For the lives that I take, I'm going to hell.
For the laws that I break, I'm going to hell.
For the lies that I make, I'm going to hell.
For the souls I forsake, I'm going to hell

spis



wtorek, 26 marca 2013

Rozdział XVI ~
"Na ratunek"

Dzień Szósty,
Dystrykt Siedemntasty

Pierwszego tygodnia wakacji wszystkie szkoły w Pavalon Rench (a było ich trzy) organizowały szkolne festyny, w trakcie których urządzano zbiórkę na bieżące potrzeby, w tym organizację wyprawek wszystkim ubogim pierwszoklasistom a także renowację, i tak już zaniedbanych, klas. Jak co roku teren festynu obejmował największą z nich - Grain's High, liceum Liv i Paula.

Od kilku dni uczniowie sprzątali więc budynek szkoły i tereny dookoła niej a od dzisiejszego poranka kilkoro najstarszych uczniów i nauczycieli zajmowali się rozkładaniem wielkiego telebimu. Jego obecność stanowiła wymóg obligatoryjny Kapitolu i podstawę zgody na takie wydarzenie. Oprócz tego szkoła otrzymywała co roku wytyczne jak ma przebiegać nadawanie kapitolskich programów, w tym relacji z areny. Na szczęście kadry pedagogicznej jak i uczniów "Centralne ustawienie projektora, nie dalej niż 20m od najbliższego stoiska" można było różnie interpretować i tak ekran ten co roku lądował w sąsiedztwie odosobnionego stoiska Anada Mansota, który sprzedawał rok w rok swój tytoń i kolekcję hartowanych noży (głównie sprężynowych i myśliwskich). Jego klienteli wcale nie przeszkadzał wielki ekran emitujący nieme relacje i powtórki z Igrzysk a pozostali uczestnicy festynu nie musieli się tym tak bardzo dołować. Jednak w tym roku, gdy Anad zjawił się z rana by rozstawić towar ze zdumieniem odkrył, że tego roku telebim jest ustawiony w zupełnie innej lokalizacji. Zirytowany, postanowił to zgłosić zarządcy festynu, wicedyrektorowi Nakamuro.

Był to mężczyzna w średnim wieku, uczącym w szkole geografii lokalnej i techniki stosowanej, ograniczającej się do tych kilku starych szkolnych komputerów. Większość życia poświęcił szkole i dzieciakom dlatego z bólem obserwował z resztą grona pedagogicznego jak stary Jenkins co roku zabiera im te zdolną młodzież. Gdzieniegdzie krążyły nawet plotki, że czynił to z wyraźnej zemsty na samym wicedyrektorem Nakamuro, jego dawnym rywalu.

Gdy Anad przyszedł więc do niego ze swoją skargą wicedyrektor zajmował się programowaniem kapitolskiego sprzętu i pokazywaniem kilkoro uczniom obsługi telebimu.
- Stary pierdzie, czego to w tym roku ekran mnie zabieracie? - oburza się Mansot. Uczniowie zachichotali na jego obelgi. Przyzwyczaili się do jego ekscentrycznego zachowania, chociażby tego, że większość ludzi nazywa właśnie 'starymi pierdami' czy 'dziadowymi osłami', mimo że sam był starszy od większości adresatów.
Wicedyrektor pointruował jeszcze chwilę uczniów, po czym podchodzi do Mansota i bierze go na stronę.
- Widzisz, drogi Anadzie, to na specjalną prośbę.
- Ale czemu to tak? Klientów mnie zabieracie!
Wicedyrektor wzdycha ze smutkiem. To prawda. W pewien sposób obie strony na tym korzystały. Ludzie nie musieli patrzeć na ten wszędzie nadawany rozlew krwi a Mansot miał swoje spokojne stoisko dla wielbicieli fajek i przemocy. Przecież nic tak nie nakręcało sprzedaży jak żywy podgląd użyteczności produktu.

- Nie bądź zły, Anadzie. Ich własna klasa o to poprosiła.
Zapada na chwilę niezręczna cisza. Anad nie bardzo interesował się ich coroczną reprezentacją. Dopiero trzeciego dnia zauważył, że dystrykt siedemnasty reprezentuje jego sąsiadka. Zwykle w dożynki upijał się razem z Logoszem Złamanym Nosem i Numunią, złośliwie nazywaną Mumiową Wiedźmą. Logosz był jego dawnym znajomym z fabryki farmaceutycznej, w której pracowali, a Numunia była dawną pielęgniarką w czymś co można by nazwać prowizorycznym oddziałem ratunkowym, gdzie zajmowała się głównie przygotowywaniem opatrunków, głównie właśnie myśliwych i robotników. Dlatego nie od razu Anad rozumie analogię słów wicedyrektora.

- To córka tej żołnierki, co? - bardziej mówi niż pyta. Wicedyrektor potakuje.
- I w tym roku obydwoje są z naszego miasta a do tego i z jednej klasy. Pozwól mieć im nadzieję, Anadzie. Sam wiesz jak to jest.

- Ej, czemu wicedyr rozmawia z tym wariatem? - Liam zagaduje kilkoro uczniów kalibrujących projektor. Dopiero co skończył ustawiać z resztą klasy stoliki na dworze.
- A się czepiał, żeśmy ekran przenieśli.
- Ta, w sumie, co to z kolei za pomysł... - nie poddaje się Sanders lecz wtedy czuje silnego plaskacza na grzbiecie.
- Nie pierdziel stary, przecież trzeba mieć oko na Paula! - Ronald wbiega między nich, prawie wpadając na stół ze sprzętem elektronicznym. Po krótkiej wulgarnej wymianie zdań ze strony informatyków udaje im się wygonić chłopaków i pracować w spokoju.

Lian i Ronald przysiadają na murku, oglądając teren dookoła. Niedaleko nich siedziały Bianca i Maia, drobna dziewczyna, zbyt słaba na pracę fizyczną. Co roku jednak wpadała starając się niemo pomóc jak tylko mogła a Bianca z kolei ją pilnowała. Przez chwilę dziwią się, że nie ma z nimi Ranniel, która zawsze tylko szuka pretekstu by uciec od obowiązków. Szybko jednak o niej zapominają zajmując się komentowaniem postępów.

Płaski teren wokół szkoły był skromnie przystrojony kilkoma wieńcami i kolorowymi trójkątnymi girlandami. Większość starszych klas powynosiła już wszystkie stoliki i pomagała teraz dziewczynom w ich dekoracji i porozstawianiu stoisk. Widząc przerwą chłopaków Leone, niosąca tace z ciastem, postanowiła do nich dołączyć. Przekazała jedzenie uczniom odpowiadającym za stoisko ze słodkościami i podbiegła do przyjaciół.

- Fajnie się tak obijać, co? 
- A żebyś wiedziała. Masz może wodę? Straszny skwer dzisiaj.
- Nie, nie wzięłam. Ale Morgana chyba miała. Czekajcie. - odwraca się w kierunku ich przewodniczącej, która przechadzała się wokół stoisk i skrzętnie coś notowała. Leone przywołała ją do nich. Na początku okularnica kręci tylko głową, dając im znać, że jest zajęta. W końcu jej niechęć zauważa Sonia, która postanawia ją zgarnąć i razem kierują się w ich stronę.
- No co jest? - wita ich zirytowana Morgana. - Wiecie, że jestem w radzie uczniowskiej...
- Jo, masz wodę? - rzuca z głupawym uśmiechem Liam. Ronald i Leone chichoczą za nim.
Sonia prycha ze śmiechu ale w zupełnie innym kontekście. Gdy Morgana nie odpowiada od razu, Sparosky odsuwa się od niej, by mieć lepszy widok na tę scenę.

- Wodę? - powtarza za nimi Hemilton. - Odciągacie mnie od obowiązków po jakąś wodę? Bo nie chciało wam się jej przynosić?
- Jeny, Morgana. Starczy powiedzieć, że nie masz... - Leone przewraca oczami, nie rozumiejąc jej powagi.

- Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni. - cedzi im powoli Morgana. Cała czwórka milknie. Nawet Liam i Ronald przestają się wygłupiać. Zbyt patetycznie brzmią słowa Morgany by odnosiły się tylko do tej sytuacji. Jak na przewodniczącą klasy przystało, Morgana wciąż chce dbać o każdego członka klasy. Niezależnie gdzie się teraz znajduje.

- To dlatego przeniosłaś w tym roku ekran. - domyśla się Liam. Pozostali patrzą na niego z zaskoczeniem.
- A ja myślałam, że to pomysł wicedyra albo pani Ceillo...
- To nasza klasa. Znowu. Musimy...
- No, to dobrze, że i Melindę tak oglądaliśmy. - przerywa jej Sonia.- Pamiętacie? W pubie Kreshell, przy naszych śmiechach i popitkach...
- O co ci chodzi? - denerwuje się Morgana.
- A o to, że heroizujesz teraz Liv i Sama tylko dlatego, że są z naszej klasy. Jakoś wcześniej nikomu nie przeszkadzał odwrócony bim, zresztą i tak na co dzień można to oglądać na mieście i w domu!
- Hej, hej, spokojnie... - Ronald zeskakuje z murki chcąc je powstrzymać od nieuniknionej bójki.
- A wy z kolei olewacie własnych kolegów z klasy! Jak możecie się dobrze bawić widząc jak cierpią?!
- Akurat Paul dobrze się tam bawi. - mówi Leone ze spokojem. - Nawet dorobił się własnej ratowniczki... - marszczy zła brwi.

Morgana patrzy na nią z zamyśleniem. Wszyscy dobrze wiedzieli o jej uczuciach wobec Sama, jednak nie spodziewała się usłyszeć od Martish tak chłodnej kalkulacji. Gdy otwiera usta by to skomentować przerywa jej zaskoczona Sonia.
- A co ona tu robi?
- Ej, przecież to...
- O, cholera, to już?

Przez zardzewiałą bramę szkoły przeszła rektorka Parker a tuż za nią kilkoro dziwnie ubranych Kapitolczyków i Strażników Pokoju. Parker wskazała im gdzie mają czekać po czym skierowała się prosto do wicedyrektora. Wymienili kilka zbędnych uprzejmości a po krótkiej rozmowie starszy mężczyzna zaczął się rozglądać dookoła. Wtedy zauważył Ranniel i Uliasha, przenoszących głośniki (głównie Uliash, Ranniel przytrzymywała kable) i zawołał ich do siebie. Nastolatkowie pogestykulowali coś a potem Uliash się zawrócił a Ranniel wyszła spod prowizorycznego namiotu, szukając pozostałych. W końcu zaczęli do niej machać, mając złe przeczucia. I tak Parker podeszła razem z Thompson do nich. Bianca i Maia przysiadły się do nich bliżej.

- No dzień dobry wam. - Parker krzyżuje ręce na piersi. - Co macie takie miny?
- Ja wiem... - Liam wzdryga ramionami.
- Chyba pierwszy raz widzimy panią w mundurze oficerskim...
Parker czeka w ciszy, jakby to nie była dostateczna odpowiedź. Morgana już dawno się domyśliła.
- Przecież jest za wcześnie.

- Widzę, że w ogóle tego nie oglądacie.
- Och, chwila! - zrywa się nagle Ranniel. - Było dzisiaj coś takiego... - pstryka palcami w powietrzu. - Coś wspominali w czasie porannego podsumowania... - wszyscy czekali w zniecierpliwieniu aż dokończy. Ranniel jednak opuszcza rękę i wzdycha. - Wybaczcie, głównie suszyłam włosy niż słuchałam... Ale chyba Bianca też to widziała. Rozmawiałyśmy o tym.
Bianca kręci przecząco głową.
- Nie ja, tylko Maia.
Parker mruży oczy na całą ich postawę wobec tej sytuacji. Maia zaczyna coś gestykulować a Bianca tłumaczy im obecne zmiany i dzisiejszą partię prezentów.
- Już dzisiaj? - dziwi się Leone.
- To tak nagle  w nocy padło dziesięć osób? - pyta z sarkazmem Sonia.
Morgana spogląda na nią karcącym wzrokiem na co Sparosky wzdryga tylko ramionami.

- Nie, nikt nie 'padł'. - powtarza znużona Parker. - Tegoroczne wywiady otwiera półmetek pozostałych przy życiu trybutów. Na dziesiątce będziecie dalej mieli możliwość przesyłki darmowego prezentu.

- No dobrze, skoro tak... - Morgana poprawia okulary. Ranniel z kolei zaczyna się martwić swoim nieprzygotowanym wyglądem na ekipy z Kapitolu. Wtedy jednak ponownie odzywa się Bianca doprecyzowując wypowiedź Parker. I nie każdemu przypadły takie warunki do gustu.

- Siedem sekretnych wywiadów? - oburza się Leone. - Mamy ich sprzedać dla splendoru Kapitolu?
- Ty to masz niewyparzony język, dziewucho. - mówi oschle Parker, na co się spinają. Tego tonu używała na wakacyjnych szkoleniach nie dla motywacji ani karcenia. Ale do niszczenia marzeń i karier. A także gróźb. Leone bardzo szybko ulega pod groźnym wzrokiem Parker, instynktownie cofając się za Liama i Ronalda. Parker spojrzała po kolei po wszystkich. - Powiedźcie mi, w którym momencie uznaliście, że jesteście tacy bezpieczni? Gdy obroniliście ten wasz łachmarski jarmark, przestawianie urzędowego sprzętu i miganie się od emisji czy jak wydaliście sobie ze zwykłego kaprysu własną koleżankę?

Milczeli, oniemiali jej śmiałością i bezpośredniością. Tę stronę Parker znali tylko z plotek. A plotkom się przecież nie wierzy.

- A może na moich szkoleniach dzięki którym wycwaniliście się od domowych obowiązków i podkradaliście bimber grożąc cywilom ślepakami?

Parker długo zwleka z kontynuacją tyrady. Jakby naprawdę oczekiwała, że ktoś się jej sprzeciwi, jakby czekała komu pierwszemu dopiec. Nie. To nie była już kwestia zastraszania. Niedopuszczalnym, gdy otwarcie krytykują stolice, gdy przyprowadziła ze sobą patrol Strażników i delegację od organizatorów! Nie potrzebuje karcenia. Tylko przykładu. 

Nie musi na niego długo czekać. Niepocieszony Anad, kręcił się dookoła centrum jarmarku, klnąc pod nosem o jawnej niesprawiedliwości i swoich małych obrotach. W końcu zauważył Parker, rozmawiającą z jakąś klasą, więc postanowił się jej poskarżyć.

- Szanowna rektorko, jak to dobrze, że... - zaczyna ją witać gdy zatrzymuje się na widok lufy wycelowanej prosto w jego czoło.

- Dobrze, przepraszam! - Leone długo nie zwlekała. - Przepraszam, że panią uraziłam! Przepraszam, że obraziłam Kapitol! - dygocze z nerwów. Parker patrzy na nią z obrzydzeniem.
- Wypomniałam wam mnóstwo niesubordynacji a ty sądzisz, że zwykłe 'przepraszam' załatwi sprawę.
- Nie... - Leone zaczyna płakać. Parker uśmiecha się.

- Panie Mansot, czym zawdzięczam tę zaczepkę? - odwraca się do znieruchomiałego starca
- Ach, ależ nic... nie, nic takiego.... Gdzieżbym ja śmiał... - zaczyna mieszać ze strachu.
- Proszę się nie krępować. Jestem tylko pokorną rektorką. Postaram się pomóc. - mówi ze spokojem, dalej trzymając na nim spust. Sonia złości się i próbuje coś powiedzieć, dlatego Liam i Ronald usilnie ją powstrzymują, trzymając ją nieruchomo z tyłu. Wtedy przybiega do nich Uliash z resztą ich klasy, Denisem, Ghyonem i Noah.

- To wszyscy, pani rektor. - informuje dość oficjalnie, ignorując to co się dzieje. Pozostali przyprowadzeni chłopcy idą jego śladem a nawet ustawiają się w rzędzie. Parker uśmiecha się.
- A więc, panie Mansot? Z jakim sprawunkiem przychodzi pan do mnie?
Staruszek trzęsie się i streszcza jej pokrótce swój nędzny, nic nie znaczący problem. Parker jednak neguje go, scenicznie dramatyzując sytuację i doceniając konsekwentność mężczyzny. Gdy tak mu schlebia Anad wzbiera w sobie śmiałość, uspokajając się a nawet dziękując jej za wyrozumiałość. Niektórzy mają wrażenie, że gdyby nie wycelowana w niego broń z wielkim entuzjazmem ucałowałby stopy Parker.

- Panie Erdmannie - odzywa się nagle stanowczym tonem głosu. - Co Pan o tym sądzi? Czy nasz biedny Pan Mansot ma swoje racje i szkoła dopuściła się haniebnego nadużycia swoich przywilejów?

Uliash ani drgnął gdy go o to pytała. Rozszerzył tylko oczy w zupełnym zaskoczeniu, a ponieważ Parker na niego nie patrzyła, postanawia rzucić okiem na resztę klasy, nie rozumiejąc co się dzieje. Leone zakrawała prawie o stan katatonii, trzęsąc się i jąkając. Liam próbował ją uspokoić, co nie zbyt się udawało. Ronald stał sparaliżowany wraz z Ranniel i pozostałymi dziewczynami. Jedynie Morgana wyrażała swoją postawą coś więcej niż strach. Tylko na ile tak naprawdę mogła sobie pozwolić wnuczka schorowanej autystycznej kobiety?

- Ja czekam, panie Erdmannie. - niecierpliwiła się Parker. - Twoi rodzice najlepiej pokazali jak może skończyć się nieposłuszeństwo wobec administracji, czyż nie? - klasa zerknęła na niego ukradkiem. Do tej pory pozostawało plotkami jaki los tak naprawdę spotkał jego rodziców, którzy wiele lat temu próbowali przekroczyć granice dystryktów. - A rok temu pouczyła was sama koleżanka z klasy. - Parker stała nieruchomo, wciąż skierowana do biednego Anada. - A więc? Oczekiwałam jakiegoś sensownego rozwiązania ze strony pierworodnego naczelników Osiemnastego Dystryktu.

W innej sytuacji byłoby słychać głośne westchnienia zaskoczenia i ogólne poruszenie przez fakt, który ostatecznie potwierdzał plotki, że Uliash był synem niesławnych socjopatów uciekających przez dystrykty. Była ta para jednych z najbardziej brutalnych Strażników Pokoju w czasach już porewolucyjnych. Zarzuty wobec nich dotyczyły nawet stu brutalnie zabitych cywili i trzech razy więcej przypadków nadużyć, gdzie za najmniejsze przewinienia zapinali ludzi w dyby każąc ich chłostać a czasem łamać palce czy nogi. Z czasem ich metody dyscyplinarne stawały się coraz brutalniejsze, od odcinania kończyn by tworzyć z nich jeżące włos rzeźby, po różnego rodzaju tortury. Oliwy do ognia dodawały plotki o ich pochodzeniu, według których ich przodkowie przybyli zza Panem by ratować się przed klęskami żywiołowymi a w ich ojczyźnie taka przemoc była na porządku dziennym. Ile było w tym prawdy, że brutalność mają we krwi i pochodzą z południowego kontynentu, tego i sam Uliash nie był pewny. Jego babcia niezwykle rzadko pozwalała sobie na wylewność takich informacji, dość jasno pokazując, że najchętniej udawałaby, iż nigdy nie miała takiego syna ani synowej.

Uliash jeszcze raz przemierzył wzrokiem swoją klasę. Tym razem patrzyli wprost na niego. Ale z żadną poradą ani współczuciem. Tylko strachem pomieszanym z niepewnością a nawet złością. Naprawdę zamierzali wierzyć tym durnym pogłoskom? Sam niewiele pamiętał swoich rodziców, zginęli gdy był jeszcze dzieckiem w czasie tamtej przeprawy. Przecież nie mogą go osądzać za czyny ojców!

- Uliash...! - usłyszał nagle czyjś cichy szept. Gdy Parker mówiła coś do Anada (głównie by przestał jej tak pochlebiać co niezbyt skutkowało) Morgana postanowiła pomóc rosłemu koledze. Delikatnie przesunęła się w jego stronę. - Powiedz, że nawet twoi rodzice zabierali się tylko za zwyrodnialców.
- C-co? - zaskoczył się jej poradę. - Chyba jej nie wierzysz!
- Przestańcie! - Ranniel wyszła na przód pozostałych. - Nasmaruj jej.
Uliash zdębiał jej propozycją. A więc tak? Ich porady mąciły pomiędzy racjonalizowaniem a lizusostwem? Przerzucił wzrok na wciąż zajętą Parker a potem na kolegów obok niego. Ghyon stał zmieszany, gotując się do ewentualnej ucieczki. Noah natomiast przyjął bojową postawę, ustawiając się niedaleko Uliasha. Jednak na wzrok Erdmanna pokręcił tylko głową, nie wiedząc co mu doradzić. I wtedy zaskoczył ich Denis.
- Thompson ma rację. - szepnął za nim. - Ona to uwielbia, pamiętasz Liv na szkoleniach...

Denis miał na myśli te sytuacje na wakacyjnych poborach, gdzie z jakiegoś powodu, zawsze wpadająca w tarapaty Liv, wymigiwała się od cięższych kar a wszystkie pozostałe dzieci miały nieodparte wrażenie jej uprzywilejowaniem wobec Parker. Problem polegał jednak na tym, że nie mieli pewności czy prerogatywy Liv brały się z jej charyzmy czy może z jakiegoś niewyjaśnionego sentymentu.

Ranniel, zaskoczona, że ktoś w końcu ją poparł, triumfalnie krzyknęła zadowolona. Nie uszło to uwadze Parker, która błyskawicznie się do nich odwróciła.
- A ty jak się niby nazywasz?
- J-ja... - Ranniel cofnęła się zlękniona.
- No?
- J-jestem wnuczką... wnuczką burmistrza...
Parker widocznie zaskoczyła się tym wyznaniem. Zbita z tropu rozluźniła swoją postawę i zaczęła opuszczać rękę z bronią. Anad cicho dziękował za jej dobroduszność, składając ręce jak do modlitwy. Parker przywołała kilku Strażników Pokoju do siebie i kazała go zabrać z jej oczu. Następnie zaczęłą ostentacyjnie eksponować broń przed uczniami.

- Staliście się strasznie wyrodną klasą. - zaczęła po jakimś czasie. - Nie pozwoliłam wam siadać. - syknęła, widząc jak zmęczona Maia próbowała przykucnąć na ziemi. - Wnuczka Cradfortha przerywa mi przesłuchanie, córka woźnego obraża Kapitol, a syn pajaros nie umie wydusić siebie ani słowa. To jest tupet z którym zamierzam walczyć.
- Wolne żarty! - Morgana warknęła zła. Wszyscy spojrzeli na nią, zaskoczeni jej śmiałością.
- No tak. Jest jeszcze margines i ich choroby. Szkoda by było gdyby nagle zostały założone sankcje na niektóre lekarstwa z Kapitolu, co, panno Hemilton?
Morgana szykowała się do kolejnego ataku ale groźba wobec jej babci zamurowała ją. Parker westchnęła z zadowoleniem, po czym odbezpieczyła ponownie broń. Instynktownie cofnęli się od niej, widząc jak wybiera sobie cel. Wtedy Uliash wyszedł na przeciw rektorki, z wypiętą piersią zgłosił się na ochotnika.

Parker zlustrowała go powoli z góry do dołu, po czym uśmiechnęła się sadystycznie.
- Nadasz się.


~ * ~ * ~ * ~

Flashback
Drugi dzień szkolenia
Ośrodek Szkoleniowy, Piętro Treningowe


- Naprawdę jesteście z jednego dystryktu? - Leslie wciąż nie mogła się nadziwić pochodzeniu Liv i Tamary.
- No według starej administracji, tak. - odparła zmieszana Tamara. - Dziwne, że was tego nie uczyli.
- A jak wiele my wiemy o Menażerii? - wtrąciła się Leta, wróciwszy jako ostatnia z jadalni. Dziewczyny czekały na nią przy wejściu do sali. - Myślicie, że instruktor wróci na drugą odprawę? - niska trybutka dała mocnego kuksańca Liv, przywołując wspomnienia zażenowania starego Kapitolczyka strojem Liv.
- U was też zaatakował sporysz?
Tamara przytaknęła.
- Żeby tylko. W chwili gdy na pierwszym polu zauważono buławinę wszystko spalili. 
- Ojej, to straszne marnotrawstwo. - przejęła się Leslie. - To dlatego ceny poszły w górę, mimo tego pięknego śpiewu... - westchnęła głęboko. Leta rzuciła jakąś złośliwą uwagę ale Liv zdążyła nadepnąć jej na stopę, by nie mówiła głośno o niechęci wobec kosogłosowego przewrotu.
- Nie mieliście żadnej ochrony? - Liv zignorowała Leslie i Letę.
- Masz na myśli opryski?
- Na przykład.
- Na tak dużą skalę było już za późno. Nie pamiętasz, że stanowiliśmy dawniej spichlerz Panem?
Liv wzdrygnęła ramionami. Nie za bardzo znała się na historii dystryktów. Tamara chrząknęła niepewnie.
- Zresztą chyba dobrze się złożyło z tą pożogą. - spojrzała na Liv znacząco. Średnia Sotoke zamyśliła się na chwilę, próbując domyśleć się analogii. W końcu wydała głośne westchnienie, przytakując Drowtill. Dzięki setkom hektarów wyjałowionej ziemi odizolowane miasta mogły w spokoju i małymi krokami pozbyć się wszechobecnych plag by w końcu oficjalnie zdjęto z nich kwarantanny.

Leta i Leslie tylko przysłuchiwały się tej rozmowie, trochę przybite swoją niewiedzą. I o ile Leslie tym się szczególnie przejmowała i interesowała, o tyle uwaga Lety nie skupiła się za bardzo na meritum rozmowy. Całą ten poobiadową rozmowę spędziła na obserwowaniu powracających do sali trybutów, w tym, a może i przede wszystkim, swojego dystryktowego towarzysza.

Gdy po kwadransie było pewne, że Instruktor Frey został na dziś wystarczająco straumatyzowany wdziękami Liv, Leta zaczęła je prowadzić do nowych stanowisk. Wtedy jednak Tamara oświadczyła, że chciałaby najpierw spróbować terapii z doktorem Aureliusem. Leta próbowała delikatnie wyperswadować jej ten pomysł z głowy, co tylko bardziej zmotywowało Tamarę a zaniepokoiło Liv. Nie miała jednak okazji podpytać się o to Chase - przy wejściu do sali pojawiły się rektorki Liv i Tamary.
- Leslie... - zaczęła Liv, gdy Tamara dała jej kuksańca. - Chcesz pójść ze mną do aresztu?

Tamara spojrzała na nią oburzonym wzrokiem, dając sobie wielkiego plaskacza w twarz. Leta także miała zdezorientowaną minę, nie rozumiejąc propozycji Sotoke. Ale Leslie, przejmująca się Sevenem, od razu zrozumiała o co chodzi. I tak, Leta została sama ze sobą na resztę treningu, co ewidentnie nie zrobiło na niej za wielkiego wrażenia. Pożegnała entuzjastycznie dziewczyny, po czym rzuciła się na stanowiska bojowe.

- - -

Liv z Leslie podeszły do kobiet w korytarzu. Moslie od razu zaczęła się z nimi witać grzecznościowo. Zgrzyt między Purchią a Liv nadal się utrzymywał. Parker wyjaśniła jeszcze raz po co się tu znalazły. Liv przerzucała swój złowrogi wzrok pomiędzy nią a Nivand.

- Widzę, że jednak Tamara cię nie przekonała... - Purchia zaczęła się żegnać, niechętna do dalszej dyskusji.
- To nie ona powinna mnie zachęcać. - Liv pokręciła głową. Parker spięła się, słysząc jej determinację.
- I dalej jesteś taka niewyparzona.
- Purchio, daruj jej, proszę...
- A ty nie powinnaś jej bardziej pilnować? - Purchia parsknęła arogancko. - Nie dość, że źle zniosła terapię hormonalną to jeszcze własna ekipa nie może powstrzymać ją od ciągłych wyskoków. 
Liv zacisnęła zła pięści i spojrzała na Parker, szukając jakiejś porady. Twarz rektorki wskazywała na granicę wytrzymałości tymi bzdurami a to zwykle kończyło się rugami dla Liv. - I zobacz jak ona wygląda! To nie jest odpowiedni strój na treningi, zwłaszcza dla młodej kobiety!

Liv wzniosła ręce do góry, próbując zrozumieć analogię tej kobiety. Wypomniała jej już pruderyjność, bójki a teraz jeszcze kokietowanie.
- Liv jest bardzo przykro, pani Nivand! - Leslie nagle zaczęła się korzyć. - To wszystko to tylko taka strategia, proszę mi wierzyć!
Purchia obserwowała je obie w milczeniu. Już Parker chciała wziąć sprawy w swoje ręce gdy nagle usłyszeli jej donośny, zadowolony śmiech.

- Ha! Więc jednak tęga z ciebie głowa! - pochwaliła ją, po czym ruszyła razem z Parker przed siebie. Nie wiedząc co się dzieje dziewczyny ruszyły za swoimi opiekunkami. W ciszy weszły do windy, pozwalając kobietom na cichą rozmowę ze sobą. Liv przybliżyła się do Leslie, dziękując jej za interwencję, co wyraźnie pokrzepiło blondynkę. Liv uśmiechnęła się do niej niepewnie. Wyglądało na to, że chcąc nie chcąc sojusz z Tamarą będzie w tandemie. Ciekawe jak Leslie zamierzała pogodzić ją z Yangiem?

- - -

Ośrodek Szkoleniowy, 
Kwatery Aresztu Tymczasowego

Purchia podpisała jakieś dokumenty i podała je Parker, która również naniosła na papier swój podpis. Wręczyła wszystko Liv i kazała jej razem z Leslie iść wzdłuż ponurego korytarza. Gdy Liv spytała, zaskoczona, czemu nie idą z nimi, Parker tylko jeszcze bardziej je ponagliła. Liv nie rozumiała tego wykręcania się póki nie dotarły na Tyradowy Komisariat z Leslie. Było to niewielkie pomieszczenie z dwoma biurkami. Jedno z nich było dziś puste a przy drugim siedział nie kto inny jak stary Woodrow Ravenson, dawny towarzysz broni Parker.
- Och, to ty, Sotoke. - Ravenson wstał i podał rękę brunetce. - Niech ja cię obejrzę. Wyrosłaś... - urwał, gdy Liv wyszła zza jego biurka, pokazując się w całej, obcisłej, okazałości. - Tak właśnie mi się wydawało, że poznaję tę twarz w telewizji.
Leslie obserwowała ich zażyłość ze zdziwieniem. Liv tylko wzdrygnęła ramionami, po czym rzuciła papiery na blat.
- Dlaczego Parker to podpisała i nie przyszła? - zaskoczył się.
- A dlaczego Główny Komendant Kapitolu skończył w Tyradzie?
Leslie wstrzymała powietrze, zdumiona jej śmiałością. Ravenson roześmiał się.
- Nadal jest zła?
- Widocznie tak.
Ravenson westchnął i wrócił do sprawdzania pisma. Zajęło to trochę czasu więc dziewczyny rozejrzały się po małym pomieszczeniu. Nie było w nim wielu rzeczy ani ozdób. Za Ravensonem znajdywały się drzwi do izolatek na po prawej stronie, przy dziewczynach, wejście do izby kuchennej i toalety. Liv zauważyła jak Leslie chodziła coraz bardziej podenerwowana, próbując jakoś zinterpretować jej zachowanie. Przecież chyba nie była podekscytowana, prawda?

- Potrzebuję jeszcze słownej deklaracji. - Ravenson umieścił ostatnie pieczątki na przepustce.
- No dobra, ale nie wiem czy przyjdzie... - Liv zaczęła wychodzić na korytarz.
- Nie, nie. Od ciebie, Liv.
Liv zmarszczyła zła brwi. Na korzenie się nie zgadzała. Nagle do jej uszu doszło ciche nucenie. To Leslie mruczała pod nosem jakąś wesołą melodię. Liv obserwowała ją przez chwilę z grymasem na twarzy. Czy tylko ona cierpiała z powodu Igrzysk? Leta kipiała energią i dobrym humorem niemal w każdej chwili, Leslie udało się zadurzyć w czasie szkoleń. Nawet Farrel był pełen wiary w siebie i Susan. Ravenson wyczuł jej wątpliwości.

- Opowiem ci pewną historię, Sotoke. - zaczął cichym tonem głosu, by nie przeszkadzać pogrążonej w swoim świecie, Leslie. Liv spojrzała na starszego mężczyznę ze zdziwieniem. 

- Był sobie raz ojciec, który miał dwie wspaniałe córki. Kochał je nad życie, tak jak ich matkę, najpiękniejszą kobietę w wiosce. Pewnego dnia dawny przyjaciel ojca poważnie zachorował. Ojciec musiał podjąć bardzo bolesną decyzję o rozłące z rodziną, by pożegnać się ze swoim towarzyszem. Dawno temu był bowiem jego największym powiernikiem i wsparciem a los tak chciał, że rozdzielił ich na ostatnie lata życia Przyjaciela, by na koniec znów skrzyżować ich drogi. 
Tak więc wyjechał z rodzinnej wioski, zostawiając za sobą zrozpaczone dzieci i brzemienną żonę, by wziąć na swoje barki obowiązki starego druha. Nigdy jednak nie zapomniał o swoich bliskich. Niestety w kraju zapanował dyplomatyczny chaos, który przez wiele lat uniemożliwiał mu powrót do domu. A gdy minęło kilka lat i powrócił do wioski zamiast swego domu ujrzał tylko pustą ruderę. Pogrążony w żałobie do reszty oddał się pracy, którą dawniej dzielił razem ze swych druhem. I tak minęło wiele lat, dopóki nie usłyszał, że o to jedna z jego córek ma się pojawić w stolicy. 

Komendant urwał historię, czekając na jej reakcję. Liv stała nieruchomo, chowając za plecami zaciśnięte pięści. Uparcie wpatrywała się w podłogę, próbując nie nawiązać kontaktu wzrokowego z Ravensonem.
- Ciekawe, jak zakończy się ta historia.
- To propozycja? - warknęła Liv.
- Raczej ostrzeżenie.
Leslie w końcu przestała podśpiewywać i podeszła do nich z pytającym wyrazem twarzy. Ciekawe, czy to właśnie przez złość i nienawiść, chciał ukoić dumę Liv. Niezależnie od pobudek, Ravensonowi udało się dać jej lekcję pokory i Liv zaczęła jęczeć coś pokornie, o głupiej prowokacji na treningach i swojej nieodpowiedzialności. Tyle mu wystarczyło. Zabrał klucze od celi i zostawił je same w pokoju.

- Jak myślisz, Liv, dlaczego Purchia odpuściła, gdy wybroniłam ciebie taktyką? - Leslie przystanęła przy niej.
- Nie wiem. Ale widocznie uradowała ją idea puszczalskiej strategii niż wiara, że to mój charakter. Może uznała, że tak jest ciekawiej.
- No właśnie. - przytaknęła Leslie. - Tak mi się wtedy przypomniała tamta rozmowa... No wiesz, gdy się z nią kłóciłaś...
- O przekładaniu kultury nad naszym losem?
Leslie kwinęła głową.
- Czy to nie byłby najlepszy przykład, że nadano im jednakowy charakter?
- Nie rozumiem.
- Tu, w Kapitolu, oba służą ku uciesze ludzi.

Liv obserwowała ją chwilę w milczeniu, po czym opuściła smutno wzrok. Wtedy usłyszały nadchodzących mężczyzn. Liv zaczęła coś przebąkiwać Leslie by za bardzo nie angażowała się w tę znajomość, bo w imprertynenckim zachowaniu Sevena łatwo znaleźć analogię do Paula i jego postawy wobec Liv. Ale Leslie tylko pokręciła głową.
- Boisz się go czy liczysz na to, Liv?
- Nie rozumiem.
- Przyjęłaś znamię śmierci wcześniej od nas. Ostrzegasz mnie ale czuć w tym nostalgię.
Liv zagryzła wargi, rozmyślając jak wiele może wiedzieć Leslie. Bo brzmiało jakby poznała całą historię, jej i Paula. A tak przecież nie było.
- Przyjaźniliście się, prawda? - Liv przytaknęła. - I nadal masz nadzieję, że tamte dni powrócą?
Nie odpowiedziała, z trudem powstrzymując się od płaczu. Tak bardzo brakowało jej oparcia w Samie. Przez tyle lat oddalali się od siebie coraz bardziej. Ale nie mogła go obwiniać. W końcu zrobiła to wszystko dla niego. Skutecznie. Z przykrych rozmyślań wybudza ją Moslie. Na widok idącego Yanga w korytarzu zaczęła machać do niego. Gdy Ravenson go rozkuwał, nachyliła się do Liv.
- Widzisz więc, jakie jesteśmy naiwne. Mimo tylu krzywd, nadal pragniemy wierzyć w ludzi.

- - -

Seven nie był zadowolony widząc osobę, przez którą tu wylądował. Markotnie i złośliwie powyzywał Liv, która z ogromnym wysiłkiem powstrzymywała się by cofnąć swój raport, i Leslie, która puszczała obelgi mimo uszu, starając się prowadzić niezobowiązującą rozmowę. Liv obserwowała ją z podziwem, jak zamienia w żarty komentarze Yanga, jak delikatnie nawiązuje z nim fizyczny kontakt i jak przyjaźnie okazuje mu wsparcie i zrozumienie. 

Seven podpisał ostatnie dokumenty, po czym Leslie zaoferowała, że zaprowadzi go do jego rektorki. Wtedy Liv chrząknęła, oczekując jakichś ciepłych słów za jej przysługę. Hindus odwrócił się na nią ze ściągniętymi brwiami, próbując przepracować marne podziękowania. Liv skrzyżowała ręce na piersi i zniecierpliwiona przerzuciła wzrok na Komendanta, który tylko wzdrygnął ramionami, jakby tłumacząc się, że to nie jest już częścią protokołu, a potem na Leslie, która z kolei wyrażała swoje oburzenie pychą Liv. Gdy już miała przejąć inicjatywę i zabrać chłopaka, Seven w końcu to z siebie wydusił. To jedno, puste słowo wdzięczności, po czym ruszył zażenowany przed siebie.

Lesie, wyraźnie wniebowzięta "przemianą" Yanga, ruszyła za nim, dalej próbując go do siebie przekonywać. Liv stała w miejscu nie wierząc w jej dziwne zachowanie.
- Jest naprawdę wyrozumiała. - zauważył Woodrow, przystając przy Liv.
- Tak. Szykuje się nowa arenowa matrona. - westchnęła pusto. Byli już tacy miłosierni trybuci, prostolinijni i szlachetni, którzy poświęcali się dla innych, opiekowali się rannymi, by na koniec popełniać pochwalne samobójstwo, osiągając apogeum swojej dobroduszności. Takie zachowania, choć emocjonalne, były mało widowiskowe, a oczywistość zakończeń sprawiła, że pod wpływem zewnętrznych nacisków, powstały specjalne rozporządzenia mające zapobiec tym jawnym manipulacjom zakładów. Poza tym takie robienie z siebie ofiary zanadto wzbudzało wątpliwości i poczucie winy w mieszkańcach Kapitolu. Liv niepokoiło więc, jaki los spotka na arenie Leslie, za jej wspaniałomyślność. Jeśli tak dalej pójdzie, czeka ją śmierć najgorsza z możliwych, gdyż po regulacjach takie zachowania były traktowane z największą surowością i brutalnością, mającą na celu jedno - złamanie takiego trybuta. I wiele razy organizatorom ten proceder się powodził.

- A jednak martwisz się. - Ravenson zauważył jej konsternację.
- To nie jest postawa, którą będzie ktoś wspierał.
- Nikt nie lubi dopingować lepszych od siebie, Liv.
Spojrzała na niego zdziwiona.
- Szukamy cech wspólnych by móc się emocjonalnie asymilować. Ale nie kopii ani tym bardziej naszych własnych, nieosiągalnych ideałów. To dołujące.
- Nie sądziłam, że w Kapitolu można być smutnym.
Ravenson zachichotał.
- To zabawny acz popularny błąd.
Liv uśmiechnęła się nieznacznie. Podziękowała mu za rozmowę, po czym zaczęła wracać do pozostałych. Gdy była w połowie korytarza szybko zawróciła się do aresztu.
- Naprawdę wie, że tu jestem?

- - -

Gdy Liv przyszła do Parker, rektorka była już sama. Okazało się, że Leslie strasznie uczepiła się Sevena i razem z Purchią zabrały go licho wie gdzie. Liv poszła więc za Parker by wrócić na treningi. Gdy Parker okazywała przepustki strażnikom przy wejściu do hali, Liv zaczęła szukać dziewczyn. Ku jej zdziwieniu wokół Lety utworzył się niewielki okręg z obserwujących ją trybutów. Wyglądało na to, że skutecznie obezwładniła kolejnego trenera. Także uwaga sponsorów była na nich skupiona. Liv zauważyła, że kilkoro z nich trzymało się za nosy lub ramiona, widocznie powróciwszy z wolnych spacerów wokół stanowisk. Także pretendenci oglądali jej walki, poszeptując między sobą. Liv zmarszczyła brwi, obawiając się o sojusz. Może jednak pomyliła się co do drużynowego asa?

Zaczęła szukać Tamary a gdy jej nigdzie nie zauważyła, zrozumiała, że dalej siedzi za kotarą doktora Aureliusza. Obejrzała pobieżnie resztę stanowisk na których ćwiczyli mniej znani jej trybuci. Wszystkich jednak nie sprawdziła, ponieważ centralną część sali zajmowała walka Lety, tym razem z dwoma przeciwnikami na raz. Wykorzystano część toru przełajowego, czyniąc tę konfrontację jeszcze bardziej widowiskową. Liv poczuła się słabo na ten widok i szybko stwierdziła, że ma dość na dziś treningów. Przez cały ten czas Parker obserwowała Paula. Nadal trzymał się z zawodowcami, dobrze się bawiąc i naśmiewając z innych. Jednak kolejne postępy Lety widocznie ich niepokoją. Nie tylko ją. Liv wyglądała jakby miała się rozpłakać.

- - -

Resztę popołudnia Liv spędziła w bibliotece. Gdy przebrała się w normalne ubrania niektórzy strażnicy z trudem ją rozpoznawali (jeden z nich tak uparcie twierdził, że żadna z niej trybutka, że Liv w przypływie złości podniosła sweter w górę by mógł rozpoznać jej kształty z gazet; wskutek czego żołnierz nieskromnie poprosił o jej pierwszy w życiu autograf), przez co coraz bardziej miała wrażenie, że jest tu gościem niż ofiarą. A takie zaufanie przerażało ją.

Piętro poświęcone na bibliotekę było wyjątkowo eleganckie i estetyczne. Liv nie znała się na architekturze, dlatego nie rozpoznała pięknych arrasów na ścianach ornamentowanych delikatnymi atłasowymi wstęgami. Ani manierystycznych wykończeń kolumn z akantowymi kapitelami, budujących sztuczny portyk. Dębowa podłoga wyglądała na świeżo pastowaną a wysokie, smukłe okna wpuszczały światło przez florystycznie zdobione okiennice. Liv poczuła się nieswojo gdy zrozumiała, że była dziś jedynym odwiedzającym.

Wybrała kilka pozycji z listy Baudina (ku zdziwieniu Liv było ich całkiem sporo; jeden z nich obejmował tytuł, który widziała wcześniej u Evana) i zaniosła je do przestronnej czytelni. Zajęła miejsce na wygodnej, rokokowej kozetce przy oknie, dlatego gdy siada mimowolnie spogląda na miasto pod sobą. Po krótkim zamyśleniu zabrała się do umysłowej pracy.

- - -

Ośrodek Szkoleniowy,
Apartament Dystryktu Siedemnastego

Liv położyła swoje zdobycze na biurku w swoim pokoju. Wciąż nie mogła się nadziwić, że pozwalają je zabierać bez jakichkolwiek notowań.
- Z drugiej strony - mruknęła sama do siebie. - i tak nie mam gdzie tego ukryć.
Spojrzała na pieczęcie Kapitolu na okładce. Z takimi państwowymi emblematami raczej ciężko byłoby ukraść nawet najcieńszą z nich. A wcale do takowych nie należały. Największa - i najbardziej problematyczna do niesienia (i czytania) - miała grubo ponad 500 stron i ważyła ponad kilogram. Był to dziennik statystyczny wszystkich Igrzysk a Liv zabrała tylko pierwszy tom. Podobny pokazał jej na przymiarkach Evan, z tym że sam posiadał kompendium a nie oryginał.

Ziewnęła zmęczona. Zbliżała się kolacja. Po kilku krótkich drzemkach w bibliotece postanowiła ją opuścić by móc się odświeżyć przed posiłkiem. Ruszyła bezmyślnie pod prysznic i dopiero w połowie kąpieli zrozumiała co robi. Zdezorientowana swoim zapominalstwem poślizgnęła się na nieusztywnionej kostce. Nawet nie zauważyła, że zdjęła opatrunek by się umyć. Upadła na podłogę, uderzając porządnie w brodzik.

Gdy wyszła z kabiny okryła się niedbale ręcznikiem i pokulała do pokoju z zamiarem założenia opatrunku. Zabrała usztywniacz i bandaże z łazienki i ruszyła w stronę łóżka. Wtedy go zauważyła.
- Nie no, nawet ty możesz się tu włamywać... - westchnęła, zbyt zmęczona na kłótnie. Paul chrząknął, zmieszany jej widokiem i odłożył buteleczki z perfumami, którymi się bawił.
- A ty dalej stroisz się na swoje schadzki z Lanem? - burknął złośliwie do ściany.
Nie odpowiedziała mu, tylko usiadła na krawędzi łóżka i wyciągnęła z szafki maści od Pharadaia. Sam w końcu odwrócił się do niej. Jej gołe plecy irytowały go, tak jak jej cała przyjęta strategia. Już czekając na nią zauważył modny wystrój kwatery Liv, z bogatą toaletką i obszerną garderobą.
- Nie było cię później.

- Hm? - Liv ostrożnie nakładała maści. Opuchlizna powoli się zmniejszyła od wczoraj, jednak ból, choć przytępiony przez opioidy, pozostał. - Auć... - syknęła pod nosem.
- Na treningach. - doprecyzował. Podszedł do niej, jednak widząc jak materiał zsuwa się jej z piersi szybko odwrócił wzrok. Nie zdążył jednak się zatrzymać, dlatego potknął się i upadł na fotel przy telewizorze. Liv spojrzała na niego beznamiętnie, a widząc jak osiąga się z podnoszeniem, rzuciła mu jedno ze smarowideł.

Paul prychnął, oglądając lekarstwa przyniesione przez jej stylistę. Zajęta sobą Liv była słabym rozmówcą a jej golizna nijak mu się podobała, dlatego niezadowolony z konwersacji postanowił ją opuścić. Gdy przechodził koło toaletki, schował kilka flakoników do swoich kieszeni. Przy okazji spojrzał na biurko przy ścianie.
- Baduin kazał ci je czytać?
- Mhm. - Liv wyprostowała nogę, oglądając swoje dzieło. Sprawdziła mobilność stawu, po czym uporządkowała swoje rzeczy i zabrała się do przebierania. Dopiero na okrzyki Paula zatrzymała się. Jakoś ciągle zapominała, że jest w pokoju. On natomiast uznał to za próbę molestowania i dość ostentacyjnie wyszedł z pokoju, głośno komentując jej bezwstydność. Liv patrzyła więc ze złością na drzwi, nie będąc pewna kogo w tym momencie bardziej nienawidzi. Siebie, Paula czy tych cholernych, nigdy nie zamykających się drzwi. I jeszcze te komentarze Leslie o niej i Paulu! Niby jak przy tej całej złośliwości miałaby czuć nostalgię i nadzieje? Ale co do jednego kwiaciarka miała rację. Pogodziła się ze swoją śmiercią.

Tak jak mała Susan.

Tak jak Madeline i Olivia.

Tak jak jej ojciec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz