie dziewięć godzin z czego pięć jest dla was obowiązkowych. Nie znaczy to jednak, że wasze wysiłki są niepotrzebne. Cały czas będą wam towarzyszyć nasi wspaniali igrzyskowi organizatorzy oraz szczodrzy sponsorzy. Resztę czasu możecie rozporządzać na terenie obiektu. Do dyspozycji macie ogrody na dachu Tyrady, basen na czwartym piętrze a pod nim piętro saun i siłowni - tutaj ponownie zawodowcy zaczynają pokrzykiwać i przybijać sobie piątki.

- No to tyle z "Centrum Piękna i Odnowy". - westchnęła teatralnie Leta.

- ... a także bibliotekę na piątym piętrze. - Intruktor Frey celowo zatrzymał się oczekując komentarzy, od trybutów Jedynki czy Czwórki ale ci udają, że nie widzą jego wzroku. Gdy chce ze złośliwym uśmiechem kontynuować, ktoś się jednak odzywa.

- Do czego gorąco zachęcam! - wszyscy szukają śmiałego trybuta. Liv z uśmiechem wita  Evana Faitha, stojącego w oddali razem z Olivią i jej siostrą. Paul wyczuwa dziwne napięcie między nimi, więc od tej chwili postanawia uważnie obserwować trybuta z Jedenastki.

- - -

Stoisko leśne było pięknie zaadaptowane. Miało ruchomą tapetę a część powierzchni zajmowały żywe drzewa iglaste i liściaste. Podłogę uformowano w runo leśne, na którym rosło kilka gatunków roślin.
- A gdzie wcięło instruktora? - zdziwiła się Leslie. - Może ta część jest jeszcze zamknięta...
- Albo tak rzadko wybierana, że postanowił uciąć sobie dłuższą drzemkę. - dobry humor nie opuszczał Lety. Liv zachichotała i  zabrała się do czytania instrukcji, porozwieszanych dookoła działu. Po kilkunastu minutach takiego studiowania Letę wyraźnie to znużyło, więc rozsiadła się wygodnie na korze i mchu i zaczęła obserwować pozostałych trybutów. W tym czasie Leslie z atlasem podchodziła do niektórych roślin, próbując je rozpoznawać a Liv irytowała się na brak słowniczka w instrukcji. Jak na razie jedyną dla niej pożyteczną tam rzeczą była dostępność malutkiego notatnika, w którym zapisywała wszystkie trudniejsze słowa. Przynajmniej znała w miarę dobrze kogoś, kto może ją zaprowadzić do biblioteki.

- Barbakan? - przeczytała Leslie zza ramienia Liv. Brunetka podskoczyła wystraszona.
- Baribal. - poprawiła ją Sotoke. - Chyba jakaś roślina.
- Mmmmm.... - zamyśliła się Leslie.
- Świetnie. - Liv zmrużyła oczy. Jeśli urodzona florystka nie kojarzy ten nazwy to nie ma co szukać jej w atlasie roślin. - Czekaj a skąd ty to masz? - zauważa książkę w jej ręku.
- No tam, na stole leży kilka. Pod instrukcjami. Hej, poczekaj! - woła za nią gdy Liv podchodzi do stosu makulatury. - Nie ma co tracić czasu na tłumaczenia. Lepiej poznajmy to co się da, prawda Leta? 

Leta w tym czasie siedzi na progu stanowiska, machając bezwiednie nogami w powietrzu. Po raz pierwszy widzą ją tak cichą i zamyśloną. Chase czuje ich wzrok, więc postanowiła to ugrać.
- Tam, widzicie? - wskazała na Noralane Persival z Dystryktu Trzynastego, która raz po raz skakała po różnych przeszkodach na stanowisku przełajowym. - Ta to ma refleks. Coś czuję, że za szybko jej nie złapią. Nie wspominając o tych z Ósemki. - wskazała na Rachel Bowga, pracującej sumiennie razem z Charliem Moonem na stoisku z kamuflażem- W sumie już nie jestem pewna czy to oni...- zamyśla się z nostalgicznym uśmiechem. - No i jeszcze tamci. - wskazuje wzrokiem na grupę pretendentów. Był to sojusz dystryktów od Pierwszego do Czwartego. - Wiesz, Liv. Ten duży z Paulem ciągle ciebie obserwują. - odwróciła się do Liv.

Liv westchnęła znużona.
- Ta, może i ja się bawię w igrzyskowe romanse... - rzuciła beznamiętnie. To jednak tylko dało im kolejny temat do plotek. Leta od razu się ożywiła i z dorodnym uśmiechem na twarzy pozdrowiła głośno Paula niemal z drugiego końca sali. Leslie schowała się w głąb sztucznego lasu jak tylko zobaczyła, że hałasująca Leta przyciągnęła na nie także wzrok Sevena. Z kolei Liv puściła wzrok w losowo wybrane stanowisko. Była to wspinaczka na której pracował Evan razem z Olivią i Madeline. Dopiero wtedy zrozumiała, że nie tylko Paul ją obserwował. Zmrużyła oczy, próbując zrozumieć co jej komunikował. Pomachała mu niepewnie na co szybko pokręcił głową z wyrzutem. Schowała rękę, rozglądając się czy nikt nie zauważył tego oczywistego sojuszu. Na szczęście Leta wciąż się wygłupiała, osłaniając ją przed wzrokiem trybutów ze stanowisk bojowych. Z kolei Leslie zabrała się za pracę z chrustem. Liv mruknęła pod nosem. Nie spodobał jej się pomysł ukrywania przymierza, ale to nie ona go zaczęła a poza tym nie chciała ich stracić. Even w końcu przestał gestykulować tylko zaczął coś niemo mówić. 
-So...ju...sz...- urwała, by po chwili zrozumieć o co mu chodziło. - No przecież! - łapie się za głowę a wtedy Leslie wznieca pierwsze ognisko:
-Juhu, teraz nie umrzemy z głodu!- blondynka wstaje i klaszcze w ręce. - 1:0 dla Drużyny Potępieńców!- śmieje się.

- Wspaniała nazwa! - Diana Crow przystanęła przy nich. Ręce pudruje talkiem. - Widzę, że z wami to i trenerzy nie chcą trzymać. - parsknęła z uśmiechem.
- Ta, a z tobą nawet niemowa unika sojuszu. - wyrwało się Liv. Od razu gryzie się za język. Co ją dzisiaj ugryzło? Jednak to nie prowokuje Diany. Wyraźnie zmieszana próbuje odnaleźć jakąś odzywkę aż w końcu zła odwraca się na pięcie i odchodzi. A impet z jakim to robi i tak napawa je wszystkie strachem.

- Ty to jednak masz gadane, Sotoke. - podsumowała Leta.
- To znaczy?
- Że jesteś odważniejsza niż myślisz.
Liv zagryza wargi, wyraźnie zawstydzona.
- A co takiego odważnego jest w prowokacjach?
- Hm... - Leta zamyśliła się. - Może źle to ujęłam...
- Pewnie chodziło ci o spryt. - wtrąciła Leslie, dmuchająca w ognisko. Leta podtrzymuje tą teorię, próbując wyjść na inteligentną.
- Bo wiesz, chodzi o aspekt psychologiczny. Gdy ich sprowokujesz, przestają panować nad ciałem. A wtedy żadna fizyczna przewaga nie jest atutem.

Leta z Liv ucichły na chwilę na dedukcję Leslie.
- To dopiero mądre. - Liv kiwnęła na Leslie.
- Ta, chyba źle zidentyfikowałam erudytkę w naszym zespole. - Leta zachichotała a Liv roześmiała się. Próbując się uspokoić Leta dosiadła się do Leslie i zaczęła jej pomagać z ogniskiem. Chwilę potem ogień się zwiększa i stabilizuje. Z kolei Liv znów rozglądała się po pomieszczeniu. Z jeszcze większym niż wcześniej, wyrzutem, Evan oczekiwał, że zajmie się czymś pożyteczniejszym niż plotki. Dobry nastrój od razu jej minął a na jej miejsce stawiła się smutna rozwaga. No tak. Przecież to nie jest żaden wakacyjny obóz.

- - -

- Ekh, ekh... - zaczęła Liv, dosiadając się do nich przy ognisku. Ekh, ekh! - kaszlnęła gdy wciągnęła za szybko dym z ogniska.
- Och, wybacz. Nie potrzebnie tak długo go zostawiłam... - Leslie zaczęła przysypywać ogień ziemią.
- No więc... Długo zastanawiałam się czy wam to powiedzieć... - zaczęła dość cicho, przez co musiały się do niej nachylić. - Nie byłam pewna czy mogę wam ufać...
- Och, wiesz, co! - Leta groteskowo obraziła się.
- Tak, tak, wiem. Ale teraz wiem, że to dopiero było niemądre...
- Co jest zrozumiałe. - zachichotała Leta.
Liv wywróciła oczami z uśmiechem.
- Widzicie, jest sojusz. Anty-pretendentów.

Przez chwilę zapadła cisza. Leta zastygła w uśmiechu, oczekując, że Liv zaraz przyzna, że to żart. Rzadko kiedy, ktoś oficjalnie tworzy front przeciwko karierowiczom. Leslie także siedzi w osłupieniu.

- Mówię na serio, mamy przymierze przeciwko...
- Niech no zgadnę, a ty jesteś na jego czele? - Leta przerwała jej.
- Nie skąd, to... to pomysł kogoś innego. - w ostatniej chwili Liv powstrzymała się by spojrzeć na Evana i Olivię.
- Ilu was jest? - spytała Leslie.
- Nieoficjalnie siedmiu.
- Co to znaczy?
- Oficjalnie sześć osób wie o sojuszu a cztery na cztery na pewno tego chcą.
- A ta trójka? - Leta nie poddaje się. Widocznie nie podoba jej się ten pomysł. Już w trójkę miały mieszane szanse na przetrwanie, skoro czas spędzały głównie na plotkach i zabawie.
- Ja i... - Liv zawachała się. Czy to będzie już wydanie jeśli poda im imiona? A może tak właśnie powinna okazać im zaufanie? Jęknęła cicho, próbując się skupić. - Farrel Lane z Osiemnastki. I Chłopak z Dwunastki nie jest pewny...

Qu'est-ce que tu dis ? - krzyknęła zaskoczona Leta a Liv z Leslie tylko wzdrygnęły ramionami, nie rozumiejąc jej. Leta pokręciła głową. - Proponujesz nam obóz do którego jeszcze nie należysz?
- Robię to w imieniu pomysłodawcy...
- Woli ciebie za przekupkę niż partnera? - zakpiła Leta.
- Ja... - głos Liv załamuje się. - Przepraszam, po prostu zależy mi na waszym bezpieczeństwie... - zaczyna płakać. Leta zagryza wargi z niezrozumieniem. Z kolei Leslie się wzrusza.
- Och, Livender... Znaczy Liv, wybacz. Taki duży sojusz to świetny pomysł, co Leta? - patrzy na kruczowłosą trybutkę, która odbiegła gdzieś myślami.
- Tak. Jasne. - potaknęła spokojnie.

- - -

Zbliżało się południe gdy o ich stanowisko zaczęli ubiegać się inni trybuci. Ku uciesze Leslie pierwsza pojawiła się para z Dziewiątki, Seven i Tamara. Blondynka mimowolnie uśmiechnęła się na jego widok, starając się nie rzucać w oczy. Liv westchnęła nostalgicznie na jej nieśmiałość. Przypominała jej małą Leone Martish, jej koleżankę z klasy, która za dzieciaka była zadurzona w Paula i bardzo uparcie temu zaprzeczała (bezskutecznie, przez co Liam i Ronald zawsze się z niej nabijali).
- Zamierzacie kiedyś zwolnić to stanowisko? - syknął do nich hindus. Patrzył na nich agresywnym wzrokiem, który o dziwo nie podzieliła jego partnerka. Liv obdarzyła ją zdziwionym spojrzeniem, nie sądziła, że jednak będą trenowali razem. Tamara jednak opuszcza wzrok, nie chcąc się wtrącać, i trzyma się na uboczu. Dlatego rozmowę przejmuje Leta.
- Moje klientkinie nie robią nic złego! - zaczęła głośnym i zabawnym tonem głosu. - Ćwiczą tylko swe jakże beznadziejne umiejętności! - zachichotała, opierając się o pień świerku.
- A ty to niby kto?
- Moi?Je suis leur entraîneur! - Liv wywróciła oczami słysząc jak dziewczyna znowu mówi w innym języku. I wtedy jej wzrok pada na zaciekawionych sponsorów. Niektórzy przykładają sobie jakieś urządzenia do uszu, widocznie zdeterminowani by ich posłuchać. A raczej jej. Sotoke otworzyła buzię z uznaniem. Jakkolwiek głupio nie wyglądała, Leta lśniła już jak gwiazdka. Spojrzała na swoje dłonie. Tylko ona nic sobą nie reprezentowała. 
- Ale czy na pewno...? - zamyśliła się na widok swoich rąk i nóg. - A no tak. Ja to ta bezwstydnica. - mruknęła do samej siebie. Leta dalej coś mówiła aż w końcu odezwała się Leslie.

- Przecież i tak niedługo jest przerwa. Nie możecie... - ale urwała widząc jak Yang przenosi na nią swój złowrogi wzrok.
- Nie będzie mnie gówniara pouczać. No już, spadajcie. - zaczyna wchodzić na podest ale wtedy Liv go zatrzymuje, taranując mu przejście.
- Zostaw nas. - mówi stanowczo.
- Uuuu, czyżby morfalistka mi groziła? - Seven ewidentnie był zdeterminowany by się tam dostać. 
- Co on powiedział? - dziwi się Leta. Liv się jednak nie odzywa sparaliżowana. Skąd miał to niby wiedzieć? Nie rozmawiał z Paulem ani z żadnym z pretendentów. Parker też nie jest plotkarą. Ostrożnie rozgląda się po ciemnej sali i wtedy ich zauważa. Biedna Susan dostawała kolejnej zadyszki na przełajach. Ale Farrel ją tak serdecznie dopingował, że nie poddawała się chorobie. Pilnował ich trener z jakąś torbą, z której wystawało kilka inhalatorów i pudełek leków. Tak, to musiał być Farrel. Ale był taki miły!

Seven wyraźnie zadowolny z jej konsternacji wchodzi do środka stanowiska, rozglądając się dookoła. Stłamszona Leslie podnosi się by razem z Letą opuścić boks. Wtedy Liv budzi się z letargu i chwyta Sevena za kołnierz.
- Kto ci powiedział? - spytała dość cicho.
- Hej, hej. Spokojnie, szalona dziewucho! - celowo podnosił ton głosu by zwrócić uwagę na Strażników Pokoju przy ścianach studio. Kilkoro z nich zaczęło do nich podchodzić.

- Ja szalona? - oburzyła się Liv,  po czym puściła go. - Lepiej spójrz na siebie. Straszysz wszystkich dookoła by nie pokazać jak sam się trzęsiesz. - wyprostowała się dumnie. Leta i Leslie odwróciły się do niej z podziwem. Seven prychnął lekceważąco i poprawił swoją koszulkę. - Możesz nas wyganiać ile chcesz, jak głośno chcesz! - podnosi głos i powoli wycofuje się ze stanowiska. Gdy schodzi z podestu odwraca się na odchodnym. - Ale smrodu tchórza tym nie zakryjesz, Sevenie. Ani...

Liv nie zdążyła nic więcej powiedzieć. Yang nie wytrzymał jej prowokacji i rzucił się na nią. Brawo, Liv. Do trzech razy sztuka.

Chwilę potem interweniowali Strażnicy Pokoju. Nie mogąc im pomóc, Leta z Leslie przystanęły koło wystraszonej Tamary, schowanej niemal za boksem leśnym. Leta kręci głową do Leslie zachęcając ją do inicjacji rozmowy.
- Hej. Sojusz? - Leslie wyciąga rękę do starszej dziewczyny.

W ten sposób, Drugiego dnia w Kapitolu, przymierze łączyło formalnie dziesięć osób, a nieformalnie sześć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz