For the lives that I take, I'm going to hell.
For the laws that I break, I'm going to hell.
For the lies that I make, I'm going to hell.
For the souls I forsake, I'm going to hell

spis



sobota, 9 marca 2013

Rozdział XIII ~ "Rozbaw mnie, to ci pomogę"

Dzień 5
Las mieszany na północnym zachodzie areny


Zbliża się wieczór gdy Duży Timmy nakazuje im odwrót. Zmęczeni przeczesywaniem lasu Hector i Monica idą za nim w ciszy. Timmy nadaje im dość szybki chód, głośno komentując zbliżającą się ciemność.
- Chyba przesadzasz, T. - mówi Hector od niechcenia. Tak naprawdę nie jest pewny czy Timmy ma rację, nie przykładał zbytnio uwagi do wyglądu arenowego nieba. Monica w tym czasie śpiewała pod nosem jakąś wulgarną piosenkę:
Pożrej swoje serce,
Gardło swe zarzynaj.
W tej ciemnej alejce,
Nic mnie nie powstrzyma.

Zetrę twoją skórę,
zmiele kości twe.
Dzisiaj jeszcześ żywy,
jutro w piachu krew.

...

Timmy słucha tego z lekkim zadowoleniem. Nie jest to za wysoki utwór ale ten dziwny głos Monici, lekko zachrypnięty i delikatny, nadrabia ten okropny przekaz. Zresztą tego by jeszcze im brakowało, gdyby śpiewała jakieś eposy o kwiatkach czy listy trybutów. A tak, trybutka z Jedynki, dobrze pracuje na kolejny podarunek od sponsorów. No i polepsza ich sytuację, gdyż kolejny dzień nikogo nie zabili.

- Dobrze, że chociaż Lilith i Paul wyrabiają nomy. - mówi Timmy.
- Naprawdę myślisz, że to byli oni? 
- Dwa wystrzały, Hidgins. W tym jeden z samego rana, niedługo po naszym rozdzieleniu.
Hector wywraca oczami.
- To wciąż mało. Przecież zostało nas... - urywa, licząc pozostałych żyjących trybutów. - Wiele? - kończy w końcu zażenowany swoją niepamięcią.
- Osiemnaście. - Monica podbiega do nich podśpiewując. - Osiemnaście. - poważnieje. Timmy śmieje się z jej rozwagi a także z Hectora, który nie potrafił wyliczyć czterech ofiar w ciągu tych kilku dni.

- Pamiętajcie, że mozolne tempo zwiastuje tylko jakąś tragedię. - poucza ich. Już chce im to wyjaśniać gdy natrafiają na płynącą swobodnie rzekę. No tak. Przecież wcześniej też ją mijali. Tyle, że w tamtym fragmencie był to malutki potok, przypominający bardziej mokrą kamienną ścieżkę niż ciek wodny. Hector przystaje przy niż narzekając jak to nie miał ochoty dzisiaj w niczym brodzić. Z kolei Monica zignorowała ich i rusza spokojnie do wody. Nie ściągając butów i z opuszczonymi nogawkami wchodzi tak zanurzając się do pasa. Stoi od nich kilkanaście metrów od brzegu. Czuje jak ryby łaskoczą ją w palce i kostki. 

- No chodźcie. Faktycznie, za szybko robi się ciemno. - opiera ręce na biodrach i spogląda na ciemniejące niebo. Co jakiś czas przeskakuje z jednej nogi na drugą by odstraszać narybek od siebie. Hector, dalej niezadowolony, przykuca na brzegu i przygotowuje się do przeprawy, co tylko rozbawia Santos.
- O nie, nasz delikatny, polny kwiatuszek! Oby cię tylko karzełki nie zjadły! - śmieje się, udając że stepuje pod wodą.
- Nie bądź taka rozradowana, zobaczymy, kto dzisiaj będzie marzł w nocy. - odgryza się jej.
- Och, gdybyśmy tylko nie mieli tych grzejników i kocy!
- A turlaj się w karaty, Santos. 
- Chciałabym. - uśmiecha się z przekąsem, po czym przerzuca wzrok na Timmiego. Od razu opuszcza ją rozbawienie. Brendth nie ruszył się z miejsca odkąd zobaczyli rzekę. A jego wzrok zdawał się być nieobecny. - Te, rybaczek, no wbijaj do nas! - woła go, udając, że nie widzi jego niepokoju. 

Timmy im jednak nie odpowiada, więc Monica nabija się jeszcze z Hectora a następnie zaczyna pluskać się w wodzie, kręcąc się dookoła i cicho nucąc. Hector podwija nogawki ze spokojem. Dopiero po kilku minutach Brendth chrząka:
- Coś jest w wodzie.
- No raczej, ta durna Santos... - Hector sznuruje buty ze sobą i przerzuca je na ramię.
- Mówię ci, że coś tam jest. - Timmy podchodzi ostrożnie do niego, chcąc go zatrzymać. Hector przystaje skonsternowany. Obiło mu się co nieco o uszy, ale nie spodziewał się grama prawdy w tych irracjonalnych plotkach.
- Na pewno tam jest coś? - pyta lekko oburzony. - Czy tutaj? - pokazuje mu swoją głowę.
- Co ty mi insynuujesz, Hidgins? - Timmy pręży się. Spogląda na Monicę, która ich nie słyszy, oddalona znacznie od nich, dalej zajęta zabawą w nurcie.
- Chcę tylko coś skonfrontować.
- O, bardzo chętnie. To może zacznijmy od tego jakim cudem zawierzasz plotkom niż sojusznikom?
Hector kręci głową z uśmiechem.
- A co wy macie z tym sojuszami? Przecież wszyscy wiemy jak one się kończą.
- Dopóki trwają ufamy tylko sobie.
- Ufność. - powtórzył Hector. - Ale chyba i ostrożność, co? - podnosi gizarmę z ziemi. Ta jawna groźba drażni Timmiego. Chłystek nie dałby mu rady a mimo to klepie pyszałkowato ozorem.
- Ostrożności nigdy nie jest za wiele. - sili się na uśmiech, lecz na jego twarzy wyraźnie widać zniesmaczenie. Hector nie ukrywa radości z wygrania tej potyczki.
- Mądre słowa, liderze. Bardzo mą...

Hector urywa w połowie gdy słyszą krzyk Monici. Gdy spoglądają w jej kierunku na wodzie migocze im tylko kilka pierścieni. Hector rozgląda się dookoła i krzyczy do niej a gdy nie wypływa rzuca wszystko na ziemię i biegnie do wody. Na mieliźnie jednak zatrzymuje Timmy.
- Warto byś spamiętał tę sentencję. - mówi mu, trzymając go silnie za ramię.
- Co ty pierdolisz, trzeba jej pomóc, puszczaj mnie! - szarpie się Hidgins. Wbiega do płytkiej wody ale zatrzymuje się po kilku metrach na widok rozchodzącej się mgły krwi pod taflą wody. Wykrzykuje jej imię kilka razy i rozgląda dookoła. - No rusz się, do cholery! - krzyczy do Timmiego, który stoi na brzegu ze skrzyżowanymi rękoma. Hector zaklina pod nosem i wraca do poszukiwań.

Po kilku minutach postanawia zejść głębiej i wtedy, pod poruszającą się powoli mętną wodą, zauważa jej but. Od razu rzuca się na niego, zanurzając w wodzie rękę. Nagle coś ciemnego owija się wokół jego nadgarstka, parząc go na samym kontakcie ze skórą. Chłopak instynktownie próbuje się podnieść ale siła macki jest silniejsza, szybko kładąc go na kolana. Walczy by utrzymać głowę na powierzchni i nie dać się dalej wciągnąć. Czuje wrzynające się w głąb skóry ostre wyrostki. Gdy zmęczony podpiera się o dno drugą ręką stwór nie czeka, atakując i tę kończynę. Tym razem toksyczna łapa owija się aż do łokcia, błyskawicznie wywracając go na brzuch. Przyparty tak do dna wierci się i młóci nogami próbując się oswobodzić. 

Gdy powoli traci siły i tlen w organizmie próbuje otworzyć oczy, by zobaczyć chociaż co go zabije. Jednak woda jest wystarczająca mętna i zanieczyszczona jego krwią by nie mógł zobaczyć jej w pełnej okazałości. A była piękna choć skrajnie niebezpieczna. Kapitolski mutant raji kolczastej, dennego gatunku płaszczki skrzyżowanej z wszelkimi okropieństwami abisalu, przedstawicielami królestwa zarówno zwierząt jak i roślin. Na grzbiecie falowały jej delikatne ukwiały i wodorosty, sprawiając na początek wrażenie, że tylko zaplątał się o jej cienkie i długie korzenie. To nawet nie jest jeszcze atak. Sprawdza tak tylko jak duża zdobycz jej się trafiła i ile trucizny będzie potrzebna by zrzucić ją w całości do wody. W momencie gdy zbliża swoje kolce jadowe na kilku ogonach zjawia się Timmy. Wbija kilka razy ostrze Hectora w jej grzbiet aż w końcu nabija ją na tyle głęboko by podnieść potwora nad siebie. Raja telepie bezmyślnie swoimi wielkimi skrzydłami, przypominając falującą na wietrze płachtę. Timmy rozgląda się dookoła, zastanawiając się gdzie by się jej pozbyć. Gdy na twarz wpadają mu wodorosty i pojedyncze pąkle szybko odwraca się i zamaszystym rzutem ciska ją w kierunku brzegu. Puszcza przy tym włócznię, która leci z rybą prosto w pobliskie drzewo, wbijając ją tak w pień. Hector w tym czasie trzeźwił się w wodzie.

- Ja pier... Kurw... Chole... ra. - próbuje złapać oddech. Timmy w  tym czasie obserwuje wierzgającego się mutanta. Zablokowana tak na pniu wciąż próbuje się oswobodzić, niszcząc długim ogonem pobliskie krzewy i wyłamując gałęzie lipy, na którą to rzucił ją Brendth. Gdy traci siły Timmy zbiera swoje rzeczy, po czym ciągnie zmęczonego Hectora na brzeg. Wciąż jest w szoku, nie mogąc sklecić żadnego sensownego zdania (Santos... psia... krew... nadal... co za gów...), więc osiłek postanawia zarzucić go sobie (z łatwością) na plecy i wrócić okrężną drogą do obozu. Hector wyciąga rękę po swoją broń ale Timmy opuszcza.

- Zostawimy. - mówi spokojnie i rusza z nim do lasu. - Na pomnik twojej głupoty.
To był ostatni raz gdy Hector zawierzył plotkom.

 - - -

Pogranicze plaży i terenów ruderalnych, północny zachód areny


Kevin Toylan z Dystryktu Szóstego kopie nieprzytomną Liv, wywracając ją na plecy. Przyszedł tu niedawno, słysząc wybuchy i strzały armatnie. Był podekscytowany możliwością uczestnictwa w kolejnej jatce. Tak bardzo brakowało mu emocji z otwarcia. Dlatego tak długo rozprawiał się z Olivią. Durna dziewczyna spiła się popsutym trunkiem, psując mu do reszty zabawę. Uciekając koślawie po kaplicy bardziej się poobijała niż on to zrobił. Nic z niej nie wyciągnął, ale to nie szkodzi. Jego szaleństwo dawno przekroczyło możliwość odbycia rozmowy.

Obecny czas spędzał na poszukiwaniu zwierzyny i przeczesywaniu ich klamotów. Dlatego tak szybko porzucił Liv i udał się na przechadzkę po plaży. Po drodze obmył się pobieżnie z krwi i potu. Umył też swój chepesz sierpowaty miecz o szerokiej i zaostrzonej klindze. W końcu znajduje ich byłe obozowisko. A raczej jego strzępki. Podnosi z ziemi porozwalane spadochrony, zastanawiając się kto dostał tyle podarunków. Przechodzi przez pole popiołu aż natrafia na resztki psujących się ryb. Bierze do ręki liść oblepiony tłuszczem i zlizuje z niego tran. Po chwili jednak wypluwa go. Dlaczego wyczuwa tam słony smak sosny? Gdy nabiera śliny by pozbyć się tego smaku czuje jak pieni mu się w buzi. Przeczesuje teren dalej w poszukiwaniu jakichś zapasów wody, ale jedyne co znajduje to rozerwany plecak z potłuczoną butelką i jakimiś spalonymi waflami. Gdy postanawia wrócić do jeziora potyka się o coś i upada. Tak właśnie znalazł jego rękę.

Gdy wstaje na kolana przygląda się urwanej kończynie. Nie jest ekspertem, więc od razu bierze ją za rękę Liv. I dość długo przychodzi mi myśl, że przecież nic jej ciału nie brakowało, gdy ją niedawno skopał.

Błyskawicznie prostuje się i spogląda w jej kierunku. Jej ciało zniknęło ale zamiast tego coś tam leży. Zdezorientowany nie od razu się rusza, rozglądają się w podenerwowaniu. W końcu zabiera swój miecz i podbiega tam. Pod śnieżnobiałą płachtą spadochronu jest nietknięty metalowy pojemnik. Kopie go lekko, zniechęcony poprzednimi pustakami. Wtedy czuje lekki opór, sugerujący, że nadal ma w swoje jakąś zawartość. Sapiąc z zadowoleniem schyla się po prezent, po czym otwiera go podekscytowany. Spowija go bezbarwna mgła o zapachu skoszonej trawy, która po kilku sekundach powala go na piasek.

- - -

Torfowisko na wschodzie areny

Paul Sam wymiotuje po raz kolejny, zwracając śniadanie a także lekki posiłek jak zjadł wcześniej z Lilith w południe. Po ataku dusiciela klęczał prawie godzinę na ziemi co chwila próbując złapać oddech a następnie zwracając szkarłatną posokę z płuc. Lilith siedzi trochę dalej od niego, co jakiś czas podrzucając mu nową butelkę wody, po które i tak niechętnie sięgał. 
Tak naprawdę odkąd tylko go wyciągnęła miała ochotę go opatrzeć, zwłaszcza, że ciągnięcie go chwytem sięgającym klatki piersiowej sprowokowało go do siarczystego, agonalnego krzyku. Jednak jak tylko usadowiła go kilka metrów dalej, Paul upadł na ziemię, wciąż się dusząc i plując dookoła krwią. Gdy przykucnęła przy nim by go podtrzymać odepchnął ją i kazał siedzieć cicho. I w takiej właśnie ciszy siedzieli. Lilith wsłuchiwała się w wiatr w koronach akacji i lip a Paul dodawał od siebie pojękiwania i stękanie, gdy zwracał kolejne zawartości z trzewi.

Dlatego gdy odzywa się do niej po prawie trzech kwadransach, Lilith wzdryga się wystraszona.
- Opowiedz coś.
- Co?
- Zajmij mnie czymś. Jakąś historię. - dodaje, po czym przepłukuje usta wodą.
Lilith milknie na chwilę w zamyśleniu.

- To dziwne. Mamy piąty dzień a tak niewiele zgonów. Zdawać by się mogło, że jesteśmy na obozie. - zaczyna spokojnie Caton. Paul stara się wsłuchać jej monolog, próbując się uspokoić. - Ale dzisiaj to się zmienia. Te wybuchy sugerowały materiał wybuchowy a rozrzut echa był podobny do głośności podziemnych min. Może gdzieś tam, ktoś złapał się w pułapkę a dzikie zwierzęta nie są jedynymi na które powinniśmy uważać. 

Lilith podsumowuje ostatnie wydarzenia. Nic szczególnego ale kilka jej pomysłów zapada mu w pamięć. Dlaczego przez dwa dni nie zginął ani jeden trybut a trzeciego dnia zabili tylko jedną osobę? Co tak naprawdę zatruło Olivię i czy jest dostępne gdzieś jeszcze na arenie? A także ile uformowało się sojuszów, skoro tak wiele osób przeżyło cztery zimne noce? Nie wspominając o ich przeklętych partnerach. Gdy Sam znów blednieje, czując ostatnie plwociny naciskające jego przełyk wszystko się zatrzymuje. Pada na ziemię wpadając w drgawki i tym razem to Lilith przeklina podbiegając do niego gdy udziela mu pierwszej pomocy.

- - -

Telepie się jak galareta. A przynajmniej tak to sobie wmawia by się nie denerwować. Próbuje usztywnić mu głowę a gdy to nic nie daje kopie wszystkie gałęzie i kamienie dookoła jego ciała i rozpina jego kurtkę. Kiedy sięga pod bluzkę widzi ciemniejące z braku tlenu wielkie paski na jego klatce piersiowej. Krwiaki sięgają prawie bioder. Kilka razu uderza w nią rękoma w trakcie ataku. 
Lilith lustruje jego obrażenia a następnie przerzuca wzrok wyżej, na opuchniętą szyję. Marszczy brwi, nie potrafiąc zrozumieć przyczyny jego obrażeń. Czy dokonała tego siła ucisku a może coś więcej? Czy tamten kapitolski gad nie był jadowity? A może choruje na astmę i potrzebuje swoich leków rozkurczających? Mimowolnie patrzy dalej w górę i wtedy zauważa jego przekrwione oczy, świdrujące ją z przerażeniem. 

Nie musi więcej nic mówić. Wbiega szybko do lasu i tnie malutkim nożem łodygę rdestu. Ucina z niej kilkudziestu centymetrowy kawałek, po czym wraca do niego. Paul dalej się wierzga, dlatego chcąc nie chcąc Lilith przysiada nad nim, blokując jego rzucające się ręce nogami. Bierze głęboki wdech, po czym bez wahania łapie go za podbródek i wykonuje głębokie nacięcie na skórze, aż do znajdującego się pod nią więzadła. Po wykonaniu prowizorycznego otworu rozwiera jego granicę palcami. Gorąca krew oblewa jej dłonie, które ślizgają się na jego skórze. W końcu sięga po wąski koniec uciętej łodygi i wprowadza ją do środka, między chrząstki krtani. Już po kilku sekundach jego ciało uspokaja się a z udrożnionego gardła dobiega ją świst oddechu.

- Galareta... - szepcze do siebie. - Zupełnie jak galareta... - schodzi z niego i kładzie się zmęczona obok.

- - -

Gdy budzi się kilka godzin później Paul zniknął. Zaskoczona jego nieobecnością szybko wstaje i zbiera swoje rzeczy gotowa do poszukiwań. Spogląda w niebo, próbując oszacować godzinę. Wciąż jest jasno, jednak na tyle pochmurno, że nie jest w stanie oszacować pozycji słońca. Kierując się więc temperaturą zakłada, że jest po 16 a może i później. Rozgląda się dookoła, szukając śladów chłopaka. Zauważa swoje konikotomowe dzieło na ziemi, kilka metrów dalej. Zaklina pod nosem i już chce ruszać do lasu gdy coś uderza ją w plecy.

- Teraz będziemy kwita. - słyszy pochrypujący głos Sama. Lilith odwraca się i widzi pod nogami kilkumetrową gałąź. - Jeszcze tylko zafunduję tobie dziurę w szyi i spłacę dług. - śmieje się przez co dostaje ataku kaszlu.

- Dalej sobie tak swawoluj to zwykła poduszka cię zabije. - prycha Lilith. - Mogłam ci je sama założyć. - mówi o jego opatrunkach. Bandaże nie wyglądają tragicznie ale i tak wątpi w jakość jaką sam mógł sobie zafundować.W odpowiedzi Paul prycha coś pod nosem ale bardziej przypomina to sapanie staruszka niż wypowiedź, więc Caton puszcza to mimo uszu. Rusza w kierunku Rogu Obfitości, pewna, że po takich przygodach mogą uznać ten dzień za zakończony ale przystaje, gdy nie słyszy za sobą Paula.

- Nie będę cię prosić, Sam.
- To dobrze. Bo ja będę. - mówi z lekkim trudem i podchodzi do niej. Gdy zatrzymuje się przy niej łapie ją za ramię, opierając się na niej. Lilith sztywnieje chcąc go utrzymać. - Widzisz? Nie mogę tak wrócić. Wiem, że zrozumiesz.

Caton zagryza usta w konsternacji. Bardziej niż pewnym będzie reakcja Hectora i Monici na obrażenia Paula. Jeśli Max jakimś cudem tam wrócił i on straci szacunek do niego. Jedynie z Timmym mogła wiązać jakieś nadzieje, ale mimo jego postawności ciągle odnosi wrażenie, że osiłek podporządkowuje swoje decyzje większości. A dla większości kontuzjowany sojusznik to żaden. I nic na to nie poradzi.

- Dlaczego... - pyta a Paul zaczyna się tłumaczyć już wprost, warcząc i charkając to na ignorancję Hectora, brutalność Monici czy nawet powściągliwość Brendtha. Ale Lilith tylko kręci głową, na znak, że nie o to jej chodziło. - Dlaczego nie dołączyłeś do Liv?

Sam pochyla głowę na bok nie mogąc nic wykrztusić.
- Sojusz ze współtrybutem opierałby się na lojalności. A Liv z pewnością jej nie brakuje. - opuszcza zawstydzona wzrok. - Jestem pewna, że mimo twojej postawy nie raz ci go proponowała. Dlaczego więc...

- Wszedłem w sojusz z tymi, którymi gardzę? - kończy za nią beznamiętnie. Lilith skinęła głową. Dlaczego skolidował się z pretendentami? Z nienawiści. Oczywiście, że z nienawiści do niej. Ale do czego to miało doprowadzić? Hector i Max z wielką ochotą przysłuchiwali się jego przechwałkom w czasie treningów. Co jednak planowali potem, gdy już zabije Liv? Straci motywacje, więc nie będzie już taki ciekawy. A to właśnie dlatego go przyjęli, prawda? Ku uciesze ich Igrzysk. By urozmaicić polowania. Dla rozrywki. - To dlatego... - próbuje znaleźć jakiś sensowny powód w gonitwie myśli. Nawet przez chwilę nie próbuje wyszukać jakiegoś kłamstwa. Uratowała mu życie, należy jej się chociaż część prawdy. Problem jednak polega na tym, że był tylko jeden motor budzący go do działania. I choć miał wielkie plany do przeobrażenia jej w męczenniczkę, na którą sama tak się kreowała, każda kontuzja stanowi zagrożenie dla jego sprawy. A ciągły bezdech i niemożność pogoni

- Nie wiem, księżniczko. Niech mnie jasna cholera, ale nie wiem.


~ * ~ * ~ * ~

Flashback
Pierwszy dzień szkolenia
 Ośrodek Szkoleniowy, Piętro Treningowe

Ku zadowoleniu dziewczyn obiady były podawane w stołówce sąsiadującej z salą ćwiczeń. Pomieszczenie było przeznaczone jedynie dla trybutów, z zastawionymi stołami i kilkunastoma stolikami. I choć brakowało obsługi, przy ścianach wciąż stali pojedynczy strażnicy a na ścianach znajdowały się kamery. Gdy Leta rzuciła się do talerzy, z postanowieniem spróbowania każdej możliwej potrawy ze zdziwieniem znalazła tam plastikowe sztućce. Z typową dla siebie gestykulacją zaczęła to głośno komentować. Leslie weszła wraz z Tamarą, prowadząc z nią cichą rozmowę. Na ich widok Leta od razu wciągnęła je w talerzową dyskusję, zostawiając Liv przy wejściu.

Liv czekała na Evena. W czasie kiedy mijali ją trybuci postanowiła ich zliczyć. Z zaskoczeniem odkryła, że nie brakowało już sporo osób. Przez chwilę myślała, że mogła się pomylić. Diana Crow jak tylko ją mijała umyślnie szturchnęła nią i pchnęła na ścianę. Paul zacmokał na jej widok rzucając jej kolejne mordercze spojrzenia. Jednak brak dwunastu osób nie byłby zwykłą pomyłką. Oparła się zamyślona o próg, zginając łokcie za plecami.

- Na co tak liczysz? - usłyszała jego głos. Evan oparł się o ścianę obok, spoglądając na opustoszałe studio. - Och, nie odwracaj się tak szybko. - upomniał ją. Stała więc tak, próbując udawać rozluźnioną i znużoną na progu jadalni. Dopiero po chwili odwraca się powoli w kierunku sali treningowej. 

- Nie podoba mi się ten sojusz, skoro musimy go ukrywać. - rzekła ściszonym głosem. Spojrzała na balkon sponsorów na którym także podano posiłek. Zebrani Kapitolczycy całkowicie ich ignorowali.
- A jak myślisz dlaczego? - przysunął się bliżej do niej, stykając się z nią ramieniem. Wzdrygnęła zaskoczona. - Hm? - uśmiechnął się na jej zażenowanie. Liv tylko wzdrygnęła ramionami, nie wiedząc co miał na myśli. Zauważyła, że Leta z Leslie jej szukają, więc pomachała im, pokazując, że zaraz do nich przyjdzie. 

- Liv, otwarcie tobie grozi jeden z pretendentów. Każdy twój sojusznik będzie ich potencjalnym celem. 
Spojrzała na niego zaskoczona. Nie myślała o tym w ten sposób. Zamiast dać dziewczynom nadzieje, sprowadzała na nie śmierć.
- No ale przecież i tak w końcu tam zginiemy... - szepnęła do siebie zamyślona.
- Co mówisz? - Evan nie dosłyszał jej.
- Śmierć śmierci nie równa, ale co to za życie jeśli i tak tam zginiemy.
Evan otworzył buzię zaskoczony jej rozumowaniem.
- Och, z takim myśleniem... - zaczął ale wtedy usłyszeli czyjeś oklaski. To Max Wright, który dopiero teraz udawał się na stołówkę. Poklaskał im w trakcie drogi a gdy zniknął w środku już go nie słyszeli.
 Liv zagryzła wargi.
- Przepraszam. Nie zauważyłam...
- Nie wyda nas. - przerwał jej Evan. Spojrzała na niego zdziwiona. - Przecież tylko rozmawiamy, Liv. A poza tym, nie wygląda na takiego.
Westchnęła z ulgą, ufając jego osądowi. Na chwilę umilkli, obserwując puste stanowiska bojowe. Liv straciła już czucie w palcach, więc postanowiła wyprostować rękę. Gdy jej opadająca dłoń zderzyła się z jego żadne z nich nie zareagowało od razu.

- Ładnie powiedziałeś o tej bibliotece. - odezwała się po dłuższej chwili. - Mógłbyś mnie tam zaprowadzić?
Odwrócił się do niej z uśmiechem. Speszyła się na jego twarz tak blisko jej, więc wyprostowała się i poprawiła swoje skąpe ubranie. Umówili się na spotkanie a następnie zostawiła go, nie czekając na jego ciekawskie pytanie odnośnie kroju jej stroju.

- - -

- Ale dlaczego jest zielony?
Liv uparcie nie wierzyła w wyjaśnienia dziewczyn, które ochoczo jadły kolorowe kromki chleba.
- A dlaczego nie?
- Może to grzyb!
- A może nie?
- Mmm, smakuje przepysznie!
- No właśnie!
- Przestań mi wpychać te kanapki, Leta!

- Och, dałabyś już spokój i coś zjadła. - Chase przeciągnęła się z zadowoleniem. - Nie daj Tantin, stracisz cały wigor przed areną! - westchnęła dramatycznie i popchnęła w jej stronę ozdobną etażerkę wypełnioną kolorowym pieczywem z Dystryktu Czwartego. Liv zmrużyła zła oczy, próbując zamordować ją spojrzeniem.
- Ej, chwila! - dotarły do niej jej słowa. - Czy ty powołujesz się na tego kapitolskiego mitomana? - Liv nie dawała sobie wcisnąć jedzenia, robiąc zgrabne uniki przy stole. Leslie starała udawać się, że ich nie widzi i co jakiś zagadywała jedynie Tamarę. - Leta! - Liv w końcu przywołała ją do porządku.

- Jeśli kłamiesz wiarygodnie, to prawda będzie szaleństwem, którego każdy będzie się trwożył. przypomniała jej Leta, cytując Senessio Palucciego, jednego z najgłośniejszych krytyków Deklaracji Zimowej w tym samych wznowionych Głodowych Igrzysk. Liv znieruchomiała, pogrążając się w myślach. Nowy ład zbudowany na kłamstwach zastąpił powojenny chaos po dynamicznym powstaniu. Tam gdzie przeżyli, tam gdzie nikt nie napadał, gdzie nie szerzyły się kolejne plagi - coraz bardziej wątpiono w słuszność przeprowadzonych działań. 

A od wątpliwości niedaleko do wyrzeczeń i kłamstwom. Panemczyków brutalnie obudzono z iluzji rewolucji, oddając ich w ręce szaleństwa. Dopiero po latach nastał nowy ład, zbudowany na dawnych podwalinach, w tym idei Głodowych Igrzysk. Omamiono ludzi nowymi zasadami, dawno im więcej nadziei niż kiedykolwiek a po trzech latach wprowadzono ostatnie duże zmiany. Losowanie, do tej pory jawne w czasie dożynek, miało odbywać się odtąd w Pałacu Sprawiedliwości na trzy dni przed dożynkami, zapoczątkowując krótki okres Ostatnich Kępów. Wyłaniać trybutów miał rektor dystryktu w obecności specjalnie powoływanej komisji. Następnie informowano i pouczano trybuta, oferując mu wsparcie psychologiczne, finansowe a także wstępne instruktaże i preparacje. Miało to naprawić błędy przeszłości, zapewnić uczciwą walkę a także pozorować słuszność i równość nowego-starego porządku. 

Pozorność tej uczciwości trwała niemal dekadę, póki jej największy zwolennik, Tantin Ibar Gakeem, rektor Dystryktu Czwartego, nie został oskarżony, właśnie przez Senessio, o sprzedawanie trybutów i ustawionych losowań. Afera Tantina Ibara Gakeema, skrócona do lakonicznego zwrotu Arfa Tirga, ciągnęła się wiele lat, poddając w wątpliwość wiele aspektów Nowych Czasów, nigdy jednak nie skupiając się na koncepcji samych Igrzysk. Sam Tantin latami walczył o zwrócenie zszarganego wizerunku, bardziej zrażając do siebie kolejnych ludzi, niż ich zyskując. I choć próbował ratować skórę sprzedając innych, nic z tego nie wyszło, i w rezultacie nikt nie poniósł konsekwencji. Kapitol ograniczył się do wydania długiego i nudnego oświadczenia a także wypłacie symbolicznych pensji potencjalnie poszkodowanym rodzinom.

Nagle poczuła pieczywo w buzi. Leta szczerzyła się do niej złośliwie.
- Wygrałam.

- - -

Grilowany filet z dorsza, świeża zielenina w delikatnym oliwnym sosie i niewielki pucharek z pannana cottą z malinami. No i te nieszczęsne kanapki z wodorostowym chlebem. Tyle wystarczyło by Liv resztę popołudniowego treningu spędziła ociągając się za trójką dziewczyn. Próbowały zachęcić ją do wspinaczki, pilnować by skupiła się przy szkoleniu na stoisku kamuflażu a nawet nakłonić ją do ćwiczeń z budowy prowizorycznych narzędzi (wędki i przynęty, łuków, sideł). Liv jednak ewidentnie się objadła, więc w końcu zostawiły ją na jakimś dziwnym krześle w niewielkim, jasnym boksie, wyglądającym na nieużywany od lat, a same poszły do trenerów walki kontaktowej.

- Och... - Liv przewracała się kilka razy na boki, czując jak dziwny spleśniały (według niej) chleb podchodzi jej do gardła. Za którymś razem w końcu go usłyszała.
- No proszę, jak miło, gdy ktoś w końcu docenia ważką rolę teorii behawioralnej i analizy poznawczej.
Nie czekając aż się przedstawi, Liv jęknęła agonalnie, próbując odstraszyć Kapitolczyka, potencjalnego trenera niewiadomoczego.

- Ojejku! Widzę, że potrzebna ci będzie sesja tłumiąca wzmożoną percepcję negatywnych bodźców! - zainteresował się nią poważnie. W odpowiedzi warknęła, wymachując ręką w powietrzu, by się do niej nie zbliżał. Beknęła dość głośno, co wywalało u niego chichot. Nagle usłyszała nagle jak rozstawia coś wokół niej. Ze zdziwieniem obserwowała grubiutkiego i niskiego starszego mężczyznę, walczącego z pięknie zdobionym, jedwabnym parawanem. Był bardzo dystyngowanie ubrany, jak na lekarza, i z dziwnym zadowoleniem skakał wokół niej, jakby czekając z ekscytacją na zbliżającą się sesję. Tyle, że takowej wcale nie planował. - Co jest tylko pyszałkowatym określeniem drzemki. - W końcu udało mu się przysłonić jej krzesło a także własną kozetkę, i nie czekając na jej reakcję, położył się na leżance i usnął.


- - -

- I wtedy uderzasz w splot słoneczny a pięść kierujesz...
- W twarz? - Tamara wzdrygnęła ramionami.
- Ojej! - Leslie podskoczyła zniesmaczona.
Leta pokręciła głową z czułością reagując na niewinność obu koleżanek.
- Mes petites filles! Monsieur trener chodziło o podgardle. - wyjaśniła naprędce. Trener zawahał się przez chwilę na to rzeźnickie określenie ale po chwili skinął z uznaniem. - A dokładniej o krtań, by pozbawić przeciwnika tchu. Est-ce vrai?

Resztę ćwiczeń spędziły obserwując jak Leta prowadzi niezwykłe pojedynki z trenerem. Udało się jej go kilka razy znokautować, zwinnie robiła uniki, wykorzystując przeszkody dookoła a na koniec, wykorzystała nauczaną przez niego chwilę wcześniej dźwignię, by zablokować go i przerzucić nad sobą. Wyglądało to na tyle spektakularnie, że był on dość rosłym człowiekiem w porównaniu do niskiej i drobnej Lety. I to właśnie głośne podrygi dziewczyny, jej entuzjazm a także niezwykła sprawność sprawiła, że na koniec treningów skupiła na sobie uwagę nie tylko obserwujących ich z balkonu sponsorów ale i samych trybutów.

Trwało to kilka godzin, w czasie którego to Leslie i Tamara mizernie poradziły sobie w podstawach obrony a Leta miała swój wielki debiut, zanim nie zadzwonił dzwonek obwieszczający koniec pierwszego dnia. Większość czasu Leta spędziła z Samirem, jednym z kilku trenerów walk kontaktowych. Natomiast Leslie i Tamara odnalazły się na stoiskach zbierackich, ucząc się od Eunike i Jetta podstawowych informacji o różnych środowiskach przyrodniczych (choć Tamara wątpiła czy informacje dotyczące tundr i pustyń faktycznie im się przydadzą). Liv z kolei obudził wracający do apartamentów Paul. Szedł ze swoją zgrają a gdy zauważył rozstawiony parawan nie omieszkał nie zajrzeć. Jak tylko rozpoznał na kozetce śpiącą Liv napuszył się by zwołać pozostałych i wtedy, przy wyjściu z sali, zauważył czekającą na nich Parker. Stała tak razem z innymi opiekunami, rozmawiając z jakąś wysoką, przysadzistą kobietą. Nim zdążył się odezwał do Maxa, Parker błyskawicznie spojrzała na niego, mierząc go surowym wzrokiem. W końcu westchnął, pożegnał się z pozostałymi i podszedł powoli do kantorka psychologa.

- Ładny trening. - szepnął jej do ucha. Leżała na boku cicho oddychając. Nie obudziło to ani jej ani doktora Aureliusa, który pochrapywał sobie kilka metrów dalej na swoim fotelu. Wywrócił oczami i podniósł rękę by ją uderzyć. Gdy tak przymierzał się do ciosu zaczął się jej przyglądać. Zaśmiał się z satysfakcją, widząc jak pruderyjnie wyglądała w wymiarach, które naprędce przekazał Phoebe, gdy zapomniał swojego notatnika ze studio.
- Wstawaj, ladacznico! - posłał jej uderzenie w plecy. Liv obudziła się natychmiast i wystraszona cała zesztywniała przez co straciła równowagę. Spadając wpadła na stojącego za nią Sama, który instynktownie cofnął się, pozwalając jej upaść na podłogę. Poczuła ból w plecach i w kostce.
- Ojejku, jejku! - doktor Aurelius obudził się i podbiegł do niej ociężale. Liv jęczała, ocierając plecy i wtedy zauważyły ją dziewczyny. Leta od razu zaczęła warczeć na Paula, który tylko wzdrygnął ramionami, nie przejmując się jej epitetami.
- Parker czeka, Livender.
Pożegnał je i odszedł zanim Leslie i Tamara zdążyły do nich podejść.

- Wszystko w porządku, Liv? - zmartwiła się Leslie.
- Tak, tak... - Liv wstała z lekkim trudem, opierając się o lekarza. - To była wspaniała sesje, doktorze. 
- Och, a więc naprawdę mamy tutaj terapeutę! - ucieszyła się Tamara. - Czy jutro ja mogę zarezerwować pański czas?
Liv z bólem starała się nie śmiać z entuzjazmu dziewczyny. Wyprostowała się ale od razu potem skuliła, czując wciąż ból wzdłuż pleców.
- Tak, oczywiście, zapraszam. Livender - zwrócił się do brunetki. - Czy przysłać do ciebie pielęgniarkę?
Troska z jaką o to zapytał przeraziła ją. Martwił się bo była jego córką? Czy ubolewał tak nad każdym z nich? Jaki w ogóle sens miała opieka nad tymi, którym i tak przesądzona już śmierć. Utkwiła tak w pół wyprostowanej pozycji na chwilę, pogrążając się w czarnych myślach. Leslie głośno wezbrała powietrze, martwiąc się o jej stan. Tamara nie wiedziała do końca co się dzieje. A Leta uznała, że to coś innego powstrzymywało ją od zgody na pomoc.

- Chyba to jej niepotrzebne. - odezwała się dziwnie chłodnym tonem głosu, po czym wzięła Liv pod ramię i skierowała się z nią w stronę wyjścia. Liv w milczeniu kuśtykała z nią, unosząc w powietrzu jedną stopę. Leslie i Tamara w milczeniu wymieniły spojrzenie, po czym ruszyły za nimi. Parker obserwowała je w milczeniu, słuchając Purchii Nivand, krągłej rektorki Dystryktu Dziewiątego. Jak tylko znalazły się na korytarzu Leta przystanęła tak przed nimi, czekając aż Parker jej pomoże. Tak się jednak nie stało. Dopiero gdy podniosła głowę rozpoznała ten dumny i karcący wzrok. To gardzące spojrzenie. Zmęczona wcześniejszymi ćwiczeniami z Samirem, oparła się z Liv o ścianę, po czym zmierzyła Parker wściekłym i zdeterminowanym spojrzeniem. 

Na początku kobieta prychnęła na tak bezczelne zachowanie. Nie długo jednak zajęło jej uznanie jej impertynenckiego zachowania i docenienie zawziętości. Skinęła lekko głową, po czym zajęła jej miejsce przy Liv. Zmęczona Leta wysiliła się na ten ostatni uśmiech i w miarę żwawo pożegnała się ze wszystkimi.
- No dobrze, miło się gaworzyło ale mamy też swoje obowiązki, Purchio.
- Oczywiście, Pani Parker. Tamaro, wracajmy do apartamentu. - przywołała do siebie zmieszaną latynoskę. Liv zauważyła jej zagubienie a także Leslie, która nerwowo rozglądała się dookoła. Nie musiała się długo domyślać, kogo tak naprawdę szukała blondynka.

- Parker, wiesz może gdzie zabrali tego chłopaka, który mnie zaatakował? - Liv odsunęła się od niej, znów powoli rozciągając sztywne plecy.
- Tak, zabrali go do trybutowego aresztu. Zabawne, bo to nie po nim masz ewidentną kontuzję. - uśmiechnęła się do niej z przekąsem. - Swoją drogą, Paul mnie jeszcze popamięta... - dodała cicho pod nosem, rozmyślając nowe rugi jakie mogłaby wymierzyć Samowi.
Liv westchnęła zmieszana. Leslie jednak nie pozostała bierna.
- Czy to znaczy, że Seven nie będzie już uczestniczył w treningach?

Wszystkie spojrzały na nią, jakby troska o trybuta z innego dystryktu była czymś niezwykłym i leżała w obligacji jeno Tamary lub Purchii. I to właśnie rektorka jego dystryktu odezwała się niepewnie jako pierwsza.
- Cóż, toczy się postępowanie w jego sprawie. A znając Kapitol i jego sprawy... Na przykład pamiętasz Parker, Leather Markelt? - zmieniła nagle wątek odwracając się do Parker. - Tydzień temu zawiesili jej w końcu jej ten wyrok za to wieczorne wydanie w czasie premiery Antensa! Po prawie dwóch dekadach! Naprawdę, a przecież skrytykowała tylko kilka jego uwertur...

Purchia pochłonęła się w kolejnej historii, opowiadając o tym, jak redaktorka jednego z topowych plotkarskich magazynów wyśmiała kilka nowych utworów kapitolskiego kompozytora, Illmeca Antensa. Główne oskarżenia nie padały jednak na wydźwięk i kompozycję utworu. Podważały jedynie proporcjonalność jakości a odległości pochodzenia autora od centrum Panem. Innymi słowy Leather zarzucała mu kompromitację i całkowita ignorancję wobec gustu Kapitolczyków racjonalizując to jego dystryktowymi przodkami. Sprawa skończyła się w sądzie a Leather dostała surowy zakaz komentowania wszelkiej działalności kulturalnej zarówno Antensa jak i całej Kapitolskiej Filharmonii.

- No to już bezczelność! - warknęła zła Liv. Leslie i Tamara spojrzały na nią ze smutnym wzrokiem. Obie pogodziły się niemo na te plotki, cierpliwie znosząc kolejne dystrakcje Nivand. Jakby miały jeszcze dużo czasu przed sobą.

- Och, co takiego? - Purchia wstrzymała się z opowieścią. Liv poczuła na sobie wzrok nie tylko rektorek i dziewczyn ale i Strażników Pokoju. Powoli rozejrzała się na korytarz za kobietami i ujrzała tam nawet tego Strażnika, którego wytyczne tak łatwo zlekceważyła w czasie przygotowań do parady. Zmrużyła oczy, próbując odczytać emocje z jego twarzy. Trwożył się jej? Groził? Nie. To nie była rozwaga. Tylko obawa. Liv syknęła przez zęby i zmarszczyła brwi. Już chciała się wyżyć gdy w porę zareagowała Leslie.
- Tak, my również nie zgadzamy się z decyzją instancji! - otoczyła Liv ramieniem. Brunetka osłupiała zdumiona jej śmiałością. Nagle poczuła delikatne perfumy trybutki z Czternastki. Więc tak miała pachnieć odwaga. Rumiankiem i habrem. Polną łąką. Gdy tak więc Liv pogrążyła się w myślach o zabawach na leśnych poletkach, Leslie dalej korygowała jej ostatnią wypowiedź. - Wszyscy dobrze wiemy, że najwybitniejsze dzieła muzyczne to te z samego serca Kapitolu! 

- Dokładnie! Nic nie dorówna Laudzie ku Panem czy Przemarszu Pokoju! - Tamara podłapała wątek, pochlebiając najsłynniejsze utwory z serca Panem. A było ich wiele i musiały zdawać wiedzę o nich już od pierwszych klas. Purchii zakręciła się łezka w oku na obeznanie dziewczyn, pusząc się bardziej niż przepiórkowa stylistka Lety.
Parker obserwowała tę komiczną sytuację w milczeniu. Rozwydrzenie Liv, protekcja obcych trybutów, zwady z Samem. To nimi musiała się teraz zajmować. Rozmowę z rektorką Dziewiątki znosiła jedynie dlatego, że kobieta właśnie przyjaźniła się z mentorką Czternastki, młodą dziewczyną, mającej szerokie kontakty. Zamiast tego utkwiła prawie na godzinę z Purchią i jej nic nie znaczącymi rozmowami. Dopiero gdy pojawiła się Liv, Nivand w końcu wspomniała o swojej dobrej przyjaciółce. I to jedynie w formie plotek! Czy naprawdę nikt nie szukał z nią kontaktu? Nawet Leather nie chciała zaproponować jej układu w zamian za plotki o pochodzeniu Liv? Tylko, że taka cisza nie znaczyła nic dobrego ze strony trucicielki z Czternastki.

- Nie, wcale nie o to mi chodziło. - Liv odepchnęła od siebie Leslie i Tamarę. Położyła zranioną stopę na ziemie i powoli zbliżyła się do rektorki Tamary, chwiejąc się i kulejąc. - Jak może się pani przejmować plotkami, gdy pani trybuci potrzebują pomocy?

- Słucham?
- Od kiedy muzyka jest ważniejsza od naszego życia? - Liv zaczęła podnosić głos.
- Och, jakie to oburzające! Cóż za niesubordynacja ze strony twojej trybutki, Parker. Doprawdy, gdyby nie jej ojciec...
Leslie i Tamara spojrzały na siebie zmieszane. O czym Purchia mówiła?

- My umieramy. Ku waszej uciesze. Tysiące razy, każdego lata... - Liv zaczęła kolejną deklinację, jednak Parker i tu interweniowała.
- No i przeholowałaś. Idziemy! - wzięła ją za ramię i skierowała się w stronę windy, prowadzącej do apartamentów dystryktów. Liv szargała się przez chwilę a potem odpuściła, machając bezwiednie w stronę skonfundowanych dziewczyn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz