Dzień 5/6
Doki na wschodzie areny
Liv gwałtownie się budzi. Jest zmęczona i oszołomiona. Dookoła panuje ciemność, więc uznaje, że to noc. Leży na jakimś niewygodnym piasku, za poduszkę służy jej jakiś plecak a za okrycie jakaś ciężka płachta. Przeciera oczy, próbując zrozumieć sytuację. Chociaż ból głowy częściowo ustaw a dudnienie w uszach zmalało, nadal jest zmęczona i śpiąca. Czując więc zapach tlącego się drewna kładzie się z powrotem spać.
Ten cykl powtarza się kilka razy. Śpi przez kilka godzin, po czym wybudza w panice, sprawdzając co się dzieje. Za każdym takim razem stwierdza, że jest bezpieczna i może dalej odpoczywać. W takiej błogiej nieświadomości spędza część nocy. Dopiero po trzeciej na ranem budzi się po raz ostatni. Tym razem nie zasypia ponieważ z oddali zaczyna słyszeć echo głosów.
Nieruchomieje na chwilę. Potem powoli rozgląda się dookoła. Jak na wczesne lato noc nie jest za ciemna. Słońce zdaje się niedługo wschodzić a nieboskłon zabarwiał się powoli na błękit. Dlatego z łatwością przeczesuje teren wokół. Mimo to zajmuje jej to chwilę, ponieważ wciąż czuje lekkie pieczenie w oczach. Poza tym ma dziwne wrażenie, że w jednym oku utraciła ostrość obrazu.
Znajduje się na pofałdowanym żwirowisku, las jest oddalony jest od niej o kilkaset metrów a po jeziorze i plaży nie było żadnego śladu. Dopiero gdy patrzy za siebie rozpoznaje tę część areny. Wysokie i zniszczone zabudowania budzą w niej zdziwienie ale i podziw. To były dla niej najciekawsze miejsca na arenie, ponieważ zawsze gdzieś pojawiał się widok panoramiczny w czasie transmisji i z wielkim zapałem starała się wyłapywać jak najwięcej szczegółów dotyczących tych dużych aglomeracji, których nigdy nie była ujrzeć. Mimowolnie przypomina sobie o rozmowach z Farrelem na balkonie i podziwianiu widoku z niemal szczytu Tyrady.
Kolejne odgłosy sprowadzają ją na ziemię. To ciche echa pokrzykiwania i nawoływania. Możliwe, że i walki, ale Liv nie skupia się za bardzo by je dobrze zidentyfikować. Coś innego ją zaprząta. Wstaje, lekko kulejąc i czeka.
- Hejho? - nawołuje swojego opiekuna. Ziewa kilka razy, wciąż nie wyspana. Marszczy brwi nie słysząc odpowiedzi. Przecież sama nie zaopiekowałaby się sobą w nocy, nie okryła jakąś plastikową płachtą i nie nałożyła sobie opatrunków. - Nie. - szepcze cicho. Nagle czuje przypływ zimna. No tak, przecież kurtkę oddała Aaronowi, by przedłużyć jego konanie. Stała się gorsza od cholernego generała z Szóstki. Męki Ashtona to przy tym swawolny psikus.
Na myśl jaką zrobiła mu krzywdę kuli się na ziemi i zaczyna piszczeć w dłonie. Cały sojusz w jeden dzień. Po raz kolejny nie udało jej się nikogo uratować. Tak jak Tamary. Tak jak Diany. Tak jak Lety. Gdy chwyta się za ramiona czuje pod palcami zeschniętą krew i zranienia po niedawnych wybuchu. Oprócz nich zauważa na ciele również otarcia po czołganiu i ropę z rozwijających się infekcji.
- Nie... - powtarza sobie pod nosem. Powoli rozumie, że wybudza się z lekkiego delirium. Jej poduszką nie był plecak lecz stare szmaty porzucone na sektorze urbanistycznym. Jej koc to tak naprawdę plastikowa płachta. A większość jej ran nie była opatrzona tylko umorusana śmieciami, które przywarły do spoconej i klejącej od krzepnącej krwi, skóry.
- Nie! - warczy do samej siebie. Ktoś na pewno się nią opiekował! Jest pewna, że słyszała go gdy podnosiła się na wpółprzytomna w nocy, jak chodził dookoła i pilnował ogniska! Ale czy na pewno?
Znów sztywnieje szukając na kolanach popiołu lub zwęglonej podpałki. Po kilku minutach przestaje. Łapie się zdenerwowana za łokcie. Nie może mieć teraz halucynacji. Na pewno ktoś się nią zajął w nocy. Ktoś odciągnął ją od tych Kapitolskich pułapek. Gdzieś muszą tu być rzeczy drugiego trybuta!
Wpada w paranoję i przeszukuje w panice wszystko dookoła, wodząc zestresowana wzrokiem a następnie nawet przekopując część piaskowego terenu, przerzucając urbanistyczne gruzy i śmieci, które jest w stanie podnieść. Świeżo zasklepione rany otwierają się ale ignoruje to, dalej szukając śladów wymyślonego sprzymierzeńca. Dopiero ból ją powstrzymuje. I ten zapach.
Ma wrażenie, że jej kostka spuchła coraz bardziej. Spod opatrunku który założył jej dwa dni wcześniej Seven zauważa zaczerwienienie, sugerujące stan zapalny. Przysiada na większym kamieniu i sięga do stopy. Nim dotyka materiału zastyga, przeżywając kolejne retrospekcje.
- Na pewno nie boli? - zmartwiła się Leslie gdy Liv po raz kolejny wzdrygnęła.
- Tak, na pewno. Po prostu nie sądziłam, że będzie tak piekło.
- Ale to dobry znak, Liv. - Leslie wróciła do oczyszczania jej rany na ramieniu. W ręku miała umyty kawałek chusty trójkątnej, którą Liv zdjęła i chciała oddać Sevenowi, której odmówił, więc dołączyła Leslie do tej debaty aż w końcu Aaron, nie mogąc ich dłużej znosić, zabrał im ją i rozdzielił swoją kusarigamą. Liv i Seven stali tak przez chwilę oszołomieni a Leslie zaczęła bić oklaski jedynej rozsądnej osobie w tym gronie. - To znaczy, że faktycznie dezynfekuje.
- Raczej, że zachodzi tam jakaś reakcja. Niekoniecznie o właściwościach sanitarnych.
- Och, jak ty szukasz negatywów, Liv! - skarciła ją Leslie na co Liv zesztywniała zdziwiona. Poważny ton w wykonaniu tak młodej osoby i do tego z delikatnym głosem sprawiał wrażenie, że karci ją sama Evely, jej młodsza siostra.
- Tego wymaga sytuacja. - odparła poważnie. Spojrzała w kierunku chłopaków, którzy zajmowali się próbami połowu ryb za pomocą broni Aarona. Jakoś szczególnie uparli się, że z dobrym refleksem na pewno uda im się nabić na ostrze kilka bassów, sumów albo chociaż niewielkich brzanek. Mimowolnie uśmiechnęła się na ich widok. W tym czasie Leslie spłukała mydło z jej skóry przegotowaną wodą i zaczęła płukać kawałek koszuli, którą użyła Liv jako opatrunek. Mamrotała przy tym pod nosem o szyciu i gazach ale Liv jej nie słuchała. - Nie sądzisz, że zachowujemy się zbyt... - urwała szukając odpowiedniego słowa.
- Spontanicznie? - dokończyła Leslie, wyżymając wodę z materiału. Liv skinęła głową. - Nie potrafię ci odpowiedzieć, Liv. - nałożyła warstwę rybiego tłuszczu i sody na jej ranę. - Myślę jednak, że nie ma jednoznacznej drogi trybuta. - podniosła jej ramię wyżej, by mogła okręcać materiał. Liv głośno westchnęła. Przez chwilę siedziały tak w ciszy, Liv martwiąc się ich sojuszem a Leslie w skupieniu zajmując się opatrywaniem.
Liv wybudza się ze wspomnień słysząc wyraźniejszą kłótnię. A więc to nie były pogłosy sojuszu tylko kolejnego starcia. Uderza pięścią w ziemię, po czym podnosi się by ruszyć komuś na pomoc. Została sama. Wszystko zmierza ku początkowi. Ale tym razem się nie zawaha.
- Jeśli jednak nie mam urojeń to idę pomóc w jakieś walce. Czuj się swobodnie dołączyć! - mówi pół żartem pół serio, po czym kieruje się na północ, w kierunku wielkich stert gruzowiska.
Biegnąc, a raczej miarowo kuśtykając, mija śmieci dookoła, kawałki cegieł i szkła, żelazne pręty i druty, resztki papierów a nawet zardzewiałe puszki i stare butelki. Rozpoznaje nawet niektóre miejsca z poprzednich Igrzysk. A więc miała racje, że zostawili ją w tym samym stanie! Ma ogromne szczęście, na tych kilka rozgrywek gdy zaczęła je oglądać akurat powtórzyła się arena, którą tak bardzo zna.
Kilka razy potyka się w biegu a nawet dziurawi w którymś miejscu swoje buty. Nigdy wcześniej nie biegła bo takim nierównym terenie z tak niewygodnym podłożem. W końcu przystaje w cieniu, za górą rozwaliny i rozgląda dookoła. Bierze kilka głębokich wdechów. Jak na zimne noce, poranki stawały się coraz cieplejsze. Pot spływa po jej czole a także plecach. Nie długo tak wytrzyma bez wody.
Ziewa kilka razy, przecierając oczy. Gdy czuje rozpalone policzki zaczyna się denerwować. Leslie nie potrzebowała długiego czasu by rozchorować się po zimnych nocach. Czy i ją czeka podobny los? Szybko otrząsa się z tych ponurych myśli, przypominając sobie czego szuka.
Walka ucichła i nie może zlokalizować nawet jej kierunku. Zmęczona ociera pot a potem odwraca się. Po namyśle postanawia spróbować wdrapać się na ruiny by z góry poszukać trybutów. Niecałe dziesięć metrów w górę pokonuje z lekkim trudem, stawiając niepewnie lewą stopę. Chwyta się wystających żeber szkieletu budynku, wystających kółek od zakopanych w gruzie urządzeń a nawet drewnianej nogi stołu, którą napotkała na kilku metrach. W takim skupieniu przestała wsłuchiwać się w głosy, które w pewnym momencie ucichły. Po kilkunastu minutach w końcu osiąga szczyt. I to właśnie tam, u spodu szczytu, walczyli we dwoje.
- Co, już nas opuszczasz, Curtis?
- Pierdol się.
- Och, co tak wulgarnie? Jesteś zły, że nie znalazłeś swojego sojuszu?
Clyde krzyknął ze złości.
- Nie dorastasz im do pięt!
Max śmieje się, rozbawiony złością chłopaka.
- O tak, z pewnością. Zwłaszcza do tej waszej Liv. Nie wierzę, że zrobiliście z niej liderkę!
Clyde nie poddaje się, wierzgając nogami i szarpiąc się z nim. Wright, będący w wyjątkowo dobrym humorze, pozwala mu się tak bronić, z ciekawością obserwując jego dzielność i próby utrzymania się przy życiu. Czeka aż chłopak osłabnie, by mógł się z nim rozprawić na swoich warunkach. Szkoda, że nie ma z nim Paula. Przegapi cenną lekcję.
Liv nie słyszy ich za dobrze. Widocznie ktoś przegrał starcie a Max przygniótł go do ziemi, powoli to kończąc. Dlatego nie mogła ich potem znaleźć. Przez chwilę zastanawia się co zrobić. Albinosa z Trójki rozpoznała bardzo łatwo. Ale kim jest drugi trybut? Gdy ostrożnie i po cichu schodzi do nich, tak by nie zostać zauważona, zamiera.
- Ale przecież... jakie to ma znaczenie, Liv...
Pyta samą siebie. Dlaczego nagle chce rozróżniać jakieś strony? Nie zarzekała się do obrony każdego trybuta? Czy są tacy, dla których nie zaatakuje już Wrighta? Ale w końcu i dla Tamary nie rzuciła się od razu w pogoń, czekając aż będzie po wszystkim nim zdąży jej pomóc. Nie. Tym razem tak nie będzie.
Siły wreszcie opuszczają Clyde'a a gdy czuje to Max, rozluźnia uścisk blokujący jego ramiona i wyprostowuje się. Wzdycha z ciepłą nostalgią, po czym wyciąga z kieszeni kurtki nóż przypominający swoim wygięciem szpon tygrysa. Clyde zaciska żuchwę, obnażając swoje zęby. Max unosi brwi z uznaniem, wydając cichy pomruk i szarpie go za włosy, unieruchamiając jego głowę. Przeskalpował mu całe czoło nim jej nie usłyszeli.
Gdy kwiaciarka wiązała supeł wymsknęło jej się pytanie.
- Mówiłaś, że to Diana cię zraniła?
- Tak...
- Musiała się bardzo bać.
- Chyba jej nie żałujesz? - spojrzała na nią z bolesnym grymasem na twarzy.
- Ależ tak, Liv. Agresja jest ujściem dla strachu i bezsilności. Niemożności wyrażenia się w innym języku niż przemoc.
- A jaki niby miałaby użyć w czasie Korunkopii? Miłości?
Leslie zamyśliła się, przerywając pracę.
- Dlaczego cię nie zabiła?
Liv zmrużyła oczy, nie rozumiejąc zmiany wątku.
- Zaatakowała ciebie największa tegoroczna dziewczyna a dalej żyjesz. Hm?
Wzięła powietrze w zdumieniu. Leslie mogła mieć rację.
- Nie zaatakowała mnie. - przyznała się. Leslie skończyła pracę i zaczęła porządkować ich rzeczy, by przygotować się do zmiany opatrunku na jej stopie.
- Robi się ciekawie. - mruknęła cicho.
Liv opuściła wzrok na ziemię.
- Liv, przecież wiesz, że ja tam stałam jak słup póki mnie nie znalazł Seven. Nie mam pojęcia co tam się działo z wami.
Na chwilę Sotoke poczuła niemiłe ukłucie w sercu. Sposób w jaki się wyraziła nie spodobał się jej, sugerując, że nawet nie próbowali ich szukać. Może w momencie gdy Seven ratował ją z rzezi Leta umarła na oczach Liv?
- Uratowała mnie.
Leslie zatrzymała się z porządkami.
- Uratowała cię. - powtórzyła ze spokojem.
- Ja... - Liv poczuła wzbierające się łzy. Były takie podobne. - Ja też tam... Ja też na początku... Ja nic nie...
Leslie kiwa głową w zrozumieniu.
- Paul mnie od razu zauważył i ruszył spełnić swoje przechwałki. To Diana... - zagryzła wargi, próbując nie wybuchnąć płaczem. - Diana go chyba zauważyła. Najpierw szturchnęła mnie, każąc uciekać. A potem... - zakrywa twarz w dłoniach i kuli się. Leslie odłożyła rzeczy i przysiadła obok niej. Gdy Liv poczuła jej objęcie, postanowiła wziąć się w garść. Nawet nie zauważyła jak pominęła Letę w tej historii. Wyjaśniła, że gdy wypełniła ją beznadzieja, snując się w rozkojarzeniu po rozpoczęciu, Diana miała na nią oko. I nawet gdy znalazła kryjówkę, ta rosła dziewczyna zdradziła się, rzucając w nią jakimś niewielkim ostrzem.
- Chwilę potem Kevin Toylan ją zabił. - zakończyła historię.
- A więc wydała się by cię uratować. - podsumowała Leslie. - Czy to nie piękne?
Liv przestała szlochać i spojrzała na nią.
- Poświęciła się dla ciebie, Liv.
- To chyba za mocne słowa.
- Znała ryzyko a mimo to...
- Jakie ryzyko, Leslie?! - warknęła Liv. - Co jej niby zagrażało?! Dostała 15 punktów, noty pretendentów! Była faworytką!
- Więc co się według ciebie stało?
Liv wciągnęła wargi, próbując sobie to przypomnieć.
- Miała pecha.
Było chyba tylko dwóch tegorocznych trybutów którzy mieliby tyle siły i odwagi by ją zaatakować i z taką łatwością nadać wystarczającą siłę i pęd ostrzu, które by rozcięło jej skórę, ścięgna, mięśnie aż w końcu same kości, jednym uderzeniem. I Dianie trafił się jeden z nich.
- Tym mianem zazwyczaj określano ingerencję Kapitolu. - zauważyła Leslie wspominając, jak właśnie przez taki "pech" ginęli niewygodni trybuci - podpalacze, kanibale, gwałciciele. Liv pokręciła przecząco głową.
- Rozumiem. - Leslie pogładziła ją po głowie. - Ale pechem na pewno nie było to, że wybrała ciebie. - przytuliła ją. - Tak jak Seven, gdy szukał mnie przy Rogu zamiast uciekać. W obliczu zagrożenia przetrwali.
- Bo nie zdziczeli jak Sam?
Leslie wypuściła powietrze, które okryło czubek głowy Liv.
- To największa forma miłosierdzia, Liv. Pozostać człowiekiem i poświęcić się. Czy takim językiem nie warto się posługiwać?
Liv wypuściła kolejne łzy, tym razem ze wzruszenia.
- Wtedy nikt by nie chciał tego oglądać. - zauważyła.
- Wtedy nikt by nie musiał.
Schodzenie okazało się o tyle trudniejsze, że Liv stawiała każdy krok z grymasem na twarzy i zaciśniętą szczęką. Dlatego postanowiła zatrzymać się w połowie trasy by krzyknąć do chłopaku. Wtedy jednak straciła równowagę i resztę drogi pokonała turlając się ze sterty i uderzając o wszystko co tylko mogła, przez co gdy ślizga się tak do nich mają wrażenie, że już nie żyje. Zatrzymujące się bezwiednie ciało przy podnóżu zdaje się to tylko potwierdzać.
- No proszę, Clyde. Nie pochwaliłeś się, że jednak ich znalazłeś.
Max wbija ostrze w jego mięsień dwugłowy. Clyde krzyczy przez zęby z bólu.
- Wygląda na to, że jeszcze nas czeka długa rozmowa. - mówi Wright i zaczyna powoli rozrywać jego tkanki ostrzem. To co wydaje z siebie Curtis nie przypomina już krzyków lecz to rzeźnickie rzężenie zwierząt, mające na celu wyprosić tylko szybki koniec. Albinos jest pod prawdziwym wrażeniem dumy chłopaka, który ani razu nie zagiął się i nie krzyczał o pomoc, a łzy, które się pojawiły na jego twarzy były upustem dla bólu a nie strachu. Gdy nacięcie sięga łokcia wyjmuje kerambit dając mu chwilę wytchnienia. Ma świadomość, że tylko szanując jego wytrzymałość będzie mógł przeciągać to jak najdłużej. Pozwala mu więc dyszeć, rozglądać się dookoła a nawet krzyknąć kilka razy do nieznajomego trybuta, który niemal dosłownie spadł z nieba. Jego własny anioł stróż.
- Nie ma to jak dobra wymiana dóbr. - zaśmiał się Seven gdy czyścił przegotowaną wodą kostkę Liv. Zamienili się miejscami z Leslie, która, jak tylko zauważyła, że Liv użyła siatki rybackiej do zabezpieczenia swojej rany postanowiła ją oddać chłopakom. Seven zauważył wtedy, że jest zmęczona i postanowił ją zmienić.
- Co masz na myśli?
- No nie mów Liv, że nie widzisz naszej analogii. - rozłożył dramatycznie ręce, ukazując jej stopę opartą na pniu przy jeziorze a także jego z mokrą koszulką w ręku, którą oczyszczał jej rany.
- Ale to Leslie cię opatrywała. Sama widziałam.
Seven pokręcił głową.
- Aj, Liv. Chodzi mi o wcześniej.
- Ach, tak. - Liv przypomniała sobie jak spotkali się dwa dni wcześniej a widząc nieudany opatrunek Leslie na jego łydce postanowiła go niemal od razu uregulować. - Poprawiła się. - zauważyła, patrząc na dobrze zabezpieczone ramię.
- To prawda. Dlaczego usztywniłaś sobie kostkę?
- Nie rozumiem.
- No, tymi patykami. Nie boisz się, że źle ci się wtedy zrośnie?
O tym nie pomyślała. Chciała ograniczyć ból wywołany chodzeniem, nie myślała o długofalowych konsekwencjach.
- Nie bój się bólu, Liv. Bój się tych, którzy mogą ci go zadać. Ale nie bólu.
- Dlaczego?
- Twoje ciało chce ci w ten sposób przekazać, że wciąż żyjesz. Nadaje ci cel w tych informacjach.
- Żebym się tym zajęła? - uśmiechnęła się pobłażliwie. Seven znów pokręcił głową. Powoli opatrywał ją w przepraną chustę trójkątną.
- Że masz przeć do przodu, Liv. - okręcił materiał kilka razy - i zrobić wszystko by przetrwać. Gdyż nic tak nie wyklaruje myślenia jak cierpienie.
Clyde'a dawno zamknął swój umysł, separując swoje myśli głęboko w świadomości. Mamrocze coś cicho pod nosem o Polly, rodzicach, sojuszu. Jego ciało wciąż reaguje gdy Max zadaje mu kolejne rany, szarpiąc mu skórę ale przestał już na niego patrzeć, nie odpowiada na zaczepki i pytania Wrighta. Max z kolei poddał się, że wyda mu ich lokalizację, badając po prostu kres jego wytrzymałości. W czasie któregoś zamachu Liv zrzuca go z chłopaka, powalając na ziemię. Max wywraca się na plecy by po chwili podnieść się i przybrać bojową pozę. Pochyla się ku ziemi, zgina jedno kolano i stawia jedną rękę na ziemi. W gotowości do skoku obserwuje kto go zaatakował. Niedługo jednak trzyma gardę gdy widzi skołowaną Liv, która ewidentnie ma problemy z równowagą a do tego musiała w coś nieźle przywalić gdy spadała ponieważ pół jej twarzy jest we krwi.
- Hej, altruistko. - Max wyprostował się i skrzyżował ręce na piersi. - Jak ci się podoba moja praca? - spojrzał z zadowoleniem na storturowanego Curtisa.
Liv, widząc, że albinos ociąga się z walką, odwraca się do trybuta z Dziesiątki. Podskakuje wystraszona na widok pourywanej skóry Clyde'a. Od razu rozpoznaje nierówno układający się skalp na jego czole. Nogi się pod nią uginają ale stara się kontrolować. To nic w porównaniu z jego obrażeniami. Jej nieciekawa reakcja irytuje Maxa. Liv faktycznie wygląda na zaskoczoną ale tylko przez pierwsze sekundy. Kuca przy Clydzie starając się go ocucić a nawet przeszukuje swoją kurtkę i kieszenie by znaleźć jakieś opatrunki. Albinos wywraca teatralnie oczami gdy widzi jak Liv podaje mu w końcu jakieś cukierki.
- Na serio, Liv? - irytuje się.
Liv go jednak ignoruje, mówiąc coś cicho do Clyde i instruując go. Pomaga mu podnieść plecy i lekko oprzeć o resztki jakiejś rzeźby za nim. Max zaciska pięści przez co sam rani się kerambitem. Z krwawiącą ręką podchodzi do nich.
- .... moim aniołem.... - mówi cicho Clyde.
Liv ściska jego dłoń. Nie słyszy go dobrze ale stara się podtrzymywać rozmowę by nie miał zapaści.
- Tak, to anioł. Poznałeś go? Był piękny zanim nie zniszczyła go tamta eksplozja...
Max widzi, że dalej są zajęci rozmową, mimo że stoi niecałe trzy metry dalej. Wywraca oczami i postanawia pozbierać swoje rzeczy. w tym resztki leków, które podał Clydowi, by wytrzymał dłużej jego badania. Obchodzi więc ich tak dookoła, zatrzymując się w końcu za nimi i spogląda na zniszczoną bazę na której opiera się Clyde. Znajduje się na nim połamane ciało jakiejś antycznej postaci, w dziwnym skłonie, jakby próbując coś podnieść. Dopiero po chwili zauważa resztki drugiej postaci. Kolana i uda, w pozycji leżącej, z częściowym torsem wygiętym do tyłu. Nawet nie zauważa jak im się znowu przysłuchuje.
- ... jakby chciał się z nią wznieść. Może i zamieszkać, kto wie. - Liv nie wie czemu ale gdy tak z nim rozmawia o wyrzeźbionej parze mimowolnie na jej twarzy zagościł uśmiech.
- Ale nie mógł. - chrząknął Clyde. Liv przytaknęła. Była pod wrażeniem jak szybko zadziałały leki, które mu podała. Bardzo kusiło ją by podać mu dawkę Sevena, wyglądał przerażająco nie tylko z powodu strzępów skóry ale też z racji wielkiej rany w poprzek twarzy i martwicy na oku.
- To prawda. Był aniołem a może i bogiem. Taka zakazana miłość. Połączyła postacie z dwóch różnych światów...
- Skończyłaś już? - warknął na nią Wright. Może słuchać analizy tego śmiecia, ale nie wywodów o uczuciach. Zna już takie historie. Jak dobrze je zna. Miłosierdzie. Przywiązanie i poświęcenie. A potem nędzna rozpacz po ich utracie...
- Nie dam ci go zabić, Wright. - Liv przystaje na przeciw niego. W ręku ma długi pręt, który znalazła gdy ocknęła się z upadku.
- No i jest nasza bohaterka! - Max wyciąga ręce przed siebie jakby przemawiał do tłumów. - Widzę, że tężec ci niestraszny. - kpi z niej. Dziewczyna wzdryga się na wzmiankę o chorobie i odruchowo opuszcza swoją broń. Wright nie czeka. Pochodzi do niej, poprawiając swoje ostrze, i przecina powietrze. Szybki unik Liv zaskakuje go. Dziewczyna schyliła się i przebiegła kilka metrów.
Trybut z Trójki spluwa. Odstawia swoje rzeczy na ziemię by zacząć poważną walkę. W ostatniej chwili zauważa biegnącą do niego Liv. Wyciąga rękę przed siebie ale Liv zawiesza się na niej, po czym okrąża go, zakładając mu dźwignię z jego własnej kończyny.
- Puść. - harcze mu Liv, gdy Max dalej trzyma wściekle broń w ręku, przez co sam rani siebie w szyję. - Puść! - mówi głośniej, pewnym siebie tonem. Pochylony do tyłu, zablokowany przez Liv, nie ma dużej swobody. Próbuje skłonić się, ale ta ciągnie jego plecy do siebie. Gdy czuje krojoną skórę zaczyna stawiać mniejszy opór. Ten moment wykorzystuje Liv, która wskakuje na jego plecy, zakładając nogi na jego biodrach, licząc że upadną na ziemię. Max długo się trzyma z nią, zawieszoną na jego szyi, aż w końcu ulega jej ciężarowi i wywraca się na ziemi. Przygotowana Liv zabiera nogi z jego torsu i błyskawicznie blokuje jego głowę kolanami, trzymając ją w kolejnym uchwycie zapaśniczym. - PUŚĆ!
Max patrzy w niebo rozbawiony. Nie spodziewał się po Liv takiego zawzięcia. Czuje jak pękł sączek w jego bucie a w wyniku upadku wyszarpał sobie kawałek skóry za uchem. Śmiejąc się tak jakiś czas pod nosem przestaje stawiać opór, rozluźnia wszystkie mięśnia a następnie wyprostowuje dłoń, oddając jej kerambit.
Liv, nie będąc pewna, czy go nie zabiła, cofa się od niego wystraszona i siada na kolanach. Max wyciąga do niej rękę z nożem. Jest taki szczęśliwy.
- Wiesz, że nie umierasz, tak? - warczy Liv, gdy zamaszystym ruchem zabiera broń, nie dbając o to, że rozcina mu przy tym kilka palców.
- To się nazywa dramatyzowanie. - śmieje się Clyde, który próbuje wstać, jednak jak tylko opiera się dłużej na rękach traci siły i upada z powrotem na marmur za nim. - Może i ona robiła z siebie taką tragedię... - kaszle cicho. Liv marszczy brwi. Liczyła na to, że to majaczenie przejdzie mu jak tylko go ocuci.
- Oszukała go. - słyszą nagle Maxa. - Obiecał jej wszystko w zamian za czystość. Ale jak zwykle słowa nie dotrzymała.
Liv patrzy zdziwiona na Clyde'a, który wzdryga ramionami.
- To taka historia z Dawnego Świata. - Max podnosi się na nogi. Liv zauważa, że coś jest nie tak z jego stopą. - Dobrze wiedzieć, że takie dzikusy jak wy nie znają się na kulturze.
Liv mruży oczy zirytowana.
- Nie muszę znać się na niej by ją podziwiać.
Wright nie odpowiada tylko ponownie zbiera swoje rzeczy. Liv instynktownie wyciąga ręce przed siebie, tym razem ze szponem w ręku. Albinos kręci głową, po czym podchodzi do niej po plecak. Zajęło mu to kilka minut, jakby celowo się ociągał, sprawdzając jak blisko może podejść i ukradkiem obserwując reakcje Curtisa. Ale ten dalej się go nie bał, mimo że leżał tak bezradny i przegrany!
Przystaje niedaleko nich, obserwując całą tę scenę. Napawając się nią i utrwalając w pamięci. Następnie sięga do plecaka by się napić. Liv widzi jak Clyde dygocze na ten widok, więc postanawia podejść do Maxa i wzbudzić w nim resztki człowieczeństwa.
- Chyba se kurwa jaja robisz. - mówi Max, widząc jak idzie do niego. Liv przystaje metr dalej i patrzy stanowczo na plastik w jego rękach. Przez chwilę mierzą się spojrzeniami. Liv ocenia swoje szanse, zastanawiając się jak mało roztropnym byłaby walka o zwykłą wodę. Ale tak bardzo była spragniona. I Clyde również. Max przechyla głowę, z uśmiechem patrząc na nią. Dziewczyna wzdycha i w końcu wyciąga rękę z jego bronią. Ignoruje wszystkie myśli, mówiące, że to bardzo zły pomysł, i czeka aż Max zgodzi się na ten handel wymienny.
On jednak patrzy to na nią to na jej rękę jakby faktycznie oceniał wartość towarów, szukając dla siebie najlepszej sposobności. Aż w końcu przypomina sobie o Curtisie, który leży niedaleko i ich obserwuje. Max uśmiecha się szeroko i z zadowoleniem przedstawia swoją ofertę.
Ciało za wodę.
- Mylisz się. - powiedziała Liv, gdy skończył pracę i zbierał się do pozostałych. Spojrzał na nią z ciekawością.
- Nie uszlachetniaj cierpienia tylko dlatego że nas nie ominie.
Seven milczał przez krótką chwilę. To nie było tylko idealizowanie ich śmierci ale też nadanie pewnej ostentacyjności i godności. Bez nadania większego sensu ich losowi pozostawała jedynie beznadzieja.
- W ten sposób dodajesz do tego mnóstwo tragedii. - zauważył lekko zły. Liv otworzyła usta lecz zanim się odezwała ubiegł ją. - A zdaje się, że dla wielu z nas była ona dobrowolna. - zastygła w bezruchu, przerażona jego słowami. Czy zdawał sobie sprawę o kim mówi? Na pewno. - Dlatego pozwól i mi wierzyć, że to mój wybór.
- Wybór czego? - nie zrozumiała go.
- Wszystkiego.
Patrzył na nią przez chwilę w grymasie, po czym ruszył wzdłuż plaży w kierunku czatujących Aarona i Leslie. Założyli niewielką siatkę w wodzie i próbowali na nią nakierowywać pomniejsze ryby. Liv obserwuje go przez moment aż w końcu wzbiera się w niej dostatecznie tyle złości by pobiec do niego z impetem i wywrócić prosto do wody. Seven krzyknął zaskoczony, zwracając uwagę pozostałych na ich dwójkę. Liv podnosi rękę w ich kierunku, dając niemy znak, że nic się nie dzieje.
- Przestań się wreszcie tak umartwiać! - warczy na hindusa, który usiadł w wodzie, szukając sprawcy. - I przestań tak pompatycznie mówić o cierpieniu! Ból wyklaruje mi myślenie, tak?! Prawdziwego bólu nie przyjmę ze spokojem i pokorą. Ani tym bardziej wdzięcznością! Prawdziwe cierpienie zabija cię od środka. - podniosła go za kołnierz z wody. - Sprawia, że gniją w tobie resztki dobra i człowieczeństwa. - wycedziła mu prosto w twarz.
- Liv... - nie wiedział co powiedzieć. Puściła go i choć nadal była zła, kontynuowała.
- Ból cię umniejsza, Seven. Zawsze i wszędzie. - kucnęła przy nim na co chłopak instynktownie się odsunął. - Zabiera cię kawałek po kawałku. Wrzuca w twoje serce strach i niepewność. Nie szukaj więc w nim jakiejś idei i nie usprawiedliwiaj się nim.
- Chcesz bym po prostu tak to zaakceptował?
- Nie. - odpowiedziała mu niemal natychmiast. - Masz z nim walczyć. - uśmiechnęła się z grymasem i podała mu dłoń. Przez chwilę ją obserwował w niepewności. Gdy już wstał zaczął powoli wyżymać wodę z ubrań. - Ale nie sam. Nigdy nie sam... - westchnęła smutno, rozglądając się dookoła, symbolicznie szukając wszystkich pozostałych trybutów. - Ponieważ każdy potwór cierpiał w samotności.
Seven milczał, zastanawiając się czy ma kogoś konkretnego na myśli. Przez chwilę przyszedł mu do głowy Paul, ale mimo jego całej złośliwej postawy wobec Liv, zdawał się być tylko aroganckim bachorem niż boleściwym szaleńcem.
- Jak go rozpoznać? - zapytał gdy ruszyli ponownie do pozostałych. - Tego potwora.
- Um... - Liv zmieszała się. Czasem udzielał jej się ten martyrolożowy nastrój, próbujący ocalić wszystkich. Przypomniały jej się słowa Parker w czasie przygotowań w Kapitolu. O tym, że robienie z siebie ofiary i zgrywanie opiekunki trybutów to tylko kolejny rodzaj strategii przetrwania. Napawa ich fałszywymi nadziejami i przekonaniami, o przyjaźni, współpracy a nawet tym, że jest jakaś wyjątkowa. W ten dziwny i pokręcony sposób mogłaby więc i siebie nazwać takim potworem. Gdzie w wyniku ubolewania nad losem samej Ranniel postanowiła zrobić z siebie cierpiącą bohaterkę. Ale na takiej samej zasadzie można by opiniować o Leslie, która tak bardzo troszczy się o Liv czy Sevena.
Nie, Liv. Nie jeden raz widziałaś prawdziwe potwory. Daleko wam do nich.
- Rozumiem. - głos Sevena wyrwał ją z zamyślenia. - Trudno go rozpoznać.
- Każdy z nich może cierpieć z innego powodu.
- Na arenie jest chyba raczej jedna przyczyna.
- I tu się właśnie mylisz, Seven. W obliczu śmierci każdy powód będzie dobry by zabić. Zabawa, złość, strach, zdrada czy nawet... miłość... - opuściła zawstydzona wzrok, zdając sobie sprawę z nietaktu. Chłopak tylko zaśmiał się.
- To musiałby być bardzo spaczony obraz miłości, gdybym miał zabrać się za Leslie. - zauważył i wybuchł gromkim śmiechem. Leslie z Aaronem patrzyli na nich zmieszani.
----
Ruiny miasta na północnym wschodzie areny
- Jesteś pewna? - Fride Carporiari z Dystryktu Szesnastego zdaje się być nie pocieszony jej ofertą.
- Tak, zresztą dlaczego nie? Już wcześniej o tym rozmawialiśmy. - Brienne Malcolm z Dystryktu Piętnastego bierze go za rękę i otwiera drzwi do zniszczonej papierni. Znaleźli ją kilka dni wcześniej, niedaleko ruin tartaku. Był to wysoki ceglasty zakład, zrujnowany w środku przez czas i zaniedbanie. W centralnej części stoi kilka maszyn, głównie pras, dziurawych taśm i połamanych suszarni.
Brienne prowadzi go do dyżurki brygadzistów, przestronnego oszklonego pokoju, znajdującego się w na piętrze zakładu. Szyby są brudne jednak całe, sprawiając wrażenie prywatności. W środku znajduje się dębowy stół, kilka krzeseł na paneli kontrolnych. Brienne uchyla okna, po czym przestawia meble pozwalając uciec wszechobecnemu kurzowi na zewnątrz. Fride stoi skrępowany pod ścianą.
- Och, nie bądź już taki cnotliwy. - śmieje się z niego Indianka. - Sam to zaproponowałeś.
- Tak, ale nie sądziłem, że weźmiesz mnie na serio... - zaczerwienił się na pucołowatej twarzy. Tak naprawdę, to była raczej luźna aluzja, pomysł na chwilowe oderwanie się od rzeczywistości a także zapomnienie o niedawnych problemach. A poza tym z jakiegoś powodu zawsze go interesowało dlaczego trybuci nie oddawali się rozpuście u schyłku rozpaczy.
Brienne uśmiecha się kokieteryjnie, po czym stawia swoje rzeczy na ziemi. Podchodzi do zakłopotanego chłopaka i zabiera od niego plecak i broń. Fride czuje piekące policzki gdy Brienne ciągnie go za sobą. Siada na stoliku i przyciąga go do siebie.
- Rozluźnij się... - szepcze do niego. - Przecież ci się podobam, prawda? - i nie czekając na odpowiedź zaczyna pocierać ręką o jego krocze.
- T-tak... - wstydzi się Fride.
- Jesteś taki uroczy gdy tak się mnie wstydzisz, wiesz. - mówi Brienne i prostuje się by złożyć pocałunki na jego szyi.
- Um, Bri... - protestuje chłopak ale ona go nie słucha. Nakierowuje rękę chłopaka na swoją gołą pierś, mocniej zaciskając swoją na jego przyrodzeniu. Ich pieszczoty nie trwają długo. Brienne przerywa ssanie jego skóry na karku i odsuwa się. Ręką nadal stara się masować męskość i przytrzymuje jego rękę na piersi, którą zaczął zabierać.
- Tak właśnie myślałam. - mówi, niechętnie kończąc ich zabawy. Fride wydaje się być naprawdę poruszony i z miejsca zaczyna ją przepraszać za swoją impotencję. Brienne poprawia ubrania i zaczyna zbierać ze spokojem swoje rzeczy.
- Fride, przestań. Nic się nie stało.
- Właśnie, że tak! Do niczego się nie nadaję! Nie potrafię nawet zadowolić dziewczyny, która mi się podoba! Jestem beznadziejny...
Nie kończy ponieważ Brienne kończy jego wypowiedź pocałunkiem. Szybko rozwiera jego usta i zaczyna szukać jego języka. Kładzie jedną ręką na jego twarzy a drugą na szyi i przyciąga jego ciało do siebie. Całują się tak długo aż niemal braknie im tchu. Gdy odsuwa się od niego Fride dyszy jakby przebiegł maraton.
- Widzisz? - Brienne wciąga spokojnie powietrze.
- Chyba... się pogubiłem... - sapie chłopak, przeżywając swój pierwszy pocałunek.
- Mamy obniżone libido. - wyjaśnia mu lakonicznie. - Odebrali nam ostatnie przyjemności. - zlizuje jego ślinę ze swoich ust. - Nie masz się więc czym przejmować. - posyła mu szczery uśmiech. - Przynajmniej ciekawość możemy jeszcze zaspokajać.
Wychodzi z dyżurki i zaczyna schodzić na dół. Fride skołowany, obserwuje ją zza okien pomieszczenia. Więc to dlatego nic nie czuł? Przyjemność jej obecności i pocałunków nie rozprzestrzeniała się, nie wzbudzała w nim pożądania a pieszczoty nie sprawiały mu żadnej przyjemności ani dyskomfortu. Niczego.
Gdy Brienne ponagla go z dołu, otrząsa się z rozmyślań i zabiera swoje rzeczy. Przez chwilę przyszło mu nawet na myśl, że jednak nie podoba mu się Malcolm a może nawet że nie lubi dziewczyn. Do głowy nie przyszłoby mu upatrywać w tym ingerencji Kapitolu. Ale przecież to by wyjaśniało tak wiele. Dlaczego było tak niewiele romansów na Igrzyskach a zbliżenia jakie widzieli na przekazach wyglądały tak płytko i sztucznie. Pozostało jednak to jedno pytanie.
- Jak myślisz, dlaczego to nam zrobili? - zagaduje do Brienne gdy wracają do codziennego patrolu terenów dookoła obozowiska.
- Hm... - zamyśla się wysoka trybutka. - Zapewne jest wiele odpowiedzi. Może np. chcieli ograniczyć ludzi pokroju Salisa. - wspomina o jednym z brutalniejszych trybutów, który w pewnym momencie zaczął dopuszczać się lubieżnych aktów na ciałach swoich ofiar. Fride wydaje ciche westchnienie, przypominając sobie jego historię. - A może po prostu najlepsze ofiary składa się w niewinności. - przystaje rozglądając się dookoła. W takiej aranżacji zdawali się być ostatnimi ludźmi na ruinach cywilizacji. - Tylko szkoda, że niektórzy z nas nie trafili tu jako cnotki! - krzyczy donośnie w kierunku nieba.
- Brienne! - Fride podnosi ręcę chcąc ją uciszyć. Dziewczyna chichocze, wzruszona jego troską. Wzdryga z serdecznością ramionami, po czym znów ruszają przed siebie. Prowadzą już mniej zobowiązującą rozmowę, unikając różnych niewygodnych tematów, jak np. tego, że ich zwiady mają teraz na celu nie tylko wykrywać pretendentów i inne zagrożenia ale i niechcianych intruzów w postaci chorego Clyde'a. Tak naprawdę spodziewali się znaleźć jego ciało nad ranem, wierząc, że skoro nie wczoraj, to może dzisiaj w nocy będzie dogorywał. Tak się jednak nie stało a Fride, chcąc rozluźnić atmosferę przy śniadaniu (czerstwe pieczywo z resztkami miodu) zaczął rzucać luźne aluzje wyładowania frustracji ostatnich dni. Tak o to, udał się w pseudo patrol z Brienne, próbując znaleźć pocieszenie w jej obecności.
- Hej, Fride. - słyszy nagle jej łagodny lecz poważny głos. Stanęła na krawędzi zniszczonego muru, oglądając dziurawą autostradę. Fride rozgląda się z niepokojem dookoła a gdy nie widzi zagrożenia przystaje obok niej, wpatrując się w zdemolowane drogi naprzeciw.
- Jeśli chcesz, możesz mnie nazywać swoją dziewczyną. - mówi cicho, jakby ta propozycja miała zostać tylko między nimi. Spogląda na nią zaskoczony. Uśmiecha się do niego pogodnie, delikatnie niczym wiosenny poranek. Na jej buzi zauważa niewielki rumieniec, co sprawia mu niewymowny ból. I mimo że zdaje się to być bezsensowne i dziecinne, przez resztę dnia chodzą razem trzymając się za ręce.
~ * ~ * ~ * ~
Flashback
Pierwszy dzień szkolenia
Apartament Dystryktu 17
Wieczorem, przy kolacji, w apartamencie Dystryktu Siedemnastego rozpętała się potężna kłótnia. Gromki głos Parker słychać było na całym piętrze. Meble latały razem z kuchennymi akcesoriami a Baduin znów musiał pisać kolejne wypociny, tym razem z Samem, o tym jak ważna jest lojalność i praca zespołowa...
Liv uśmiechnęła się błogo pod prysznicem. Całkiem ciekawie by to wyglądało. Parker zawsze była kreatywna w karceniu. Liv pamiętała, jak w czasie wakacyjnych poborów Parker wraz z sierżantem Heartailem nadzorowała rekrutację najmłodszych niwelując wszelką niesubordynację ćwiczeniami fizycznymi (głównie pompkami, bieganiem lub w najgorszych przypadkach - zmywakiem i pomywaczem wychodka).
- Ekh, ekh! - Liv kaszlnęła kilka razy gdy poczuła pianę w ustach. Kolejny raz pozwoliła sobie na wspomnienia przez co przeklikała kilka nowych programów w prysznicu. Zirytowana posiłowała się z zablokowanymi drzwiami, kilka raz źle przystając na obolałej stopie, po czym wyszła, wciąż mokra i w pianie, by przepłukać się przy zlewie. Jeszcze gdy suszyła włosy w kabinie prysznicowej leciała relaksująca muzyka a przez niektóre otwory wylatywała pachnąca piana i mgiełka. - Dobry Cavo... - Liv z grymasem obserwowała bezmyślną maszynę gdy szczotkowała zęby. W końcu przebrała się w podomkę i kulejąc, wyszła z łazienki.
W sypialni niemal nie dostała zawału gdy zobaczyła przechadzającą się dookoła Parker. Kobieta zatrzymała się w miejscu na jej widok i obdarzyła ją gniewnym spojrzeniem. Przy okazji zlustrowała ją wzrokiem, przez co Liv miała wrażenie, że tylko dlatego jeszcze jej się nie oberwało.
- Następnym razem się zarygluję. - westchnęła Liv, patrząc niemrawo na drzwi od swojego pokoju. Ile jeszcze razy Parker uda się jej włamać do niej? Parker westchnęła z zawodem.
- Wiesz, że czeka nas jeszcze kolacja?
- Jest nieobowiązkowa.
- A ty głodna.
- Już umyłam zęby.
Parker prychnęła rozbawiona, śmiejąc się z jej kolejnych argumentów. W ten sposób Liv mimowolnie ją częściowo uspokoiła, budząc w rektorce nostalgię dawnych lat. W końcu kobieta dosiadła się do Liv, leżącej już na łóżku.
- No... - zaczęła Liv z rękami złożonymi na brzuchu. - Powiesz mi teraz, że jestem uziemiona czy coś?
- Znowu to zrobiłaś.
Wyprostowała się i spojrzała na nią zaskoczona.
- Na cholerę mantrujesz wszędzie te wiersze? - Parker wstała i poczekała chwilę na jej reakcję. Liv jednak nie odezwała się. - To dzieła wywrotowców, nie powinnaś jej ani znać ani cytować!
- Rany, to tylko poezja.
- Nawet nie wiesz na jakiej krawędzi balansujesz! A co jeśli...
- To były jego ulubione! - krzyknęła zdenerwowana Liv.
- Co?
- Zakazane Elegie. List ku Wieczności, Dla krwi żądzy... - Liv wymieniła jej kilka tytułów.
- Masz na myśli swojego ojca. - zrozumiała Parker. - Tutaj tak go nie znajdziesz.
- Dlaczego nie? Przecież nie każdy trybut ma dostęp do zakazanych księgozbiorów akademickich.
- Nawet twój stylista ledwo to rozpoznał.
Liv z trudem powstrzymała płacz. Parker rozejrzała się niepewnie dookoła.
- Tu ich nie ma. - usłyszała cichy głos Liv. Skinęła jej ze zrozumieniem.
- Powiedz mi - przykucnęła przy dziewczynie. - To dlatego się zgłosiłaś? Chciałaś do niego dotrzeć?
Liv roześmiała się cicho. Faktycznie mogło to teraz tak wyglądać. Jakby zagubione dziecko szukało kontaktu z ojcem. Przeczesała lekko wilgotne włosy.
- Nie, nie. Po prostu chciałam mu dać jakiś cynk, w razie gdyby nie zauważył.
- Ciężko byłoby tego nie dostrzec.
- A tak się jednak zachowuje.
- Może czeka na sposobność.
- Może.
Umilkły na chwilę.
- Krewni mogą na siebie obstawiać?
Parker zdziwiła się z jaką lekkością spytała o to Liv.
- Dystrykty nie biorą udziału w zakładach.
- Ach, no przecież.
Liv wstała i spokojnym krokiem podeszła do toaletki, szukając szczotki. Wtedy usłyszały pukanie. Przy otwartych drzwiach stał Phoebe w wierzchnim odzieniu i sporą torbą pod ramieniem.
- - -
Paul jadł niechętnie kolację. Nie dlatego, że nie smakowała mu, tylko widok czarno zielonej twarzy Liv zupełnie go zniesmaczył. Notabene miała na sobie zwykły satynowy szlafrok i nie wyglądało na to, że założyła coś pod spodem. Do tego gdy Liv nakładała sobie owocowe puree, Phoebe zajmował się wolną ręką Liv, kremując ją jakimiś balsamami a następnie zakładając jej jakieś okłady. To wszystko było wystarczająco dekoncentrujące.
Na początku, gdy zjawił się stylista Liv, oczekiwał że pojawi się zaraz Pharadai. Jednak tak się nie stało a Liv była jedyną ich trybutką z nocną opieką ekipy przygotowawczej. Phoebe nie tylko przygotował jej wieczorne maseczki i pielęgnacje ale także pierwszą pomoc, po tym jak Parker zdalnie poinformowała go o kontuzji Liv. Ku zdziwieniu wszystkich wykonał bardzo profesjonalny opatrunek, usztywniający jej staw skokowy a ponadto przyniósł jej kilka lekarstw, które raz dwa miały postawić ją na nogi.
Tak więc już przy samej kolacji, składającej się głównie z mlecznych słodkości, jak naleśniki, kluchy na parze czy gryczane racuchy, Phoebe kończył swoją kurację z Liv, szykując się powoli do wyjścia. Prowadzili przy stole cichą rozmowę a Parker, by powstrzymać wścibskość Paula, zaczęła głośno zastanawiać się nad ukaraniem jego postawy (na co chłopak nie chciał się zgodzić i wplątał się w tym samym w głośną dyskusję z rektorką, skutecznie zagłuszając Liv i Phoebe). W międzyczasie Baduin poprosił jedną awoksę o pisemny wykaz posiłku, mówiąc coś o sprawdzaniu alergenów.
- Przepraszam, że musiałeś przyjechać o tej porze. - mówiła Liv, gdy Phoebe kremował jej przedramię.
- Przecież od tego właśnie jesteśmy.
- Tak, ale... To z mojego egoizmu... - nie poddawała się. - Nie każdy was wzywa o tej porze.
- Nie czuj się taka winna, Liv. To powinność, nie przysługa.
I choć była to prawda, zabolała ją. Nie była pewna dlaczego, ale chciała pielęgnować w sobie to przekonanie, że wzbudziła w nim sympatię i chęć przyjaźni. Tylko w sumie dlaczego miałoby zależeć jej na uwadze kogoś takiego? Kto z taką pieczołowitością zajmował się jej skórą?
- A jak kostką? - spytał gdy owinął jej obie ręce w maski.
- Zdecydowanie mniej boli.
- To dobrze. Na pewno ci się polepszy jak weźmiesz tamte leki, które ci przyniosłem. Och, pozwól - powstrzymał ją od chwycenia noża i pokrojenia sobie puszystych pampuchów.
- Nie będzie mnie pan karmił. - oburzyła się Liv, gdy Phoebe przytrzymał delikatnie jej dłonie na kolanach.
- Dlaczego nie? Pantofelek już ci założyłem.
- Zdaje się, że zaczynamy przekraczać pewne granice. - zauważyła Liv gdy skierował widelec z nabitym ciastem do niej.
- To dlatego nie założyłaś piżamy? - uśmiechnął się do niej, cierpliwie czekając. Liv poczerwieniała ze wstydu jednak nie opuściła wzroku. Jedna gafa nie sprawi, że nie będzie mogła się sama stołować. Mierzyli się więc spojrzeniami aż nie usłyszeli grzmotnięcia w stół. To Paul wstał zdegustowany. Rzucił im oburzone spojrzenie, po czym wyszedł z salonu. Zostali tak we czwórkę. Parker, ledwo powstrzymującą się od złości, Baduina, skupionego na przeliczaniu procentowego składu alkoholu zawartego w słodkim owocowym sosie z dodatkiem wódki. I Liv, którą dziwnie chętnie karmił Phoebe.
- - -
- Spoufalasz się z nią. - powiedziała Parker gdy odprowadzała Phoebe do drzwi. Liv postanowiła resztę wieczoru spędzić z Baduinem, podpytując go o poprzednie Igrzyska.
- Nie ma oficjalnego zakazu.
- Ładna odpowiedź. - potaknęła mu. Nie spodziewała się, że od razu powie jej prawdę. To ich pierwsze Igrzyska razem, na wzajemne zaufanie muszą troszkę poczekać. Tylko że tyle czasu im nie dano. - Można tym uzasadnić wiele niefrasobliwych zachowań.
Rzuciła mu wyzwanie do dyskusji. Zaczął rozwierać oczy w niedowierzaniu. Nie był chętny podpadać byłej Głównej Komendant. Trudno było nie zauważyć ciągłej lojalności i przyjaźni niektórych Strażników Pokoju wobec niej. A skoro i tak, mogła mieć i kontakty z samym Pałacem.
- Więcej wiary, Parker. - rzucił lakonicznie i chwycił za klamkę. Parker grzmotnęła dłonią o drzwi, blokując mu wyjście.
- Zamierzasz ją tak pocieszać czy poderwać? - spytała wprost z przenikliwym spojrzeniem. Phoebe cofnął się, lekko zmieszany. - Te nadzieje to tylko dystrakcje. Dla ciebie i dla niej.
Poprawił swoją torbę na ramieniu. Obejrzał się przez ramię na siedzącą w salonie Liv.
- Jeśli chcesz bym zachowywał się bardziej jak na Kapitolczyka przystało to powiedz. Bo właśnie krytykujesz przyzwoitość.
Parker oparła rękę na biodrze. Uniosła brwi z uznaniem błyskotliwej odpowiedzi.
- Widzę, że się dogadamy.
- - -
Do późnego wieczora Liv siedziała z Baduinem omawiając różne możliwe strategie dla trybutów. Millo miał rozpracowanych kilka przykładów, które jej przedstawił, głównie opierające się na pasywnej walce, unikaniu starć i regularnej zmianie miejsca postoju.
- Błędem jest, że w stagnacji upatruje się stabilności. - mówił a Liv była pod wrażeniem, jak ten staruszek potrafi ochoczo opowiadać o czymś co nie jest związane z jego kościoporozą (hipochondrycznym zwyrodnieniem), starością czy braku alkoholu w jego własnym barku. - W małych grupach najlepiej będzie przemieszczać się regularnie. A jeśli uda wam się nie zostawiać za wiele śladów można by było tkwić tak na jednym obszarze.
- To byłoby dość nudne, nawet dla widzów.
- Tak, ale jedna z poprawek ogranicza ingerencję Kapitolu do minimum. Z tego co wiem mają konkretne restrykcje ile razy mogą interweniować wobec pojedynczych trybutów.
Tak więc te ostatnie godziny dnia spędziła na słuchaniu jego doświadczenia i domysłów aż w końcu przepełniła ją senność i zmęczenie, więc zaczęła się zbierać. Podziękowała Millo za poświęcony czas i wróciła do swojego pokoju.
Umyła się przy umywalce, mierząc karcącym spojrzeniem prysznic. Obiecała sobie, że więcej go nie będzie używać. Gdy wygrała pojedynek z kabina prysznicową pozbyła się podomki i ubrała zwykłą piżamę.
Niemal od razu zasypia. Była tak senna, że nie usłyszała cichego nawoływania z balkonu ani późniejszego stukania w okno. A śniła tak głęboko, że nawet włamujący się do niej Farrel jej nie obudził.
Było to tak, że niezobowiązująco umówili się na następne spotkanie. Nie uzgadniali wcześniej jak mają się traktować na treningach, co wyszło im na dobre, pozwalając szerzyć swoje siatki znajomości. Jednak obserwował ją z daleka, gdy razem z Susan i Vasilem, trenerem sprawnościowym, ćwiczyli biegi przełajowe. Widział wtedy kłótnie Liv z trybutem z Dziewiątki, jego późniejsze aresztowanie a także nowe przymierze, które zawarły z jego współtrybutką, Tamarą.
Z kolei on i Susan nie radzili sobie za dobrze. Mimo jego usilnych starań i sympatii Fride Carporiari i Morgan Jefferson, trybuci z Dystryktu Szesnastego, coraz lepiej udawali, że w ogóle ich nie słyszą, a gdy Farrel (z trudem) namówił małą Andrew by przysiedli się do nich niemal od razu odeszli od stołu, dosiadając się do trybutów z Piętnastki. Zauważył w tym pewną arogancję, dopóki Susan nie rozpłakała się i nie skuliła się pod jego ramieniem.
Wtedy to mały trybut z Piętnastki, Timmy Rover, podszedł do niej i podał jej talerzyk z kilkoma pasztecikami. Opowiedział jej jak jego mama zawsze mu je przygotowywała gdy był smutny. Siedzący obok Fride i Brienne Malcolm, z dystryktu Timmiego, oniemiali na ten widok. Morgan z kolei co jakiś czas dawała jej kuksańca, by wzięła się w garść. Za którymś razem wysoka trybutka w końcu daje się przekonać i zabiera chłopca, który zdążył się wdać w jakąś żywą dyskusję z Susan. Timmy nie był z tego zadowolony, ale z jakiegoś powodu Brienne zachowywała się wobec niego nadopiekuńczo. Postanowił więc zrobić jej na złość i zaczął opieszale objadać się, na co Morgan roześmiała się złośliwie. Brienne i Fride próbowali go odwieść, ale chłopca tylko to bardziej motywowało. Godzinę później był jednym z kilku trybutów wymiotujących na Sali Treningowej i jedyny, który przejadł się intencjonalnie.
I z tak wieloma historiami do opowiedzenia Farrel czekał na nią a Liv jak się nie pojawiała tak nie pojawiła. Gdy zaczął przysypiać na balkonie, wrócił do pokoju by przebrać się w piżamę. Postanowił dać jej ostatni kwadrans. Wrócił z powrotem, a czekanie było na tyle nużące, że zaczął rozważać czy nie przenocować na zewnątrz zauważył światło w jej pokoju. Po beznadziejnych próbach zwrócenia jej uwagi zdecydował się przejść po fryzie, łączącym ich balkony. Był wystarczająco szeroki by położyć na nim stopę, a wystające płaskorzeźby i zdobienia na attyce umożliwiały mu pewne chwyty. Pełen podziwu dla samego siebie przeskakuje barierkę sąsiedniego balkonu i w takim właśnie sposób wszedł do pokoju Liv.
- Liv, śpisz? To ja, Farrel... - szeptał w ciemności gdy otworzył drzwi z balkonu. Zastanawiał się przez chwilę, czy mimo wszystko, zostawiła uchylone okno celowo. Przeszukując pokój, z zaskoczeniem zauważył, że mają całkiem inne udekorowanie. A ponieważ bardzo przypadł mu do gustu jego, zaczął rozmyślać dlaczego pokój Liv zajmowały w większości garderoby i wielka, manierystyczna toaletka z mnóstwem kosmetyków. - Z drugiej strony nawet swój strój treningowy uczyniłaś bardzo sugestywnym... - zaczął dyskutować sam ze sobą. Może jednak Liv ceniła wygląd bardziej niż mogłoby się zdawać? Mimowolnie podszedł do lusterka przy toaletce oglądając siebie. Jeśli by tak miało być na pewno przystanie na oficjalny sojusz. W jego oczach nic mu nie brakowało a Susan także była urokliwą dziewczynką. Zresztą lepszy sojusz oparty na próżności niż pogardzie, jakie serwowali mu Piętnastka i Szesnastka.
Wrócił do jej łóżka z zamiarem takiej propozycji. Nachylił się do niej i zaczął ją lekko szturchać Potem troszkę mocniej. Kaszlnął, czując jak włączyła sobie jakieś zapachowe nawilżacze przy szafce nocnej. Gdy w końcu zaczyna się nimi dusić i bardziej charcze niż kaszle Liv budzi się. Na widok ciemnej postaci postaci warczącej przy jej łóżku nie reaguje za specjalnie oryginalnie. Wydarła się wystraszona a gdy Farrel próbuje ją uciszyć jeszcze głośniej woła o pomoc.
- Liv, Liv, to ja, Farrel! - próbował ją uspokoić. - Proszę nie krzycz, nasze pokoje są i tak dźwięko... - urwał widząc jak drzwi od jej pokoju otwierają się a na progu stała wzburzona Parker. - Mogę wszystko wyjaśnić... - uniósł bezradnie ręce do góry. Parker zapaliła światło. Dokładnie zlustrowała jego ubranie, potem zszarganą Liv, która w panice potargała swoje ubrania, odsłaniając ramię i brzuch. Przez chwilę kobieta niemo gestykulowała, kierując swoje ręce to na Liv to na Farrela. Gdy dodatkowo Liv czerwieni się a Farrel dopiero teraz rozumie kontekst sytuacji i także zaczyna się kłopotać Parker wybucha.
- DO CHOLERY LIV, TO Z KIM TY W KOŃCU MASZ TEN PIEPRZONY ROMANS?!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz