For the lives that I take, I'm going to hell.
For the laws that I break, I'm going to hell.
For the lies that I make, I'm going to hell.
For the souls I forsake, I'm going to hell

spis



piątek, 15 marca 2013

Rozdział XV ~ "Przebaczenie"

Dzień 6

- Proszę, proszę, proszę! - o ósmej rano arenę wypełnia głos Remua, jednego ze spikerów Igrzysk. - Mamy szósty dzień, rozpoczynający nam półmetek naszych dzielnych trybutów. Zgadza się, drodzy Widzowie, to znaczy, że przy życiu pozostało jeszcze 17 młodych bohaterów! A wszyscy wiemy co to oznacza! Podnosimy wartość waszych zakładów o całe 50%! Dodatkowo, Ci Państwo, którzy akuratnie przewidzą finałową dziesiątkę otrzymają od nas specjalne bonusy, w ramach których przewidziane są niezwykłe nagrody. Jeden z naszych głównych sponsorów, Algiert Vislar, jest naszym dzisiejszym gościem! Prosimy więc o krótki komentarz naszego potentata...

Róg Obfitości

- I po to nas budzi debil z rana. - Hector Hidgins z Dystryktu Pierwszego zaklina pod nosem. Słysząc, że komentator dalej coś mówi, dodaje jeszcze kilka przekleństw. Uparcie skrobie coś na swoich dłoniach. Timmy Brendth z Dystryktu Czwartego prycha pod nosem. Pozwala chłopakowi jeszcze trochę dojść do siebie. Po wczorajszej przygodzie jako pierwsi i ostatni wrócili do obozowiska. Hector jak był tak padł na śpiwór i przespał w ten sposób większość nocy. Nie przeszkadzały mu w tym obrażenia zadane przez mantę, biegnące wzdłuż całych jego ramion. Duży Timmy tylko pokręcił głową na jego widok i postanowił trzymać wartę, oczekując, że później zjawią się pozostali.

Gdy Hector w końcu odpuszcza bluzganie na Kapitolczyka i rusza w stronę ich zapasów, zauważa, że zostali w dwójkę przy Rogu.
- Nikt nie wrócił? - pyta Brendtha, który wzdryga ramionami. Hector wyciąga puszkę z sałatką z łososia i sięga po pieczywo. Co chwila przerywa akcje by się podrapać.
- Nie bolą cię? - pyta Timmy widząc drobne rany z których zaczyna sączyć się krew.

Hector mruży oczy, brzydząc się jakim tonem o to spytał.
- Nie. Tylko kurwesko swędzi. - odpowiada i jakoś dalej niż zwykle przysiada by zjeść śniadanie. Timmy ziewa opieszale, rozglądając się dookoła. W czasie gdy Hector je, Timmy jak co dzień, bierze zgrzewkę wody by się przemyć po nocy. Gdy wraca do Hidginsa akurat kończył posiłek. Smukły chłopak jest w podłym nastroju, bowiem przez cały ten czas trwała dalej poranna audycja z gościnnym występem jakiegoś idioty, który ciągle coś musiał komentować. Kiedy więc tak podchodzi do trybuta z Jedynki, Hector ma całe dłonie we krwi, zdzierając ze swoich rąk chropowatą łuskę, która utworzyła się na nich w nocy.

Timmy uśmiecha się arogancko na ten widok. Hector zdaje się nawet nie czuć jaką robi sobie krzywdę.
- A miałem dzisiaj takie plany dla nas... - Timmy kręci głową.

- A więc nie tylko wejściówki do zoo, rodzinny weekend w SPA czy udział w pierwszym zwiedzaniu tegorocznej areny, ale i dzisiejsze prezenty, będą nagrodami dla naszych największych darczyńców!

- No zamknijcie się wreszcie, do cholery! - Hector czuje się osaczony dudniącym echem głosów. Słowa zlewają się ze sobą a śmiechy i chichoty mężczyzn wprawiają go w drgawki.

- Dokładnie, Remuo. Choć przez pięć dni zginęło jedynie pięcioro trybutów, nie da się nie zauważyć nawarstwiające się problemy naszych podopiecznych. Dlatego mamy nadzieję, że indywidualne podarunki dla każdego trybuta, będą doskonałym uhonorowaniem najszczodrzejszych sponsorów.

Hector kuli się na ziemi, chowając głowę w kolanach. Coraz gorzej znosi hałas, czuje jak głowa mu zaraz eksploduje. Powoli traci kontakt z rzeczywistością. Dopiero powtarzające się sylaby "podarunki", zaczynają go uspokajać. Nieruchomieje tak na trawie, próbując zrozumieć o czym ta dwójka szajbusów mówi.

- Cóż, w takim razie, nie pozostaje nam nic innego jak zebrać głosy zainteresowanych i powysyłać nową partię spadochronów! Drodzy Trybuci! - Remuo zrobił dłuższą pauzę. Hector łapie się za głowę zdenerwowany. - Mamy nadzieję, że dzisiejsze podarunki wam się przysłużą i docenicie waszych przyjaciół w Kapitolu! Pomyślnych Igrzysk...

Zrobił pauzę czekając na Algierta. Po kilku sekundach rozległ się gromki głos mistrza cukiernictwa.

- ... I NIECH LOS ZAWSZE WAM SPRZYJA!

Po krótkim sygnale, obwieszającym koniec porannej zapowiedzi, Hector i Timmy siedzą w ciszy, przetrawiając kolejne informacje. Podarunki, implikacje, pięcioro zabitych. No i siedemnaścioro wciąż żywych. Timmy zaczyna cicho zliczać wszystkich. Monica mówiła wczoraj coś o osiemnastu. Jeśli się nie pomyliła, wychodziło na to, że to ona wczoraj zginęła jako ostatnia. Gdyby tylko wczoraj nie zasnął w czasie nocnego podsumowania! I jeszcze te prezenty. Jak to określił Remuo? Seria? Partia? 

- To nie brzmiało jak pojedynczy epizod... - szepcze sam do siebie. W tym czasie Hector w końcu orientuje się, że zaraz jego udręka się skończy, jak tylko dostanie odpowiednie leki na swoje poparzenia. Zaczyna wrzaskać z radości i wiwatować sam do siebie. - Widzę, że nieźle świętujesz śmierć Santos?
- Hę?
- Przecież go słyszałeś. - cichnie na chwilę; celowo, by zmieszać Hidginsa. Dobrze wie, w jakim mętnym stanie był jeszcze przed chwilą chłopak i raczej większość omawianych przez Kapitolczyków sprawunków mu umknęła. - Powiedział, że zostało nas siedemnaścioro.
- No i? - Hector dalej nie rozumie.
- Santos naliczyła wczoraj osiemnastu.
Hector prycha zagniewany.
- Rozumiem, że ją wczoraj widziałeś na podsumowaniu?
Timmy wacha się przez moment. Strasznie go kusi by mu skłamać i potwierdzić swoje przypuszczenia. Z jakieś zabawnego powodu bardzo bawi go załamywanie Hidginsa. W końcu jednak przyznaje, że usnął, nim nie ogłoszono podsumowania zgonów. Hector wyraźnie rozluźnia się i unosi teatralnie ręce.
- Santos! - krzyczy ponownie w stronę nieba. - Jak JA cię zabiję, to wtedy se możesz odchodzić!

Duży Timmy przyklaskuje mu brawury.
- To jaki mamy plan? Chyba nie chcesz szukać reszty? - pyta Hector, spoglądając zniecierpliwiony w niebo. Co jakiś czas dalej się podrapuje, ale już ostrożniej, jakby wraz ze złością odeszła odporność na ból.
- Oczywiście, że nie. Jedna noc to niewiele  za to wczoraj padły cztery osoby. Nie wliczając w to potencjalnie żywej Monici. - dodaje po chwili.
- Na pewno żywej. 
Timmy ignoruje jego komentarz, po czym przekazuje mu dalszą część planu. Poczekają na dzisiejsze prezenty, Hector się pokuruje a potem pójdą w dwójkę na południowy zachód, gdzie Timmy kilka dni wcześniej ujrzał coś niezwykłego. Hector nie od razu mu wierzy. Jak niby w tak bliskiej odległości nie zauważyli fortecy? Ale Timmy nie daje się wyprowadzić z błędu. Wie co widział z belkotu katedry, gdy w trójkę poszli ją ponownie obejrzeć. Oczywiście, że z tej polany przy Rogu nie będą w stanie go ujrzeć. Ale Hector się jeszcze przekona, kto ma rację.

Godzinę później, gdy już zaczęli mieć wątpliwości co do jasności porannego przekazu, zaczynają spadać spadochrony. Hector natychmiast łapie swój i wyciąga z niego szereg maści i bandaży. Natomiast Timmy czeka ze spokojem aż Trójząb Finnicka sam wpadnie do jego rąk.


- - -

Torfowisko na wschodzie areny

- Przede wszystkim zamierzamy wynagrodzić największych fanów ekskluzywnymi materiałami z aż pięciu wybranych przez zwycięzcę Igrzysk!
- To organizatorzy faktycznie dysponują takimi rzeczami? 
- Cóż, to nagrania archiwalne, cenne głównie dlatego, że wiele wideokopii zostało zniszczonych w czasie tego nieszczęsnego Pochodu Grobowego...
- Mówi Pan o Zrywie Kosogłosa?

- JA PIERDOLE, DLACZEGO TO NADAJĄ OD RANA?! - Paul Sam z Dystryktu Siedemnastego budzi się niemal od razu po sygnale zapowiadającym spikera. Trzymająca wartę Lilith Caton z Dystryktu Trzeciego nie za bardzo go rozumie. Dziura w jego szyi jeszcze się nie zagoiła a razem z nią krtań i uszkodzone struny głosowe. Dlatego, choć sili się by krzyczeć, mówi średnio słyszalny świst z których Lilith wyłapuje pojedyncze sylaby. 

Paul nie zauważa jej od razu. Nazbyt ciąży mu poranne słuchowisko. Głowa pęka mu dudniącego hałasu rozmowy, więc postanawia znaleźć ujście swojej złości. Bierze swój katar, po czym zaczyna z wściekłością oskórować pobliskie akacje. Lilith obserwuje go przez krótką chwilę a następnie podchodzi do niego z ostrożnością, chcąc go uspokoić. Nie zauważa go od razu, lecz dopiero gdy odpycha ją od Paula, który zirytowany na poranny hałas zaczął w manii przecinać powietrze dookoła.

- Ponadto, do puli dodajemy też tegoroczne wywiady z rodzinami trybutów.
- Na to nie jest chyba troszkę za wcześnie, panie Vislar?
- Ależ skąd! W tym roku to trybutowy półmetek rozpoczyna ten jakże wzbogacający element Igrzysk! Oczywiście materiały będą też dostępne w telewizji jak tylko otworzy się finałowa dziesiątka. Natomiast dodatkowa siódemka reportaży będzie do dyspozycji tylko dla naszych najlepszych przyjaciół!

- Więc jednak to z nim się trzymasz. - Max Wright z Dystryktu Trzeciego patrzy beznamiętnie na nieprzytomnego Paula. Gdy tylko Lilith dotknęła jego ramienia, chcąc pomóc mu się uspokoić, Paul wpadł w panikę i zaczął wymachiwać chaotycznie swoją bronią. Nie zdążyłaby zrobić uniku. Na jej szczęście pojawił się wtedy Max, obserwujący ich ze złością od rana, i zepchnął go z całej siły na konar. Paul uderzył głową i padł omdlony na ziemię.

Lilith przykuca przy sojuszniku i sprawdza jego puls. Max zaciska pięści, gdy słucha ulgi w jej głosie, że Sam stracił tylko przytomność. 
- Po co mu pomagasz?
- Jesteśmy sojuszem.
- Nie o to mi chodziło. - nie daje jej szansy na dalsze wyjaśnienia. - Dlaczego go ratujesz?

Lilith nie bardzo rozumie o co mu chodzi. Sprawdzenie czy żyje to faktycznie jakaś pomoc?
- Mówię o jego szyi. Słyszałem jak chaszcze. Myślisz, że nie umiem poznać efektów tracheotomii?
- Nacięłam mu więzadło a nie tchawicę... - zaczyna go mimowolnie poprawiać.
- Pies to jebał, Lil. - mówi zły, nie zauważając, że pierwszy raz od dawna, użył zdrobnienia, którego używał w dzieciństwie. Dopiero gdy Caton patrzy na niego tym zmartwionym wzrokiem sprzed lat orientuje się co zrobił. - Powinnaś go zabić skoro nadarzyła się okazja. - zmienia temat, odwracając wzrok ku ziemi.
Lilith krzyżuje ręce na piersi. Ciekawe co by powiedział gdyby widział jak go wcześniej ratowała z uścisku zmutowanego dusiciela?
- Nie zabiję sojusznika.
Wargi Maxa drżą. Trzyma się tak przez chwilę aż w końcu wybucha.
- TO JA JESTEM TWOIM SOJUSZNIKIEM! NIE ON!
Dyszy ciężko ale nic więcej nie mówi. Kopie w złości Paula w głowę ale odsuwa się, widząc jak Lilith już wyciąga ręce by go odepchnąć.
- Nie rozumiesz, że tylko ze mną masz szansę wrócić do domu? - cedzi przez zęby.
Lilith spogląda na niego ze spiętymi brwiami.
- Żadne z nas nie ma go od dawna. - zauważa ponuro. Max mruży oczy z niezadowoleniem.
- Więc co zamierzasz z nim robić? - postawia ostentacyjnie stopę na plecach Paula.

Lilith patrzy na niego z grymasem.
- Jesteś potworem. - mówi mi ze złością i podchodzi bliżej, stawiając mu wyzwanie.
- A ty cholernie słabym człowiekiem, Caton. - mówi, opierając się o nogę postawioną na jej nieprzytomnym sojuszniku. Lilith warczy i odpycha go od Paula. Wright daje się tak jej odprowadzić kawałek, po czym chwyta agresywnie jej ramię.
- Nie mów mi, że chcesz mu pomóc  zabić. - mówi spokojnie w jej twarz. - Bo zdaje się, że obydwoje przestaliśmy wierzyć w jego łganie.
Lilith szarpie się z nim ale Max tylko zacieśnia swój uścisk.
- Pragnę chronić idei, która mnie reprezentuje. - cytuje mu ich dawne szkolne przedstawienie. To w trakcie przygotować to tego krótkiego spektaklu poznali niezwykłą historię dawnego rektora ich dystryktu a także jego upadek, z rozpaczy prosto do szaleństwa. Zgłębili też dzieje jednego z największych bohaterów Dystryktu Siódmego, który w obliczu rychłej śmierci nie poddał się, do końca broniąc własnych wartości.

Max stęka zmieszany, po czym ją puszcza. O jaką ideę może chodzić tej cholernej Caton? Godnej śmierci? Ta, to pewnie o to, przecież ciągle im się to przewija na językach. I co w związku z tym zamierzają zrobić z Samem? Patetyczne samobójstwo? Nie, to nie byłoby w stylu Lil.

Wright głowi się tak i troi, próbując zrozumieć postępowanie swojej dawnej przyjaciółki. W tym samym czasie Paul odzyskuje świadomość i z pomocą Lilith przysiada pod drzewem, wciąż skołowany. Jęczy niezrozumiale o trwającej dalej pieprzonej porannej przemowie, gdy nagle w tej ciszy, panującej między tą trójką, rozumieją pojedyncze słowa i sens całej audycji. Lilith potrząsa Samem z euforią, wyjaśniając mu tę niezwykłą sposobność, dzięki której może będą mogli przebrnąć bezpiecznie przez torfowisko albo nawet łatwiej namierzyć Liv. W końcu niecodziennie prezenty dla nich obejmowały coś innego jak prowiant lub obozowy ekwipunek.

Liv.

Idea.

Gdy więc Lilith i Sam zgadują co takiego przyślą im sponsorzy, Max wybucha gromkim śmiechem. Na początku go ignorują ale jego rozbawienie trwa i trwa, jakby jego mózg się zablokował. W końcu więc milkną i patrzą na niego z wrogością. Ale Wright wcale tego nie robi by przykuć ich uwagę. Naprawdę rozśmieszyło go to, jak idealizują Liv, zrzucając na nią piętno wybranki i zbawicielki duszy trybutów. Chce jak najdłużej napawać się tą chwilą niepewności w ich oczach, nim nie opowie im tej jakże abstrakcyjnej historii o tym, jak to Liv jednego dnia zabiła niemal czterech trybutów.

- - -

Przedmieścia ruiny urbanistycznej na północnym wschodzie areny

- Powinnaś coś zjeść. - mówi Farrel Lane z Dystryktu Osiemnastego, widząc jak Liv patrzy smętnie w talerz naprzeciwko niej. Gdy wstał z rana na śniadanie i odprawę Brienne i Frida znaleźli padniętą Liv niedaleko ich bazy. Na początku sądzili, że nie żyje, zwłaszcza, że trzymający wachtę Samael, potwierdził poranny wystrzał. Farrel się jednak nie poddawał i zignorował ich ostrzeżenia by podejść do nieprzytomnej Sotoke i sprawdzić w jakim jest stanie. I tak, po krótkiej debacie, przyjęli ją do siebie. Brienne pozwoliła zdecydować Fridowi, który z lekkim sceptyzmem, nakazał Farrelowi ją pilnować podczas gdy on z Malcolm udadzą się na obchód. Samael poszedł więc spać a Farrel czuwał na patio przy Liv.

Słońce powoli się podnosi, jednak wciąż panuje lekki chłód po nocy dlatego starszy chłopak postanawia przynieść jej stęchłe koce, które znaleźli w środku. Liv nie reaguje, siedząc półprzytomna na drewnianym fotelu, więc Farrel sam ją przykrywa. Powtarza się o posiłku a widząc jej stagnację wraca zniechęcony do środka. Liv podciąga kolana do brody i patrzy ze nostalgią na drzwi chaty. W czasie takiego oczekiwania przysypia.

Gdy budzi się Farrel już jest przy niej. Zdaje się być czymś zmęczony, jakby wrócił do środka żeby na jakąś poranną rozgrzewkę. Liv nie rozprawia nad tym długo, ponieważ egzotyczny chłopak postawił coś przed nią. Przeciera oczy i jęczy cicho, czując piekące spojówki. Lane niemal od razu wręcza jej butelkę z niewielką ilością wody. Liv ignoruje to, nie chcąc nawet na nią spojrzeć. Odwracając wzrok patrzy na dziurawy stolik przed nimi.

Śniadanie, które jej zaproponował nie jest to niczym wykwintnym. Resztki drobnych ptaków, głównie czyżyków i kardynałów, które udało im się złapać dzięki rozstawionym przez Brienne Malcolm z Dystryktu Piętnastego pułapkom. Wcześniej, dość bezskutecznie, Malcolm uparła się by złapać im sowę (Fride Carporiari z Dystryktu Szesnastego śmiał się, że to z zemsty) ale jak na złość żaden puchacz ani uszatka nie chciały im się pokazać od kilku dni.
- Musisz się nawodnić, Liv. - Farrel nie poddaje się i ponownie wyciąga do niej rękę z butelką wody mineralnej.

Liv drży na widok podarku w jego rękach. Farrel próbuje ją uspokajać. Mówi jej, że to tylko zwykła woda, którą znaleźli w ruinach miasta, że nic jej nie będzie, bo sami ją pili i się jeszcze nie potruli. Liv uparcie milczy. Odkąd ich znalazła ledwo się odzywała, będąc ewidentnie w jakimś szoku. Nie od razu ją przyjęli, zwłaszcza Brienne, niepewna do jej stanu psychicznego. Jednak Fride nie wydawał się tym być bardzo zaniepokojony więc Malcolm głosowała razem z nim. A poza tym wyglądało na to, że Farrela dalej nie opuścił bojowy nastrój. Stał razem z nimi gotów wykłócać się o kolejnego sojusznika. I tak przyjęli ją do siebie, zdezorientowaną, brudną i przepoconą a przede wszystkim w stanie pół katatonii. Farrel, który znał ją ze wszystkich obecnych najlepiej, obiecał się nią zająć w czasie gdy Fride i Brienne udadzą się na codzienny patrol i poszukiwanie zasobów. Dzisiejszego dnia planowali też zorientować się gdzie poległ Clyde (bo w końcu umarł na pewno) a nawet podpytać o to delikatnie Liv, która ewidentnie coś wiedziała. Ta jednak siedzi cicho, nie wydając z siebie niemal ani jednego dźwięku od wieczora.

- Już widziałem ten wzrok. - mówi cicho Farrel i przysiada koło niej na drewnianej ławce. Wyciąga rękę do Liv i ściska delikatnie jej dłoń. Nie od razu, ale przez krótką chwilę ma wrażenie, że dziewczyna szepcze coś pod nosem. - On też trwożył się wody. Ale z innego powodu.

Wargi Liv zaczynają się trząść na wspomnienie wczorajszego dnia. Chowa twarz w kolanach i dygocze ze zdenerwowania.
- A więc to tak... - Farrel przeczesuje swoje ciemne włosy. Trudno uwierzyć jak obydwoje się zmienili w ciągu tych kilku dni od otwarcia. Nie mówiąc o tych śmiesznych plotkach, według których byli kochankami! Pamięta jakby wczoraj rozmawiali beztrosko na swoich balkonach obgadując połowę trybutów i mentorów i jeszcze więcej Kapitolczyków. Ale przecież nie tylko oni się zmienili. Koniec końców przecież jakoś przekonał do siebie Brienne i Fride'a. W pojedynkę.

- To ile śmierci już widziałaś? - pyta nagle, opierając się o ścianę patio. W odpowiedzi słyszy ciche szlochanie Liv. - Ja też. - wzdycha smutno. - Chociażby Susie... 
Liv nieruchomieje na chwilę, słysząc jak wspomina o swojej współtrybutce. Nawet nie zorientowała się wcześniej, że cały ich sojusz składał się z pojedynczych trybutów i każdy z nich stracił swojego partnera.

- J-Jak ona...? - przełyka głośno ślinę, próbując się uspokoić. Farrel chrząka zmieszany.
Farrel otwiera usta i zastyga tak na chwilę. Przydałaby mu się taka rozmowa, z Brienne i Fridem niewiele o tym mówili. Było to tak, że poniekąd dystryktowi partnerzy stali się tematem tabu, po tym jak Fride zezłościł się na którymś treningu na swoją sojuszniczkę, Morgan Jefferson a swoją wrogość zaprezentował dopiero na otwarciu, dość jawnie zostawiając ją na pastwę pretendentów. Natomiast Brienne nieumyślnie zabiła swojego małego partnera, gdy uciekając spod Rogu Obfitości wpadli razem z Fridem i pozostałymi na moczary. Gdy przedzierali się przez podmokłe tereny Mały Timmy nadepnął na jakiegoś podwodnego zmiecha, który błyskawicznie wciągnął go pod wodę, by kilka sekund później zwiesił zdekapitowane ciało chłopca nad pozostałymi. Uciekli, nie odwracając się ani na moment.

W ten sposób wszyscy oprócz Farrela zostali bez pary a napięcie w ich grupie było coraz większe, zwłaszcza, że wcześniej zostali zaatakowani i już pierwszego dnia mieli nie tylko poległych ale i rannych. Do tego nie każdy zgrupował się tak jak się umawiali i chcąc nie chcąc atmosfera między nimi robiła się tylko coraz gęstsza. Farrel nie mówił tego głośno, ale miał wrażenie, że śmierć Susan Andrew, trybutki z jego dystryktu, Fride i Brienne przyjęli jakby z ulgą i poczuciem sprawiedliwości.

- Farrel? - Liv lekko szturcha chłopaka. Przetarł swoje ciemne włosy i posłał jej niepewny uśmiech.
- Najpierw zwiedzaliśmy teren. - zaczyna dość cicho. Liv nachyla się, by móc lepiej słyszeć. - Wiesz, ta część to zlepek kilku poprzednich miejskich sektorów... - Liv kiwa głową. Już wcześniej miała wrażenie, że niektóre obiekty nie pojawiły się wcześniej razem. Na przykład ten cholerny amor na gnejsowym placu. Farrel w tym czasie kontynuuje tę ponurą historię, od błąkania się po rumowiskach i szukaniu schronienia, debatach o szczurach i wektorach, włamywaniu się do starych automatów na zgliszczach osiedli po znalezienie tego domku na skraju przedmieść i lasu, wspólnych patrolach aż wreszcie do znalezienia tartaku.

- Tartak? - powtarza niepewnie Liv.
- No wiesz, takie miejsce do obróbki drewna... - wyjaśnia trochę zmieszany. - Ich domem jest głównie dystrykt Siódmy...
- Ach, przecież... - wzdycha smętnie Liv. Bliżej jej do nomenklatury medycznej niż przemysłowej. Zresztą Kapitol od lat dbał by mieli jak najmniejsze pojęcie o pozostałych dystryktach. I dobrze na tym wyszedł, skoro pierwsza lepsza nazwa dawno wyparowała z jej głowy. Mimowolnie łapie się za głowę.
- Przepraszam, mów dalej. - mówi po krótkiej chwili, zauważając że ucichł. Farrel kiwa głową i mówi dalej, tym razem skupiając się na tamtym feralnym dniu.

Gdy półgodziny później wracają Fride i Brienne, Farrel i Liv wciąż opłakują biedny los Susan. Nim jednak Fride i Brienne zdążają zapytać co im się stało a Liv i Farrel dlaczego trzymają się za ręce, słyszą dzwony a potem ten długi, poranny apel. Po głośnym narzekaniu na opieszałość prowadzących, ogólny hałas i bezsensowność zapowiedzi, Fride i Brienne rozsiadają się przy nich wygodnie, ze znużeniem oczekując na koniec sygnału. Prowadzą ze sobą jakąś cichą rozmowę ale milkną na dźwięk tych kilku, tak znaczących słów. 

Prezenty i podarunki.

Liv nieruchomieje z przerażeniem.

Farrel wzdycha z zadowoleniem i pokrzykuje do zadowolonych sojuszników na trawie.

Brienne i Fride wyją ze szczęścia i machają w kilku kierunkach.

Wszystko staje w miejscu. Odcina od siebie hałasy dookoła, które stają się teraz jednolitym, cichym szumem. Nie słyszy Farrela, który ją szturcha z zadowoleniem. Nie widzi radości Brienne i Fride. Nie zauważa Samaela, który wybiegł do nich, obudzony przez poranne hałasy. Ten apel nie będzie długi. Musi szybko poukładać myśli by przeżyć to wszystko ponownie. 

By móc im to opowiedzieć.

Przyszedł w końcu czas na retrospekcję.

Kolejny wróg pojawił się na drodze Liv. Czas i zaufanie.

- - -

Górska droga na południowym wschodzie areny

Trevor Donagan z Dystryktu Dwunastego wędrował cały dzień, odkąd opuścił sojusz pretendentów. Przy okazji i na przekór uśmiechniętemu Samowi, porozcinał żyletkowe wnyki dookoła ich obozowiska, te które Paul z Maxem pozastawiali drugiego dnia. Na początku szedł powoli, jakby oczekując, że ktoś jednak rzuci się za nim w pogoń. Nie oczekiwał szczerości ani od Sama ani od Caton, którzy niemo przyzwolili mu na te odejście, oczekując zwykłej pułapki. Tak się jednak nie stało a z każdym przebytym kilometrem nabierał coraz większego zaufania do tej dwójki. Mimo to nie miał zamiaru do nich wracać ani szukać gdzieś na arenie. Bądź co bądź Paul razem z pozostałymi naśmiewał się ze śmierci jego współtrybutki a sama Lilith, pośrednio  się do tego przyłożyła. Zamiast tego uparcie prze naprzód, mając nadzieję, że nikogo więcej nie napotka.

Długo rozprawiał nad sobą dlaczego zdecydował się na propozycję pretendentów. Przecież nie tylko oni oferowali mu sojusz. Ale jako jedyni robili to z trwogi, nie z miłosierdzia. Może to mu właśnie nie odpowiadało w Evanie i Olivii? Trybuci z Jedenastki kierowali się sentymentalnymi więzami, zbudowanymi na siostrzanej miłości. A przecież było to zwykłym kłamstwem, że taki układ będzie mieć w ogóle przyszłość. Tylko, że z jakiegoś powodu zabolały go te drwiny z jej śmierci.

Chodząc tak w zamyśleniu, stracił poczucie czasu i orientację. Chociaż zakładał, że cały czas parł przed siebie, pod koniec dnia nie był pewny gdzie dokładnie wylądował. Otaczał go las ale i górzysty teren, pnący się stromo na południe. Gdzieniegdzie mijał wąziutkie potoki a na ziemi znajdował coraz więcej śladów kopyt. Gdy poczuł zbliżający się mróz postanowił rozbić obóz. Założył ocieploną bluzę, które pretendenci znaleźli pierwszego dnia przy Rogu Obfitości, a potem zapiął kurtkę i schował się w śpiworze. Zaskoczyło go to jak szybko spadała temperatura w czasie nocy, zwłaszcza, że wcale nie było jeszcze tak późno. Dopiero rankiem zrozumiał dlaczego tak było.

Gdy budzi się następnego dnia czuje pieczenie w gardle. Szybko rozpina się ze śpiwora i szuka w swoich rzeczach wody. Łapczywie upija kilka łyków i chrząka głośno, chcąc pozbyć się zbierającej flegmy w przełyku. Przemywa twarz odrobiną wody i wtedy zauważa, że parę wodną uciekającą z ust. Prostuje się i rozgląda dookoła, lekko skołowany.

- Coś takiego. - chrypie gdy widzi kilkadzieście metrów dalej zaspy śniegu. Przy świetle słońca widzi wyraźnie jak wysoko się wspiął do wieczora. I choć dalej nie wyszedł z lasu, drzewa wyraźnie rozrzedzały się zachód od niego, ukazując jakieś płaskowyżowy krajobraz. Po porannej rozgrzewce pakuje swój dobytek i kieruje się w dół, na skraj lasu, przy podnóżu gór. Godzinę później z zapartym tchem podziwia piękną wygenerowaną okolicę, jej falującą zieleń i stoki, rozkładające się tak aż do jakiegoś odległego zabudowania. Nie może jednak dokładnie rozpoznać czym to dokładnie jest, dlatego rozważa wszystkie opcje. Nawet taką, w której jakimś sposobem ujrzał Róg Obfitości a góry w magiczny sposób przesunęły się do centrum areny w ciągu kilku dni.

- Zakładając, że Róg faktycznie leczy na środku... - mruczy do siebie zmieszany.

Gdy więc tak kalkuluje półgłosem czy ruszyć w kierunku nieznanego do jego uszu dochodzą poranne wiadomości. Nie mając nic innego do roboty postanawia przysiąść na łące i zabrać się za skromne śniadanie. Słońce powoli wznosi się w górę, rozgrzewając wszystko dookoła. Trevor odwraca się by spojrzeć na masyw za nim. Kiedy już znalazł się na dole, faktycznie nie wyglądały na takie wysokie. Mimo wszystko wciąż nie dowierzał, że wcześniej tego nie zauważył. Jak tu jest pięknie.

Słuchając tak wywiadu Remuo zaczyna się zastanawiać jak jego przyjaciele z miejskiego dojo zareagują na pomysł wcześniejszych wywiadów. Z pewnością Iwakiemu i Ulvie spodoba się możliwości promocji w narodowej telewizji a przede wszystkim szkoły walki, która ostatnimi laty coraz bardziej podupadała, odkąd zmarł ich kage Wielki Pandrachur. Młodzi adepci od lat zabiegali (bezskutecznie) o kapitolskie dotacje, które ich dystrykt uparcie przeznaczał na utrzymywanie Holów Pamięci, poświęconym głównie poległym w czasie ostatnich przewrotów. Inne stanowisko zapewne zajmą starsi podopieczni jak Fariqa czy chociażby Ratabal, którzy zwykle sprzątają zamieszania wywoływane przez młodszych wokół ich szkoły.

Trevor wzdycha, wspominając swoich przyjaciół. Czy wciąż mu kibicują, po tym jak sprzymierzył się z zabójcami? Czy uznali to za hańbę i wyrzucili go z dojo? Jak wiele zamierzają opowiadać o jego przeszłości? I kogo w ogóle by to interesowało?

Rozluźniony kładzie się na trawie, gdzie ciepły wiatr przetrzepuje mu włosy. Zamyka oczy, chwilę rozmyślając aż wywiad dobiega końca, a on musi go sobie jeszcze kilka razy przypominać póki nie rozumie jego sensu. Przecież nie tylko przedwczesne wywiady są dziś niespodzianką. Dlatego z niecierpliwością zaczyna wyczekiwać co też za niezbędną pomoc, uznali jego kapitolscy przyjaciele, i co wpadnie mu do rąk.

~ * ~ * ~ * ~
Flashback
Drugi dzień szkolenia
Apartament Dystryktu Siedemnastego

Parker rzuciła ostentacyjnie gazetę na stół. Od rana chodziła w nerwach i tylko czekała aż wszyscy się zbiorą przy śniadaniu by mogła im wygarnąć ich dotychczasowe sukcesy. A raczej ich brak.
- No, ale to moja wina?! - oburzyła się Liv widząc pierwsze nagłówki. Paul odłożył sztućce i wstał by lepiej przyjrzeć się czasopismom. Baduin kręcił głową, chwaląc rugi Parker, pod stołem przelewając sobie słodkie nalewki, które przemycały mu awoksy.

- Zważ na słowa! - Parker szła w zaparte.
- Przecież to ty wszystko wydałaś jak się tak darłaś...!
- Acha, czyli miałam rację!  - uderzyła energicznie w stół, co tak wystraszyło Baduina, że upuścił piersiówkę na podłogę, która poturlała się pod stołem. Paul prychnął na ten widok a gdy zobaczył zrozpaczoną twarz Millo i dramatycznie wyciągniętą rękę w kierunku alkoholu powiódł za nim wzrokiem. Przy jego stopach leżała na wpół napoczęta nalewka wiśniowa. 
- Że co niby?!
- Teraz wszyscy wezmą ciebie za ladacznicę!
- No wiesz co!

Paul chichotał na ich widok, przeglądając poranne wydanie kapitolskiego dzinnika a także kilku igrzyskowych wydań, poświęconych głównie trybutom i skrótowych informacji o każdym z nich. No może prawie każdym. Na temat Liv poświęcono dziś wydanie specjalne a spekulacje jej przyszłych podbojów miłosnych rozpisano na kilku grafach. Paul zaczął nerwowo rozglądać się po pokoju, szukając ukrytych kamer w ich apartamencie. Jak inaczej zdobyliby tyle zdjęć Liv w ciągu jednej nocy?

Parker dalej odgrywała oburzoną rodzicielkę.
- Ale nie tylko ciebie! Pomyśl, jak odbije się to na nas wszystkich!
Liv nadęła policzki w złości, nie mogąc uwierzyć jak rektorka nie chce wziąć odpowiedzialność za swój wieczorny wybuch. Przecież gdyby tylko nie zaczęła wykrzykiwać niestworzonych historii i dała im szanse na wyjaśnienia te hieny z Rauta, Kapitolskich Pantofelków, Loczków i Obłoczków czy Odeonu -  Przeglądu Prasy Ogrodniczej nie podłapałyby tej historii a Liv nie gościła na okładach każdej z nich. Oczywiście, że wszyscy trybuci musieli się zlecieć na balkonach, skoro Farrel zostawił otwarte okno. A potem ptaszki zaczęły ćwierkać o zmroku. To dobra pora.

- Czy choć na chwilę nie pomyślałaś o biednym Pauliennie, który teraz będzie brany za twojego byłego odrzuconego kochanka?! - Parker dramatycznie objęła go z zaskoczenia na co Sam się strwożył matczynym gestem. Ze zmieszaną miną spojrzał wdzięcznie na Liv.
- Ty chyba sobie jaja robisz...
- A ja?! Lub Baduin?! - tutaj podeszła do mentora, który był już cały upstrokany śmietaną z likierowych eklerek. - Czy to jest... - zaczęła wąchać jego oddech ale na irytację Liv, która wzniosła oburzona do góry ręce opamiętała się by dawać reprymendy tylko jednej osobie na raz. W tym czasie Paul skorzystał z jej nie uwagi i schylił się po napitek Millo, który wcześniej wylądował przy jego nogach. 

- Będziemy wyglądać jak jakaś chołota, nie potrafiąca zapanować nad jurnymi wyskokami swoich podopieczn... - w momencie gdy urwała jej ton stawał się coraz cichszy i spokojniejszy. Liv straciła orientację i rzuciła wzrokiem na to co tak zajęło Parker. I tak, to właśnie Paul, jako ostatni zauważył chwilę przerwy w konflikcie młodych kobiet.

- CZYŚ TY POSTRADAŁ OSTATNIE ROZUMY ROZPIJAJĄC SIĘ PRZED TRENINGIEM?!

- Czek, czy ty znowu zamierzasz się wydzierać... - zaczęła Liv ale było za późno by powstrzymać tę szalejącą kanonadę z ust Parker. Rektorka odsunęła się od stołu i zaczęła chodzi po salonie, krzycząc zła dookoła o niesubordynacji ich obydwojga, niedojrzałości i niewdzięczności, braku wstydu i tak dalej, i tak dalej. Paul skrzyżował ręce z zadowoleniem a Liv zauważyła jak niemo poruszał wargami najwyraźniej próbując poszerzyć swój słownik apostrof. Co jak co, ale obelg z pewnością nauczyli się do tej pory najwięcej.

- - -

- .... i właśnie dlatego dzisiaj także nie wyślę was na wywiady. - Parker kończyła swój długi monolog. W jego trakcie każde z nich, Liv, Paul i Baduin, zdążyli zjeść śniadanie, przejrzeć gazety na stole a sam Millo dał Liv wypis kilku książek wartych uwagi. Liv zaproponowała Paulowi wspólne wyjście do biblioteki na co chłopak zakrztusił się bananowym puddingiem. W czasie gdy awoksa pomagała mu dojść do siebie Parker kończyła swój przydługi wywód.

Pojawili się także styliści (po dziwnej reakcji Sama wieczór wcześniej, Phoebe uznał, że to z zazdrości i zaprosił siostrę do porannej odprawy), którzy skorygowali ich poranny wygląd. Ku niezadowoleniu Liv, Phoebe nie dostał jeszcze większej rozmiarówki ich tegorocznych uniformów. Nie do końca mu uwierzyła, zważając na dzisiejsze wydania plotkarskich magazynów - jej obcisły uniform wyjątkowo oddawał puszczalski charakter i Liv miała dziwne przeczucie, że stylista chce by dalej kontynuowała takie przekonania. A poza tym jedną z części artykułu o jej podbojach miłosnych stanowiły porady 'Jak uwieść wybranka z klasą - czyli trzy kroki dobrego stylu' a pod nimi widniały adresy sklepów z podobnymi krojami lub kolorystykami co jej ubrania. Liv przyłapała się nawet na tym, że zaczynała być wdzięczna Farrelowi za budowanie marki. Szybko jednak zeszła na ziemię, bo Parker w końcu straciła siły na dalsze morały.

- Ale jakie wywiady? - nie zrozumiała Liv. Od wczoraj obija jej się to o uszy a mimo to nie dowiedziała się nic konkretnego. - Możemy je wcześniej przećwiczyć i nagrać?
- Co? Nie. - Parker pokręciła głową i podeszła do stołu po szklankę wody. - A wy tu skąd? - zdziwiła się na widok stylistów. Pharadai kończył pleść warkocz Liv a Phoebe pomagała wybrać Samowi nowe wody kolońskie, które dość ostentacyjnie wypróbowywał w kierunku Liv.
 
- Ekh, ekh. - kaszlała zmieszana. Parker wywróciła oczami. Zabierając po kolei flakoniki z rąk Paula.
- Możecie sobie udzielać wywiady do porannych wiadomości. Wiesz, dano wam możliwość osobistej reklamy. To nic złego, choć nie wszyscy chcą korzystać.
- Dlaczego?
- Jest wiele powodów. Stres, złość, zdenerwowanie... - Parker oddała perfumy Pharadai i włączyła telewizor. Ustawiła kanał na program Remuo, oficjalnego komentatora Igrzysk, który rozmawiał z jakimś trybutem.
- Albo strategia. - wtrącił Millo. Ten nędzny czas przemowy Parker spędził na objadaniu smutku słodkościami, przez co czuje że się cały klei i notorycznie wyciera ręce w ubrania. - Jeśli ktoś chce być tajemniczy nadmierna uwaga i wylewność nie idzie w parze. - sprecyzował.

- No w sumie tak. - przytaknęła Liv i spojrzała z powrotem na ekran. Ze zdumieniem zauważyła, że kapitolskiego monitora uśmiecha się nie kto inny Evan Faith z Olivią Nikane z Dystryktu Jedenastego. Wyglądało na to, że nie posłuchali rady swojego rektora i postanowili nie ogłaszać ich rodzinnego sojuszu. Było też coś jeszcze, co przykuło jej uwagę.
- To leci na żywo?
Parker skinęła głową.
- Więc dzięki temu zwolnili się z treningów?
Paul skrzyżował ręce jakby sam kombinował jak się wkręcić do telewizji. Parker puściła mu plaskacza w głowę.
- Nie da się i nawet o tym nie myślcie! - spojrzała na zegar na ścianie. - Niedługo ósma, możecie uciekać.
- Pięć godzin! - krzyknęła nagle Liv, gdy ubierali się w korytarzu.
- Czy ty jesteś niedorozwinięta? - Parker nie zrozumiała jej entuzjazmu.
- Tyle mamy na obowiązkowe treningi. Czy o to znaczy...
Parker westchnęła i przytaknęła.
- Tak, to w ramach wolnego czasu i w obrębie budynku. 
- Więc dlaczego musimy chodzić z rana?
Parker spojrzała na nią z żalem. A potem i na Paula, który wyglądał jakby także nie rozumiał potrzeby trenowania z samego rana. W końcu wyręczył ją Baduin, ostentacyjnie otwierający im drzwi na korytarz.
- Bo wy chcecie przeżyć. - powiedział głośno i dosadnie, akcentując ostatnie słowo. W ten sposób umilkli oboje, udając się prosto do windy.

- - -

- Jakieś rady? - zagadnął ją nagle Paul. Liv wzdrygnęła się na jego głos. Ich piętro znajdowało się niemal na samej górze budynku dlatego jazda na dół niezmiernie im się dłużyła. - No co? - zirytował się, widząc jak nie sili się na odpowiedź.
- Nie mów wierszy. - rzuciła lakonicznie, zastanawiając się jaki cel ma ta dziwna rozmowa. Zagadnął ją z nudów czy chciał czegoś jeszcze? - Nie znajdziesz posłuchu. - dodała i odwróciła się w stronę szklanej ściany.
Paul zamilkł na chwilę.
- To prawda, że twój ojciec tu mieszka?
- Przepytujesz mnie? - zdenerwowała się Liv. 
- Ludzie plotkują. I mnie w końcu o to spytają.
Liv parsknęła oburzona i skrzyżowała ręce na dłoni.
- A mów im co chcesz! - warknęła. Paul wyraźnie rozluźnił się a na jego twarzy pojawił się łagodny uśmiech. Winda w końcu stanęła. Paul ruszył do wyjścia żegnając ją na odchodnym.
- Na to właśnie liczyłem, Livender.

- - -
Ośrodek szkoleniowy, Piętro Treningowe

Liv poprawiła swój obcisły uniform nieumyślnie eksponując dekolt i pośladki. Dlatego gdy wchodzi na salę opóźnia poranny apel Instruktora Freya, który potrzebował kilka chwil by dojść do siebie. Kilku pretendentów dało kuksańcowi Paulowi, gratulując mu dorodnej współtrybutki a Hector Hidgins z Dystryktu Pierwszego i Max Wright z Dystryktu Trzeciego zaczęli gwizdać na Farrela winszując mu kochanki. Kilku wyższych chłopców odsunęło się od niej, mając widoczną trudność z powstrzymaniem się od zaglądania jej w dekolt.

- I właśnie dlatego dali nam tamte sterydy. - podsumowała to smutno Leta.
- Jak to? - zdziwiła się Leslie.
- Chodzi ci o te badania gdy tu trafiliśmy? - zaciekawiła się Tamara. Leta skinęła głową, po czym wzięła głęboki wdech i podeszła szybko do Liv. Zamaszystym gestem okryła ją ramieniem i zabrała z widoku wszystkich gapiów. Instruktor Frey chwilę chrząkał zmieszany, po czym rozpoczął poranną przemowę. Głównie podsumował wyniki wczorajszego sprzątania po ekscesach trybutów i poprosił o rozwagę przy dzisiejszym obiedzie. I tutaj pretendenci nie mogli powstrzymać się od śmiechu, wprawiając pozostałych w zakłopotanie, głównie Małego Timmiego ale i Lunę Principal z Dystryktu Siódmego oraz Charliego Moona z Dystryktu Ósmego.

- A gdybyś wczoraj tak się nie oburzała tym strojem, pomyślałabym, że to część strategii. - Leta dała kuksańca Liv.
- Poczekaj na dzisiejsze wiadomości. - westchnęła Liv. - Sama zaczynam wierzyć jaka jestem lubieżna.
Leta parsknęła ze śmiechu zarabiając uwagę od Instruktora Freya. Nie czekając długo ukłoniła się w ramach przeprosin i naprędce wyjaśniła, że to z powodu kosza od Liv. Instruktor Frey po raz ostatni oblał się dziś rumieńcem, po czym zakończył tę żenującą zbiórkę, życząc im udanego treningu. Liv z niedowierzaniem obserwowała niemałe poruszenie na balkonie sponsorów, zastanawiając się kto jeszcze złoży jej dziś sprośne propozycje.

- - -

Stanowisko leśne w końcu miało swojego trenera, jednak jak tylko Leta z dziewczynami zaczęły tam podchodzić zostały wyprzedzone przez Clyde Curtisa i Polly Holls z Dystryktu Dziesiątego. Liv i Leslie upierały się, że wszyscy się tam zmieszczą ale z jakiegoś powodu ani Leta ani Tamara nie chciały im ulegnąć. Koniec końcu postanowiły odwiedzić dziś stanowisko rybackie. Było ono umieszczone kilka schodów niżej, we wnęce podłogi, przez którą przepuszczono strumień wody imitujący jakiś potok. Resztę pokrywało kilka rodzajów piasku, od gładkiego kwarcowego podłoża przez delikatne otoczaki a na grubym, żwirze kończąc. Na blatach znajdywało się kilka atlasów ichtiologicznych oraz stawonogów, tym skorupiakami, głównie słonowodnymi. W samym rogu ustawione było stoisko z przynętami.
- Witajcie na treningu wędkarskim. - powitał ich starszy instruktor. - Nazywam się Ogawara Goto i postaram wam się przybliżyć kilka użytecznych technik przygotowywania prowizorycznego sprzętu a także sposobu połowu. Całość zajmie nam około trzech godzin, choć oczywiście nie wszystko musimy dzisiaj omówić. Dobrze, od czego by tu zacząć...

Ogawara dość długo skupił się na grzecznościowym wstępnie z miejsca zyskując sobie uwagę dziewczyn. Jego spontaniczne usposobienie miło je zaskoczyło, budząc w nich spokój i nostalgię. Następne godziny spędziły więc na sztuce doboru odpowiedniego drewna na wędkę (najlepsza okazała się leszczyna), zaplataniu żyłki (tak by po każdej pętli nie traciła elastyczności) a w końcu i przygotowywaniu przynęty (najbardziej spodobało to się Leslie, której artystyczne zdobienie haczyków tak zaskoczyło Ogawarę, że nie miał serca jej mówić, że nijak na arenie znajdzie tyle kwiatów i błyskotek do dekoracji). Było po dziesiątej gdy w końcu przysiadły dookoła cieku z książkami w rękach. Leslie poczuła się na tyle swobodnie by zdjąć buty i zanurzyć stopy w biegnącej wodzie. Leta skorzystała z kolei z okazji małej przerwy w ich szkoleniu, by wejść na stopnie i rozejrzeć się dookoła. W tym czasie pan Ogawara coś dla nich przygotowywał.
- Hej, Leslie, czy to nie twój kolega siedzi z nimi? - spytała Leta, wskazując na leśny boks. Leslie ostrożnie stanęła w wodzie. Tamara podała jej rękę dla równowagi.
- Och, faktycznie. - westchnęła Moslie widząc jak Samael Lenkovitz współpracuje z Polly i Clyde.
- Nie macie sojuszu? - zdziwiła się Liv.
- On jakoś... niewiele mówi... - Leslie widocznie posmutniała. Dziewczyny chwilę tak obserwowały bratanie się chłopaków gdy nagle Lesie krzyknęła i wyskoczyła z wody jak poparzona.
- Coś mnie dotknęło, coś mnie dotknęło! - piszczała wystraszona na piasku. Wszystkie spojrzały na strumień w którym nagle zaczęły przepływać pojedyncze ryby.

- - -

Liv oparła się o ścianę i zamknęła oczy. Od pół godziny dziewczyny uczyły się o popularnych słodkowodnych rybach, które przepuszczał im przez strumień instruktor. Leslie i Tamara były wyraźnie zadowolone widząc kolorowe basy i sumy w wodzie a także pomniejsze pielęgnice i inny drobny narybek. Leta nawet skusiła się by spróbować złapać je własnymi rękoma co spodobało się Ogawarze, który zaczął ją instruować. Już kwadrans później Leta mogła poszczycić się złowioną miękławką, niewielką denną rybą. Wyczyn ten nie uszedł uwadze także sponsorom, którzy tego dnia postanowili przejść się po sali i obserwować poszczególne stanowiska. Dziewczyny nie przejmowały tym się zbytnio ponieważ stanowiska typowo teoretyczne nie wzbudzały takiego zainteresowania u Kapitolczyków, dlatego swobodnie słuchały wykładu trenera Goto. Dopiero entuzjazm Lety i dopingującej ją dziewczyn wzbudza zainteresowanie Kapitolczyków. I choć zabronione jest komunikowanie się z trybutami Liv mogła przysiąc, że niektórzy ze sponsorów ledwo powstrzymywali się od zabrania głosu.

- Teraz możemy przejść do poszukiwania ryb. - zaczął trener gdy opadły emocje a wraz z nimi opuściło ich kilku Kapitolczyków.
- Poszukiwania? - zdziwiła się Tamara. - Czy wędki nie są wystarczające?
- Właśnie. - dodała Leslie. - Po co je szukać skoro mamy przynęte?
- Ach, mes pauvres filles! - Leta wytarła mokre łokcie. - Przecież każda rzeka jest inna! - wyprostowała się dumnie, stojąc prawie na palcach.
- Te, arystokratko, buty ci odpływają. - zaśmiała się Liv i wskazała na przemokłe snickersy Lety, nabierające powoli wody. Leta pisnęła dramatycznie, po czym zabrała swoje rzeczy. 
Trener chrząknął, przywołując je do porządku. Wyjaśnił im pokrótce wymagania środowiskowe różnych populacji, przystosowania do życia a także typowe zachowania niektórych gatunków jak np. zagrzebywanie w piasku czy wykorzystywanie kamuflażu. Podzielił się wskazówkami gdzie najlepiej szukać czatowni, w jakiej odległości od brzegu, w jakiej intensywności naświetlenia, sąsiedztwie których roślin. Leslie i Tamara wyjęły swoje notatniki by wszystko zapisać jednak wtedy pan Ogawara z wielkim zadowoleniem podarował im kilka ulotek i po krótkich notatek.  Liv ze zdumieniem przeglądała treściwe zapiski, które zawierały nie tylko skrótowy przegląd podstawowych gatunków organizmów słodkowodnych ale i cyfrowe zdjęcia, które po najechaniu palcem formowały się w niewielki hologram zwierzęcia. Dlatego gdy trener przechodzi powoli do doboru i produkcji przynęt, Liv przysiadła, zajęta przeglądaniem otrzymanych materiałów.

Z wielkim protestem spotkał się pomysł by do sztucznego nurtu trener wprowadził kilka bezkręgowców rzecznych. Na samą myśl o szczeżujach, krabach czy jeżowcach Leslie i Tamara wyciągnęły nogi z wody i odsunęły się od cieku o kilka metrów. Oczywiście zupełnie nie wiedziały o czym mowa, ale jak same uznały "coś z tak okropną nazwą musi być obrzydliwe!". Koniec końców trener Goto zdecydował się na krótki pokaz slajdów, na których pokazał dziewczynom co przydatniejsze owady (głównie chrząszcze, błonkówki a także kilka rodzajów motyli), mięczaki (o których lepiej nie wspominać) czy w końcu pierścienic, najprostszych i najpowszechniejszych organizmach nadających się do nabijania na haczyk.

- Zawsze lepszą będzie żywa przynęta niż jakaś frykaśna. - podsumował trener. - Nigdy nie wiadomo czy traficie na rybę lubiącą błyskotki, ale zawsze trafi się jakaś głodna.
Leslie zmarszczyła brwi, głowiąc się nad czymś.
- Ale dlaczego żywa, skoro mamy ją wbić na zaczep?
Leta i Liv spojrzały na nią zaskoczone. Tamara westchnęła, kręcąc lekko głową. Tę przykrą informację zostawiły do wyjaśnień trenera, który zafundował Moslie kolejną traumę, tłumacząc jej, że dla większości robaków, które użyją jako przynęty, ani zanurzenie w wodzie ani nabicie na ostrze haka, nie zabije je od razu. Nie dokończył jednak swoich tłumaczeń, gdyż Leslie rzuciła się na podłogę i zwymiotowała do sztucznego przekopu, przywołując po chwili kilka ciekawskich ryb. Jednak nawet pocieszenie przez Letę, że znalazła kolejny rodzaj wabika, nijak ją podniosło na duchu. Milcząca do tej pory Liv ziewnęła zmęczona, po czym zaczęła się rozglądać dookoła stoiska, by znaleźć jakąś dystrakcję dla Leslie. W końcu zauważyła, że część dekoracji na suficie ma przecież zupełnie inną funkcję, niż estetyczna.
- A może tak nauczyłby nas pan korzystać z siatki rybackiej? - spytała siląc się na entuzjazm. Kapitolczyk pstryknął palcami, chwaląc jej zaradność a po chwili przywołał je do innej części pracowni, gdzie pokazywał jak wykonać prowizoryczne siatki z dostępnych materiałów (części ubrań, plecaka, spadochronów, elastycznych łodyg i gałęzi) i jak je zarzucać na wodę.

- - -

Tradycyjnie przed obiadem Liv postanowiła poczekać na Evana. Przystanęła przy wejściu, obserwując wchodzących trybutów. Zauważyła, że niektórzy musieli przyjść później, ponieważ nie widziała ich w czasie porannej odprawy. Tak jak zresztą samego Faitha i Olivii. Trybuci z Jedenastego Dystryktu byli tego dnia zajęci innymi sprawami i na treningi planowali przyjść dopiero po południu. Tego jednak Liv nie wiedziała, dlatego z coraz większym smutkiem obserwowała pustoszejącą salę.
- Hej, Liv. - usłyszała nagle czyjś głos. Odwróciła się i zobaczyła Tamarę, wyraźnie czymś skrępowaną.
- Tak, tak, zaraz do was przyjdę... - Liv zaczęła się tłumaczyć, sądząc, że dziewczyna przyszła ją ponaglić. Tamara jednak jej przerwała, wspominając o innej, palącej sprawie.
- Rozmawiałam wczoraj z naszą rektorką. - zaczęła dość niepewnie, rozglądając się dookoła. Liv wyjrzała zza rogu. W jadalni Leta i Leslie prowadziły właśnie ożywioną dyskusję czy ciasto morelowe to odpowiednie danie na obiad (Leta gorąco popierała ten pomysł a Leslie usilnie próbowała nałożyć jej jakiś normalny posiłek na talerz).
- Och. - powiedziała Liv, powstrzymując się od złosliwych komentarzy na temat nierozważnej rektorki dystryktu Dziewiątego i jej płytkiej postawy wobec pozostałych Dystryktów. Tamara czuła jej niechęć co tylko potęgowało jej skrępowanie. Już Liv szykowała się by ją przeprosić, gdy w końcu dziewczyna wyrzuciła z siebie tę prośbę.
- Gdybyś wyjaśniła to u komendanta podobno mogliby przymknąć oko na jego... niesubordynację.

Liv zmrużyła oczy. Tamara prosiła ją o coś więcej niż przebaczenie. Dalszy trening Sevena, podniósłby szansę na przeżycie nie tylko jego ale i samej Drowtill. Troska o współtrybuta zaskoczyła Liv. Choć jeszcze wczoraj wydawało się, że łączył ich dość luźny sojusz, Tamara bardzo szybko zaadaptowała się w ich małej grupie, nie okazując większej troski czy tęsknoty za hindusem. Ba, właśnie za chwilę Liv miała ją otwarcie zaprosić do przymierza Evana, szykując płomienne przemówienie dla reszty dziewczyn. Wszystkie te plany niweczą się, gdy młodsza trybutka poprosiła na osobności o tę przysługę.

Wiedziała, że musi się zgodzić. To jej powinność, w końcu sama go sprowokowała. Wczorajszy dzień nie zaczął się zaciekawię a Liv postanowiła się tylko jeszcze bardziej dołować, rzucając co chwila wyzwanie fatum. Jakby nie patrzeć to był dobry dzień by oberwać, jednak na przekór losowi, nikt nie chciał się do tego zabrać. Dopiero z Yangiem jej się udało. Po tym jak zyskały w ten sposób sojuszniczkę, Liv przyłapała się nawet na tym, że gratulowała sobie świetnego pomysłu, nawet jeśli zyskała w ten sposób nowych wrogów, jak Dianę, która przy każdej możliwej okazji wchodziła z nią w kontakt fizyczny, popychając ją i szturchając.

Teraz jednak to wszystko przestało mieć znaczenie, budząc w niej tylko wielkie poczucie winy. Liv czuła wstyd ale także i złość, na siebie i swoje wyrachowanie. I mimo że chce przytaknąć Tamarze z jej ust płyną zupełnie inne słowa.
- Więc jednak Purchawa interesuje się swoimi podopiecznymi?
Tamara instynktownie odsuwa się na jej oziębłość.
- No wiesz, Liv...

Liv obserwuje ją jeszcze chwilę z wrogością. Zaskoczenie Tamary i troska w jej oczach przywracają ją do względnego porządku. Rozluźnia grymas na twarzy i opuszcza zawstydzona wzrok. W końcu obiecuje jej, że jeszcze dzisiaj się tym zajmą. Nie od razu Tamara podaje jej pozostałe informacje, jakby nie do końca wierząc w jej słowa. Liv wyczuwa to wahanie, więc w końcu proponuje, że może do niej dołączyć. I tu dziewczyna zaskakuje ją.
- Myślę, że Leslie chciałaby ci w tym towarzyszyć. - powiedziała z lekkim uśmiechem na twarzy.
Liv prychnęła rozbawiona.
- Też to zauważyłaś?
Tamara wzdrygnęła ramionami. Ruszyły do środka jadalni.
- Więc Purchia powiedziała ci, że wizytacje są do 18? 
- Tak, dlatego chciałam to jak najszybciej załatwić...
Liv przystanęła przy stoliku z tackami.
- Dlaczego zatem dopiero teraz o tym mówisz?
Tamara złapała się za ramiona.
- Nie chciałam wywierać na tobie presji.
- Nie rozumiem.
Tamara powąchała jakieś pieczywo, po czym nałożyła sobie kilka niewielkich bułeczek na talerzu.
- Jesteś pewna?
- Dalej nie rozumiem. - zaśmiała się niepewnie Liv, przygotowując sobie zastawę.
- Czy ich obecność nie wpłynęłaby na twój osąd sytuacji?
- Masz na myśli...
Tamara skinęła głową i podeszła do mis z zupami. Liv obserwowała w ciszy jak nakłada sobie obiad. Widząc jej posępny wyraz twarzy młodsza dziewczyna przywołała ją, serwując jej kilka ciekawostek z dystryktu. Opowiedziała jej jak różne metody kultywacji zbóż wpływają na wielkość i jakość zbiorów, dzięki czemu są one odporne na różne warunki środowiskowe czy plagi. Opisała też jak to każdy dystrykt ma własne wymagania wobec zamawianych partii i tak jak Kapitol podchodził do tego najbardziej restrykcyjnie tak coraz dalsze dystrykty przykuwały do tego mniejszą uwagę (a najbardziej dystrykty zajmujące się hodowlą zwierząt jak Dystrykt Dziesiąty czy Piętnasty). Niektóre z nich, jak na przykład Dystrykt Czwarty, skupowały jedynie konkretne gatunki zbóż a do tego zebrane w określnych odstępach czasu.

Liv z niedowierzaniem słuchała jak któregoś dnia mała Tamara razem ze swoim młodszym bratem uczyli się na szkolnych warsztatach obróbki kilku kilogramów ziaren, tylko po to żeby je następnie wyrzucić.
- Nie rozumiem, dlaczego nie pozwolili wam ich zatrzymać?
- To była pasza hodowlana, Liv. Dla bydła. - dodała, widząc że nie rozumie.
- Więc po co w ogóle na nim ćwiczyliście?
Tamara zaśmiała się, po czym zabrała swoją tacę i obie ruszyły do Lety i Leslie.
- Każde zboże trzeba oczyścić po plonach. Najczęściej robimy to maszynowo, ale pracy z łuszczarkami uczymy się dopiero na licealnych praktykach.
Liv ucichła, pozwalając się jej znów rozgadać o obróbce różnych gatunków nasion. Mimowolnie rozejrzała się po stołówce. Evan dalej nie pojawił się z Olivią a Paul trzymał się ze swoją klitką przy centralnym stoliku. Zauważyła też, że Trevor Donagan z Dystryktu Dwunastego jadł samotnie w rogu sali. Miała nieodparte wrażenie, że Paul co jakiś czas spoglądał w jego kierunku razem z Dużym Timmym z Dystryktu Czwartego. Dopiero wtedy zauważyła, że także mała Madeline Brwon, współtrybutka Trevora, także nie przyszła na poranny trening. Gdy więc Tamara tłumaczyła jej jak trudna jest obróbka mokrego ziarna Liv poczekała aż przysiądzie przy pozostałych dziewczynach a następnie zabrała swoją tacę do stołu Trevora. Tamara przerwała swoją historię na ten widok, a widząc poważny wzrok Liv, powstrzymała Letę od ruszenia za nią.

- - -

- Widzę, że sprawdzasz autentyczność tezy, że jedzenie najlepiej smakuje w samotności.
Zagadała do Trevora jak tylko usiadła na przeciw niego. Starała się rozluźnić tę dziwną atmosferę nie tylko dla tego chłodnego chłopaczka. Gdy do niego szła czuła na sobie spojrzenia niektórych trybutów, w tym głównie pretendentów. Do tego doszło kilka pogwizdywań w jej kierunku i tak zsumowało się w to jeden wielki burak na jej twarzy gdy zatrzymała się przed stolikiem Trevora.

Liv chrząknęła, zachęcając go do interakcji. Trevor nie odezwał się do niej ani słowem, w milczeniu obserwując jej żenującą drogę w poprzek jadalni i jej niemrawe próby zakolegowania się. Jego twarz niewiele wyrażała, błądząc gdzieś pomiędzy chłodną obojętnością a znudzeniem. Mimo to nie odsunął się od niej co uznała za sposobność. Odwróciła się w kierunku dziewczyn, które ją obserwowały z niezrozumieniem. Kiwnęła głową na znak, że wie co robi, po czym zabrała się do posiłku.

Zastanawianie się nad podejściem do introwertycznego trybuta zostawiła za sobą. Może po prostu nie jest zbyt społeczną osobą, to przecież nic złego. Póki jawnie nie odmówił sojuszu i pozwalał prowadzić się razem z siostrami i Evanem, musieli wierzyć, że się z nimi sprzymierzył. I w to chciała wierzyć Liv a wspólny posiłek uznała za dobry przykład ukazania ich jako solidarnych.

- Ach, jakie to pyszne! - zachwyciła się Liv. Trevor spojrzał na nią z lekkim zaciekawieniem. Przez chwilę Liv miała wrażenie, że może pomyliła go z tym trybutem, który był niemową. - Ta zupa. - wyjaśniła Liv. - Tamara pomogła mi wybrać obiad. - podjadła jeszcze kilka łyżek wywaru. Trevor obserwował ją jeszcze chwilę, po czym wrócił do swojego posiłku, grzebiąc beznamiętnie w kaczym udku.

- To chlebowa.
Usłyszał nagle jej zadowolony głos.
- Zupa. - dodała Liv. - Tamara z Dystryktu Dziewiątego opowiedziała mi co nie co o ich specjałach. Jest bardzo dobra! - dokończyła posiłek zostawiając pusty talerz. - Mam też to. - postawiła przed nim talerzyk z kilkoma kawałkami zbitej masy. - To ciasto ziemniaczane. Podobno największy rarytas w ich mieście.
Liv spojrzała na chłopaka, który z coraz większym zaciekawieniem przyglądał się co robi. Zadowolona, pozwoliła by kuszący zapach babki powędrował na wysokość ich nozdrzy. Nie czekając na jego prośbę serwuje mu kawałek dania na jego talerz, po czym sama zabiera się do drugiego dania. 

Trevor nie od razu rusza ten dziwny posiłek ale gdy zabiera się za niego bardzo szybko pochłania cały kawałek. Widząc jego apetyt Liv oddała mu resztę porcji. Gdy tak jadł, Liv opowiedziała mu o sojuszu z Letą, Leslie i Tamarą. Zaczęła wyliczać ile mogliby mieć razem z nimi ludzi a do tego napomknęła też o potencjalnych kandydatach w postaci trybutów z Osiemnastki. 

Na tę wspominkę Trevor prychnął i z pełną buzią spojrzał w kierunku niechcianych przez nikogo trybutów. Już wczoraj przykuli jego uwagę, gdy entuzjastyczny Farrel co rusz próbował podlizać się jakimś obcym mu trybutom. Ci jednak konsekwentnie go unikali, otwarcie gardząc takim przymierzem. Kto zresztą chciałby mieć w arenowym układzie chorowitą dziewczynkę?

Liv niezrozumiała jego cynicznej reakcji. Odwróciła się, sądząc, że śmieje się z jakiejś sytuacji za nią, ale na sali panował spokój. Większość trybutów skupiła się w niewielkich grupkach lub spędzała posiłek w dystryktowych parach. Obejrzała się tak kilka razy, próbując namierzyć kierunek w którym patrzył Trevor. Za którymś razem prowokuje to Hectora i Paula do rzucenia jej sprośnych komentarzy na temat jej ukradkowych spojrzeń w ich kierunku i propozycji nocnych schadzek. Zawstydzona podkuliła się przy stole, instynktownie próbując się pozasłaniać. Dlatego gdy Trevor się odezwał niemal nie zeszła na zawał.

- Smaczne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz