Dzień 7
Ruiny zamku na południowym zachodzie areny
Kiedy Noralane Persival z Dystryktu Trzynastego uświadomiła sobie, że nikt z pretendentów nie wrócił na noc do obozowiska nie zostało jej za wiele czasu na działanie. Na początku wieczornych obserwacji z poprzedniego dnia nic sobie nie zrobiła z ich nieobecności, lekceważąc oczywiste rozwiązania. Jakoś naprawdę chciała wierzyć, że uda jej się pozostać niezauważoną na najbardziej wyróżniającym się punkcie w okolicy.
Resztę wieczoru przeglądała swoje notatki, spisane na zwoju po krótkie informacje o tegorocznej arenie i domniemanych kryjówkach trybutów. Wczorajszy deszcz zmył jej szkice na kamiennej posadzce wieży, dlatego jak tylko niebo się rozjaśniło, o bladym świcie, wykonała je ponownie. Oznaczyła kilka punktów, jak na przykład polanę przy Rogu Obfitości, lasy na północnym zachodzie areny, odległe przedmieścia na zachodzie czy górskie wzgórza na południu. Wszystko to co zdołała spisać na zwoju, skrótowo i lakonicznie, wierząc, że rys na niemobilnym podłoży jej w zupełności wystarczy.
Jak naiwna musiała być by w to uwierzyć zrozumiała kilka godzin później.
- - -
Ich krzyki bierze za echo kłótni. Brzęki i szelesty za pogłosy walki. I choć nie ma czasu na ucieczkę, instynktownie się do niej rzuca.
Jak świnia na rzeź.
- No! W końcu cię znaleźliśmy! - słyszy krzyk Hectora Hidginsa z Dystryktu Pierwszego. Jest niedaleko, szacując po okrzykach pewnie kilkadziesiąt metrów dalej. Nadal jednak jest pod wieżą. Nie sprawdza ilu ich jest, szybko pakując swoje rzeczy. Wyjmuje paracord z plecaka, próbując opuścić go po drugiej stronie wieży wartowniczej. Ręce trzęsą się jej niemiłosiernie, lecz mimo to próbuje zachować spokój, w ciszy myśląc o następnych działaniach. Ignoruje pokrzykiwania z dołu, ukłądając plan ucieczki. Dopiero metalowe brzęki wybudzają ją z zamyślenia.
Od dawno nikt nie zginął.
Brakuje im rozrywki.
Zaczęli torturować zwierzęta.
Powoli, hiper wentylując się, patrzy ze strachem na linkę w swoich rękach. Nie musi służyć tylko do wspinaczki.
Jednak na te szkolenie nie uczęszczała.
Chociaż, teraz to całkiem zabawne, bo przydałoby się jej w tym momencie.
Jeszcze większą ironią zdaje się fakt, że Hector i Timmy także próbują się do niej dostać poprzez wspinaczkę.
To, co wzięła za brzęki broni, okazało się być nieudanymi próbami zahaczenia kaginawy o któryś ze zrębów wieży. Za którymś razem Hector w końcu wyczuwa opór i, sądząc że zaparł się o ścianę, z impetem pociągnął linę do siebie. W odpowiedzi usłyszeli wystraszony krzyk, a do tej pory luźny sznur, zaczyna stawiać mu opór.
- Daj mi to. - Duży Timmy zdaje się tracić cierpliwość. Zabiera koniec broni i ciągnie ją do siebie, badając co się dzieje.
- Zaklinowała się.
- Mhm.
- No co?
- Zdaje się, że ją trafiłeś.
- Ją? - dziwi się Hector. Tak naprawdę nie wiedzieli kto siedzi na górze. Poza oczywistymi śladami zamieszkania, ot ubrania, resztki paleniska, połamane kredy i złudzenie ruchu, nie byli nawet pewni ilu ich tam jest.
Timmy wywraca oczami, po czym szarpie mocno za linę, która z impetem leci w dół. Zakrwawiony hak ląduje kilka metrów dalej. Hector marszczy brwi.
- Założę się, że większość tegorocznych trybutów tak piszczy. - prycha pod nosem.
- Obyśmy zatem nie musieli słuchać twojej aranżacji. - Timmy uśmiecha się, przygotowując się do kolejnego rzutu. Trybut z Jedynki patrzy na niego niemrawo. Ani to żart ani groźba. Czy to już ten czasy gdy mieli zacząć skakać sobie do gardeł? Ale przecież planował to razem z Santos. Gdzie ta socjopatka zniknęła? W końcu wczorajszej nocy także jej nie widzieli.
Chyba, że go okłamał.
Hector zaciska mocniej ręce na trójzębie Timmiego, którego osiłek kazał mu pilnować. Teraz, to dziwnie zaufanie, zdaje się także być poniżające. Nim jednak układa ten głupi plan zdrady kilka metrów obok upada plecak. Hector błyskawicznie reaguje, wbijając drzewiec w zgubę Noralane. Timmy podchodzi z zaciekawieniem. Gdy spoglądają w górę drobna piętnastolatka spada im na głowę.
Timmy upada na kolana pod impetem uderzenia. Hector zamachuje się widłami ale Noralane jest szybsza. Pozbawiona obciążenia przeskakuje z osiłka i zbiega po kamiennych schodach na dziedziniec. Hector przeciera twarz, rozglądając się dookoła. Zapędzając się w tak otwartą przestrzeń, wśród otaczających ją pięter z czterech stron, zdaje im się tak łatwym celem.
- Mogliśmy wziąć tą siatkę. - mówi z przekąsem do Timmiego, który rozprostowywał plecy.
- Nie zrobisz ze mnie przeklętego rybaka.
- Przynajmniej masz coś pożytecznego. A co ja mam zrobić, rzucić w nią ametystami?
Jak na kiepski żart obydwoje śmieją się przez chwilę.
- Dam radę ją trafić nim wybiegnie. - Hector oddaje mu broń i wyjmuje swoje małe ostrza, te same, którymi zabił Madeline i którymi atakował jej siostrę, Olivę.
- Liczyłem, że zrobi to lawina błotna. - Timmy wspomina o osuwającym się gruncie wokół zamku, przez który ostatecznie przerwali swój marsz w deszczu, chroniąc się przed osuwiskami.
- Pierdolisz, teraz moja kolej.
I choć to nieprawda z jakiegoś powodu Timmy na to przystaje.
A była tak blisko.
Chociaż od dawna tylko coraz bardziej się oddalała.
Nawet nie zaskakuje ją to, jak późno ją atakują. Dokładnie na środku zrujnowanego placu niewielki nożyk wbija się w jej łydkę. Jak na adrenalinę przystało jeden uraz jej nie powstrzymuje. Ze zdumiewającą determinacją biegnie dalej, ignorując krew sączącą się z nogi, tak jak zrobiła to wcześniej z podziurawionym ramieniem.
Hector biegnie, zmieniając swoje położenie na wzniesieniu dookoła dziedzińca. Rzuca jeszcze kilka noży, nieznacznie pudłując. Tak jak się spodziewał jest szybsza od Olivii. Mógłby ją po prostu zabić. Ale od tylu dni nikogo nie złapali. To dobra okazja by się popisać.
Ale to jeszcze dziecko.
Od jakich ran nie umrze za szybko?
Zaczyna mimowolnie drapać się po rękach, powoli ścierając wczorajsze opatrunki. Na ten widok Timmy wzdycha i rzuca swoim harpunem. Bardziej zawiedziony niż zmotywowany. Dlatego tym bardziej się dziwią gdy w nią trafia.
Najpierw stali nieruchomo, zszokowani jego celnością. Potem dlatego, że dziewczyna upadła, zraniona w plecy przez trójząb, i przestała się ruszać. Kiedy już słyszą wystrzał armatni, spoglądają na siebie z niezrozumieniem.
W końcu Hector kręci głową, zawiedziony brakiem punktu dla jednoosobowej drużyny. Schodzi na dół, szykując się do opuszczenia lokacji. Z kolei Timmy podchodzi ponownie do wieży, chcąc móc w pełni rozejrzeć się po arenie. Jak wielkie czeka go zaskoczenie gdy ujrzy niespodziankę do Noralane, dowie się Hector kilka chwil później, kiedy razem z sojusznikiem będą wybierać sobie przyszłe cele.
Może właśnie w takich chwilach działa niewidzialna boska ręka. Cenne informacje, zbierane przez kilka dni przez Noralane, były wystarczająco satysfakcjonujące by zignorowali jej ucieczkę z placu jak tylko Hector zniknął w wieży.
- - -
Las na południu areny
Minął tydzień od otwarcia. W różnych odstępach czasu zginęło dwudziestu trybutów. A to daje szesnaścioro przy życiu. I zapewne większość z nich to pretendenci.
- Po takim czasie powinni wrócić na stałe do obozowiska... - zastanawia się głośno Trevor w czasie porannej rozgrzewki. Wysoki teren całkiem przypadł mu do gustu, jednak druga zimna noc pod rząd ostatecznie zniechęciła go do tego miejsca. I tak, po dwóch dniach postanowił zejść niżej. Nie zdecydował jednak o kierunku swojej wyprawy, dlatego postanowił zająć się najpierw ćwiczeniami.
Siedem dni to wystarczająca ilość czasu by skończyły się wszystkie, przypadkowo zebrane zapasy przez rozsypanych po arenie trybutów. Wystarczająco by nawet niewielkie rany rozpoczęły groźne infekcje, by zatrząsły się zawarte w pośpiechu sojusze, by zwątipił nawet najbardziej gorliwy entuzjasta.
Poza tym, skoro rozdawane dzień wcześniej prezenty nie stanowiły prowiantu (Trevor otrzymał zestaw niewielkich ochraniaczy na najważniejsze stawy kości długich) założył, że ci z trybutów, którzy nie będą w stanie zapewnić sobie jakoś pożywienia (a co roku większość tak nie potrafiła) będą kierować się do Rogu, w poszukiwaniu niewiarygodnie naiwnego szczęścia.
Zresztą, o podobnej strategii słyszał od Evana, gdy podsłuchał jedną z jego rozmów z Samaelem i Clydem. Często zdarzało się tak, że znużeni karierowicze samowolnie oddalali się od zapasów by złowić jakieś zdobycze dla siebie. Zdawać by się mogło, że dalej próbują korzystać z nowych zasad, choć przypominało to bardziej niechlujne i chaotyczne potyczki niż prawdziwe polowania. Tak więc w taki czy inny sposób, półmetkowe grabieże stały się czymś w rodzaju strategii, żmudnej i niebezpiecznej, tak bardzo jednak przewidywalnej,
Przez chwilę zastanawia się czy sam nie powinien się tam udać i urządzić zasadzkę na kogoś. Możliwe, że dzięki takiej ofierze przyjęliby go z powrotem w łaski. Na tę myśl mimowolnie prycha pod nosem. Szacunek któregokolwiek z tegorocznych pretendentów to ostatnie na czym by mu zależało.
Może więc powinien pomóc któremuś naiwnemu trybutowi? Nie doskwiera mu samotność, jednak sojusznik z prawdziwego zdarzenia też byłby dobrym łupem. Chwilowa lojalność, zapewniona protekcją i pomocą, z pewnością przydałaby mu się w rewanżu.
W czym?
Trevor prostuje się i spogląda w oddalony na północ od niego Róg Obfitości. Naprawdę teraz o nich pomyślał? Po czterech dniach, kiedy ich ciała zostały już dawno pochowane i rozkładają się w kapitolskiej ziemi? Nie czuje się za dobrze z tymi myślami. Smutek jaki płynie z tych skojarzeń i dziwna nostalgia za bardzo go dystraktują. Ostatnio opłakiwał tak Wielkiego Pandrachura. Ale on zmarł tak dawno. Był mu bliski jak ojciec, mentor, którego znał od najmłodszych lat. I nawet po jego odejściu nie czuł w sobie tego żalu co teraz. A przecież ledwo je znał! Czy naprawdę zawładnąć nim ma żądza chaotycznej zemsty za życia, które nie obchodziły i jego?
Moralne debaty Trevora trwają jeszcze na długo jak zszedł ze wzgórza i opuścił zaśnieżone ścieżki. Zdąża w tym czasie przejść kawałek lasu, jednak szybko się przez nie przedziera i trafia na pofałodwany wyżynny teren u podnóża gór. Nie były to same pola lecz szerokie łąki, poprzecinane niskimi, młodymi laskami, głównie brzezinami, przez co nawet tam, pomiędzy pniami, mógł być dobrze widoczny.
Wtedy ją spostrzega.
Jest wciąż wysoko, schowany pomiędzy ostatnimi sosnami na brzegu boru, gdy zza któregoś pagórka wyłania się drobna postać. Nie rozpoznaje jej od razu, choć wydaje mu się znajoma. Niestety bez jej skocznych umiejętności trudno mu ją zidentyfikować. Stoi tak nieruchomo kilka dobrych chwil, czekając na jej oprawców. Tak łatwy łup z pewnością przypadł pretendentom.
Gdy przez dłuższy czas nic konkretnego się nie dzieje a sama trybutka upadła na którymś wzniesieniu, postanawia do niej wyjść. Dziwnie się czuje wystawiając się na tak otwartej przestrzeni, choć z każdym krokiem staje się coraz pewniejszy, że nie ma żadnego pościgu i nikt ich nie obserwuje.
Nikt na arenie, przynajmniej.
Zatrzymuje się na chwilę i spogląda na przygotowane w ręku tonfy.
Co tak naprawdę planuje?
Po tylu dniach raczej nie ma sensu brać kogoś w sojusz, a zwłaszcza ranną małolatę. Co innego jakby sam ją przed kimś uratował; to dług, który faktycznie obliguje do przymierza. Przywiązanie wynikające z nagłego stresu kortykosteroidowego, wyrzutu noradrenaliny i dopanimy, spowodowanego nagłą odsieczą, było swoistym przygotowaniem organizmu do uległości, warunkującym tak bardzo potrzebne mu teraz posłuszeństwo.
Bo przecież jak długo może wytrzymać w tej niepewnej samotności?
Ale co sam będzie z tego mieć? Na pewno nie ma nic przy sobie, jest ranna i wyczerpana a on sam skrupulatnie wysankcjonował każdy kawałek zapasów. Nie przewidział żadnych podziałów.
Gdy tak zatrzymuje się by rozmyślać jaki charakter nadać temu spotkaniu, mimowolnie rozgląda się dookoła. Dopiero wtedy zauważa, że w kierunku, z którego się pojawiła, znajduje się kamienna warownia, ukryta pomiędzy wysokimi drzewami. Trevor mruży oczy, próbując oszacować dystans a także jego stan. Z drugiej strony, skoro stamtąd uciekła, to pewnie tam przypadł poranny wystrzał. Na tą myśl nieruchomieje na chwilę, by w końcu ruszyć do niej powolnym i ostrożnym krokiem.
Oczywiście, że nie jest groźna.
Ma góra piętnaście lat.
Skoro nikt jej nie ściga, musiała grać w duecie.
Ale co mu przyjdzie z zabicia zdrajczyni?
- - -
Przedmieścia ruiny urbanistycznej na północnym wschodzie areny
Popołudniu zdawać by się mogło, że podarunki sprzed ostatniego dnia zaczęły przynosić rezultaty. Drugi wystrzał armatni, starcia i pościgi, nowe i stare sojusze a także kwitnąca miłość, stały się pięknym zakończeniem pierwszego tygodnia. Przybliżmy zatem sylwetki pozostałych, jakże bliskich nam, zawodników! Może na początek... och, tak, ty!
Farrel podchodzi z prowizorycznym mikrofonem do zniesmaczonej Brienne. Dziewczyna patrzy na te kilka szyszek, nabitych na akacjowy patyk. Sama ozdobiła go piórkami czyżyków i kardynałów, nie do końca wtedy wiedząc do czego ma służyć Lanowi. Dopiero gdy rozsiadł ich po tym niewielkim pokoju a sam zaś zaczął udawać kapitolskiego prezentera, zrozumiała, jak głupi był to pomysł.
- Ehem... - Briennem chrząka, lekko zmieszana. Z jakiegoś dziwnego powodu pozwoliła zaprowadzić się Farrelowi na przód, by udawać ten dziwny występ. Dlaczego po prostu nie przywaliła mu w nos? Wtedy słyszy ich zachęty.
No tak.
- A więc, cóż... Nazywam się Brienne Malcolm i jestem... - wzdycha z trudnością. - Nie lepiej zrobić to w formie wywiadów?
Farrel nie od razu jej odpowiada, zdziwiony, że zamiast rezygnacji, podała mu propozycję. Jakoś wszyscy spodziewali się, że szybko się zbuntuje i każe im robić obchód, kiedy usłyszeli drugi wystrzał armatni. Zginęło dziś dwoje trybutów a oni postanowili siedzieć w chacie i się bawić. Na początku trudno było mu uwierzyć, że każdy na to przyzwolił, zwłaszcza Brienne i on sam, lecz później uznał, że może właśnie tego im trzeba. Po tylu dniach dwoje zdaje się być wystarczającym wynikiem.
Spogląda na pozostałych, którzy także byli mile zaskoczeni.
- Dasz radę, to tylko kilka anegdot. - Liv uśmiecha się do niej. - Chciałabym odpocząć od bajdurzenia.
Brienne kręci głową, odwzajemniając uśmiech. Bądź co bądź to właśnie Liv przodowała u nich w gawędziarstwie. A i tak szło jej to topornie, zważając ile wysiłku musiał włożyć każdy z nich by coś z niej wyciągnąć.
- My też jesteśmy ciekawi, nie Samael? - Fride daje kuksa Samaelowi, który dzisiaj, z trochę lepszym humorem zszedł do nich rankiem z góry. Liv z grzeczności nie spytała się, czemu przepłakał całą noc na górze (bo właśnie to była pewna, że robił).
- No pewnie, to fajna rozrywka.
Brienne otwiera buzię by zacząć ale zastyga, patrząc nieruchomo na pozostałych. Cóż za niefortunna uwaga.
- Należy nam się. - odzywa się po jakimś czasie Farrel, choć trudno powiedzieć kogo tak naprawdę chce tym przekonać. Brienne opiera się o ścianę, czekając na ich decyzję. Sama nie wie czemu stoi przed nimi w gotowości, jakby naprawdę chciała to zrobić. Liv, odbierając to jako chęci, postanawia zabrać głos.
- Pamiętacie gdy Olivia skopała Maxa na stołówce?
Większość z nich pamięta. Na moment zatracają się w tych zabawnych wspomnieniach, przywracając do siebie obrazy swoich poległych towarzyszy. Nieobecny wtedy Samael wybałusza zaciekawiony oczy na nich.
- Mieliśmy potem małą debatę dla kogo w sumie zrobiła to przedstawienie.
- A nie chciała po prostu go uciszyć? - zauważa Fride.
- Ta, no, głównie o to chodziło ale...
- Zresztą to były tylko koleżeńskie przepychanki, czyż nie? - z jakiegoś powodu Farrel nadał temu epitetowi nadmierny akcent. Liv rzuca mu zmrużone spojrzenie a on odpowiada jej tym samym. Wyciąga więc ręce przed siebie, gestem ramion pokazując, że dalej nie rozumie na co on tylko kręci niezadowolony głową.
- Chodzi mi o to, że rozrywka i zabawa nie są sobie jednoznaczne. I choć wtedy wydawało nam to się zabawne, było to faktycznie zabarwione rozrywkowo. Teraz natomiast... po prostu spędzamy ze sobą czas. Ani po złości, pod wpływem emocji czy cokolwiek innego. To po prostu... taka... gra,
Widząc jak Liv świetnie zdołowała samą siebie tą dywagacją Brienne nie marnuje czasu i przez następne półgodziny sprzedaje im jedna za drugą anegdotę o życiu w dystrykcie Piętnastym, tamtejszej niezwykłej modzie, nietuzinkowych zwyczajach, rdzawych pustyniach, osobliwej florze i faunie i tak dalej i dalej. I choć skupia się na prostych historyjkach, głupiutkich nic nieznaczących wątkach, jest w tym pewna nostalgia, oddana poprzez tą delikatnie utkaną reklamę.
Brienne z zapałem opowiada o kolejnych urokach życia w dystrykcie dedykowanym zoologicznym zachciankom Kapitolczyków.
Fride śmieje się, nie dowierzając jej historiom.
Liv od razu się zaciekawia, dopytując się o szczegóły.
Farrel głośno komentuje, udając coś w rodzaju współprowadzącego.
Nawet na twarzy Samaela pojawia się w końcu szczery uśmiech.
I w Kapitolu z podziwem oglądano tę scenę.
Jednak temu podziwowi towarzyszy coś jeszcze.
Nie jest to złość na tę parodię, nie towarzyszą im żadne autorefleksje.
To zabawne, jak łatwo uwierzyli, że wystarczą dwa zgony by spuścić gardę..
Stojący za oknem Kevin Toylan także uznaje to za komiczne.
- - -
Stara papiernia na północy areny
Lilith podnosi z ziemi zardzewiałą puszkę i wącha ją. Z czegokolwiek składał się klej papierniczy już dawno się utleniło. W tym czasie Paul grzebie coś na stole sitowym a Max wkłada kolejne rzeczy pod kalander, obserwując ich miażdżenie. Na jego widok Lilith marszczy brwi, mimowolnie przypominając sobie o równie sadystycznej Monice. Dobrze, że jest z nią w sojuszu. Dobrze też, że tym razem to Timmy i Hector ją ze sobą zabrali. Gdy drugiego dnia Timmy dobrał jej Monicę za partnerkę myślała, że oszaleje.
Do tamtej pory wierzyła, że Santos dorównuje charakterem Samowi, choć trochę spokojniejsza, miała równie niewyparzony język. Otwarcie jakoś zignorowała, wierząc, że każdy z nich chciał się wtedy wykazać. Sama zresztą pokazała jak ona i Max są silnym sojuszem. Może to wtedy Timmy próbował ją zasabotować, przywołując do siebie i oddzielając od partnera. Tak, wtedy każdy z nich musiał się popisać.
Nikt nie zginął drugiego dnia. Lilith przeżywała jego każdą minutę, gdy to właśnie przez brak starć znużona Monica opowiadała jej coraz to bardziej makabryczne historie z dzieciństwa.
- Liluś? Hej, Lil....
Kiedy otrząsała się ze wspomnień Paul padał jej właśnie przed kolana a na jego plecach z impetem wylądowała stopa Maxa. Dziewczyna stoi tak przed nimi z niedowierzaniem, że znów sobie przytykają. A Wright jak zwykle przesadza.
- Naprawdę, znowu? - pyta z lekkim zawodem, jednak wzrok ma na tyle karcący, że Max długo go nie znosi.
- I co ty niby robisz? - oburza się Lilith, widząc jak Max wlecze za rękę szamoczącego się Paula w kierunku walcowatej maszyny. Paul zaczyna wyklinać, próbując się wydostać z jego uścisku. Max chwyta jaką starą szmatę i podwiesza Paula, który zaczyna walczyć o oddech. - Max, do cholery!
- Pozwolisz mu by cię tak nazywał?! - patrzy na nią z oburzeniem. Lilith patrzy na jego wykrzywioną w grymasie twarz. Chociaż jest zły jego oczy wydają się tak spokojne. Potem spogląda na zakrwawionego Paula, który powoli dusił się. To w sumie dobry moment by się go pozbyć. Zdaje się, że dla Maxa każdy jest dobry.
- Nie pomyślałeś, że to przez obrażenia? - pyta spokojniej, wskazując mu opatrunki na szyi Paula.
- Już nie świszczy.
- Tak, ale... - wacha się, czy opowiadać mu o słabościach sojusznika. Uraz, który mu zafundowała a który uratował mu życie jest teraz jego najsłabszym punktem, tak bardzo kuszącym nie tylko Wrighta. Bądź co bądź, nie bez powodu zgłosiła się tutaj.
- Max, proszę.
I chociaż go prosi o tę uległość, w głowie kieruje do niego inne myśli. By się nie zgodził, by dalej był taki uparty. Aby znalazła inny sposób, taki, który nie będzie tak bardzo okazywał jego przywiązania do niej. Bo każda jego słabość należała do niej.
~ * ~ * ~* ~
Flashback
Trzeci dzień szkolenia,
Apartament Dystryktu Siedemnastego
Liv obserwowała od dłuższego czasu panoramę Kapitolu. Powoli zaczynała przyzwyczajać się do wieczornych świateł i zgiełku miasta. Nocny hałas, tak bardzo obcy w Pavalaon, zdawał się być teraz obowiązkowym elementem jej każdego zmierzchu, oddalając od niej dystryktowe wspomnienia. Tutaj, w centrum samej stolicy, próżno było szukać prawdziwego lasu czy starych, drewnianych zabudowań, tak bardzo charakterystycznych dla jej okolic.
Wzdrygnęła z zimna, okrywając się szczelniej szlafrokiem. Wciągnęła powietrze z lekkim niepokojem lecz zaraz tego pożałowała. Zapach basenu z jej włosów drażnił ją. A nawet nie zanurzyła się w tej przeklętej wodzie! Zaczęła machać ręką przed twarzą, chcąc rozrzedzić woń chloru.
Na chwilę odwróciła się w stronę pokoju, zastanawiając się nad jakimś odświeżaczem powietrza. Nie sądziła, że Farrel się nie pojawi, bądź co bądź plotki dotyczące ich romansu okazały się słuszną strategią, więc logicznym było je kontynuować. Same zakłady z kim następnym pójdzie do łóżka stały się niechlubnymi nagłówkami wielu kapitolskich gazet.
- Mówiłam ci, że nie przyjdzie.
Parker podeszła do niej i oparła się o balustradę. Liv teatralnie westchnęła, nawet nie próbując zrozumieć jakim cudem rektorka tak łatwo włamuje się do jej pokoju. Zmrużyła zła oczy, próbując ją przepędzić złowrogim spojrzeniem. W odpowiedzi Parker pokręciła głową i wyjęła z kieszeni plastikową kartę.
- Baduin też taką ma?
- Mhm.
- Świetnie.
Liv przykucnęła i oparła brodę o poręcz. Wieczorny wiatr trzepotał głośno jej ubraniami.
- Przeziębisz się. - Parker wyciągnęła ku niej rękę.
- Poczekam jeszcze trochę.
- Liv, nawet jeśli ich tu nie widzisz to nie znaczy... - Parker nachyliła się do niej.
- Powinien wiedzieć pierwszy. - Liv spojrzała bezwiednie w dal. - Przecież sama mówiłaś...
Wtedy zauważyła na chwilę jak coś błysnęło na budynku naprzeciw. Nim nie zauważyła malutkiego drona, Parker wciągnęła ją za ramię do środka.
- To bolało. - Liv złapała się za ramię podczas gdy Parker zamknęła balkon. Szybkim ruchem zasunęła zasłony i z impetem odwróciła się do niej.
- Czyś ty kompletnie zdurniała paplać wszystko, na tym samym balkonie, przez który na jaw wyszło więcej niż z każdego wywiadu razem wziętych?!
I choć nie podniosła swojego głosu tak jak zwykła w takich chwilach, złość emanująca z jej wypowiedzi ukruszyła wszelkie resztki nadziei na to, że uda jej się porozmawiać przedtem Farrelem.
- To chociaż porozmawiaj z tym całym Archeniuszem! - Liv wspomniała o mentorze Dystryktu Osiemnastego. - Niech chociaż on ich o tym poinformuje!
- Jakie to ma znaczenie, jutro i tak się dowie! - Parker skrzyżowała ręce na piersi. - Lepiej martw się o siebie.
- Och! - Liv usiadła oburzona na łóżku. Zmartwiona, złapała się za rozpalone czoło. Tak się kończy stanie wieczorem w piżamie na szczycie wieżowca. Chrząknęła, próbując ukryć wzbierającą się gorączkę. - Tu nie chodzi tylko o niego.
Parker spojrzała na nią w zamyśleniu. Nawet teraz aktorstwo Liv sięgało wybitnego dna. Martyrologia schorowanej i nieszczęśliwie odrzucanej trybutki będzie się świetnie sprzedawać dopóki ludzie nie zaczną zauważać, że w tej pogoni ku miłosierdziu to właśnie uwaga na jej czynach ma przyciągać sponsorów, a nie na sam ich efekt.
Przez takie i wiele innych uogólnień Liv ucierpiała zwłaszcza w dzieciństwie. I choć nie zdawała sobie sprawy z tego jak bardzo fałszywie wygląda jej ofiarność, poniekąd domyślała się, że ślepa dobroć nigdy nie będzie wyglądać równie wiarygodnie jak fałszywa skromność. Mimo to postanowiła przemówić do kobiety, wierząc, że jeśli nie serca, posłucha chociaż twardej logiki.
- Moje czyny ciągną za sobą nie tylko Farrela, Paula czy Evana. - Parker zmarszczyła brwi na trzecie imię, nie do końca orientując się o kim mówiła Liv. Wstrzymała się też by dorzucić do jej listy Phoebe, który coraz jawniej okazywał jej za nadto uwagi. - To oświadczenie zaszkodzi ich całemu sojuszowi. W tym dzieciom.
Parker uniosła brwi w niedowierzaniu. Wciągając w to najmłodszych trybutów Liv sięgnęła wręcz ostatecznej świętobliwości, prosząc się wręcz o ten zbawienny przydomek. Jeśli ludzie pokroju samej Leather dorwaliby się do takich informacji, plany zrobienia z Liv romantycznej acz impulsywnej, legną w gruzach. Z drugiej strony niezwykłym było obserwować jak szybko Liv dorosła do tego, by brać odpowiedzialność nawet za tak, pozornie nie znaczące zdarzenia.
- Chodzi ci o dzisiejszą bójkę? - spytała po dłuższej chwili.
Liv rzuciła jej niepewne spojrzenie.
- Słyszałaś o niej?
- Proszę cię, łatwiej będzie mi przyznać, że nie cierpią Woodrowa.
- No tak. - Liv zrozumiała tę wojskową iluzję. trudno było nie zauważyć jaki wzbudzała tu szacunek wśród Strażników Pokoju. Tylko dlaczego w takim razie głosowali za jej dymisją?
- Nie wspominali mi jednak, że i tobie się oberwało.
Liv rzuciła jej skonsternowane spojrzenie. Parker zasygnalizowała jej po chwili o co jej chodziło. Liv instynktownie złapała się za swój nos. Prawie zapomniała o urazie, który zafundował jej trener Samir.
Nie teraz.
Skarciła się w myślach. To nadal nie koniec.
- Nie chcę zyskać sponsorów ich kosztem.
- Liv...
- Pozwólmy im zdecydować! - podniosła się z łóżka. - Niech wymyślą swoją wersję! Lepszą wersję!
- Bycie kokieterką to jedno, ale uwodzenie to trudniejsza sprawa. - zaczęła powoli Parker. - I kto niby miałby wziąć to brzemię na siebie?
Kiedy Liv nie odpowiedziała jej, kto mógłby być tą wykorzystaną stroną, Parker kontynuowała.
- To właśnie więzi społeczne, niesnaski, konflikty i sojusze, to coś dla czego ludzie się wami interesują. A wszystkie te rzeczy to nic innego jak informacje.
- Są jednak rzeczy, które mogą zaszkodzić.
- Tak, masz rację. Ale liniowo, nie stopniowo.
- Nie rozumiem.
- Oczywiście, że nie. Przecież obydwoje tego nie dożyjecie.
Zapadła chwila ciszy. Parker czekała na jej reakcję a gdy szok Liv uniemożliwił jej dalszą konwersację wezwała przez interkom medyka, by podał Liv coś przeciwgorączkowego. Kiedy zjawili się, postanowiła wyjść na balkon, ignorując komentarze pielęgniarzy.
- - -
Pół godziny później Liv czuła się dużo lepiej. Wciąż nie mogła uwierzyć w to jak szybko i łatwo otrzymała fachową pomoc. Trzymając w ręku szklankę z musującą w środku tabletką, wpatrywała się z niedowierzaniem w interkom. Witamina C, profilaktycznie antybiotyk i niewielka dawka paracetamolu, powtarzała sobie w myślach słowa lekarza, który przepisywał jej leki. Tylko jak coś takiego znaleźć na arenie? Przy Rogu Obfitości? Czekając na jakiś event? Szukając dzikich sadów?
- Jeśli chcesz możesz sama się przedstawić. - Parker przeczesała swoje długie włosy.
- To znaczy...? - spytała Liv, ścierając wodę z ubrań.
- Nie musimy jutro zwoływać konferencji. - rozejrzała się dookoła, jakby szukała pochowanych ratowników w jej pokoju.
- Ja po prostu... Mam dosyć bycia ich popychadłem.
Parker skinęła głową, po czym ją zostawiła. Nie mogła dłużej tam zostać, udając, że ją rozumie. Zbyt wielkie miała wrażenie, że Liv wcale nie mówiła o trybutach ani w ogóle o Igrzyskach.
- - -
Czwarty dzień szkolenia
Apartament Dystryktu Osiemnastego
- Farrel, wstawaj, no wstawaj! - Susan Andrew wskoczyła na jego łóżko i zaczęła okładać go poduszką. Farrel obudził się, gotowy na poranne zapasy. Enshu Vinent, ich rektor, zachichotał na ten widok, rozrzucając na dywan kruszonkę z szarlotki. Faithes Archanius, mentor Osiemnastki, usiadł na jednym z krzeseł.
- Powinieneś był wystąpić. - zaczął robić mu wyrzuty.
Niemal od razu po jego słowach atmosfera w pokoju oziębiła się. Susan uspokoiła się i usiadła na skraju łóżka. Obok niej przysiadł Farrel.
- Skoro i ona nie przymierzyła się do prostowania w czym ja mógłbym mieć interes? - odparł dość zirytowanym tonem. Nie zamierzał tak spędzać kolejnego ranka. Zwłaszcza, że było już za późno.
- Nie gniewaj się chłopcze, przecież Faithes dobrze ci radził. - mlaskał rektor, opychając się kolejnymi kęsami ciasta.
- Nie mam zamiaru wciągać do tego innych trybutów! - Farrel podniósł głos. Na jego ton Susan wystraszyła się, czując duszności w klatce piersiowej. Faithes wyciągnął z kieszeni zabrudzony inhalator i podał go dziewczynce. W tym czasie Enshu sam zaczął krztusić się ciastem, po krzyku Lane'a. Gdy jego twarz była wystarczająco sina Faithes podszedł i do niego by mu pomóc. Przez jakiś czas Farrel stał przed nimi, przyglądając się w zamyśleniu temu zamieszaniu. Skoro zwykłe zawołanie wywołało takie spustoszenie, czego mogą dokonać jego czyny?
Jeszcze na wyjściu Archanius nie poddawał się, próbując wzbudzić w nim to dziwne poczucie winy. Trzy dni na wywiady minęły, ale nie mieli czasu by czekać na głowny występ za dwa dni.
- Każdy z Dystryktów ma prawo do jednej dobrowolnej konferencji. Dam sobie uciąć rękę i założę się o oko tego skurczybyka, że spróbują. - Faithes przepuścił otyłego Kapitolczyka przodem, licząc jeszcze na jakieś refleksje od Lane'a. - Gorące krzesło to zdecydowanie za późno by zapaść w pamięci. Zwłaszcza przy już wyrobionej plotkarskiej renomie.
Farrel zamyślił się. To prawda, że milczenie nikomu nie pomagało. Niespecjalnie jednak widział inne możliwości. Schorowana Susan raczej nie przysporzy sobie wielu sponsorów. A skoro tak, musiał ich zbierać za dwoje. Był także jeszcze jeden powód.
- Nawet jeśli, ja taki nie będę. Nie zrobię jej tego.
Faithes zmarszczył brwi zamyślony. Jak na zwykłą poranną rozmowę czuł się zmęczony jak za dawnych lat. Do tego sam rektor nie był zbyt pomocny a Parch uganiał się za swoją trybutką jak pies na sznurze. Jej. Miał na myśli Liv? Dlaczego więc coś tu nie pasowało?
W tym czasie Farrel dokończył przebieranie się, gotowy na śniadanie.
- Nie poświęcaj się dla kogoś kto nie jest nawet w twoim sojuszu. - powiedział mu Faithes gdy szli do salonu.
- Dziękuję, ale to już moja sprawa komu chcę pomagać.
Faithes przystanął, wzbierając w sobie resztki odwagi. Skoro i tak licho wie co będzie za rok, niech dane mu będzie ryzykować teraz.
- Nie masz pojęcia kim ona jest, prawda?
- - -
Apartament Dystryktu Siedemnastego
Kiedy Liv wstała z rana i poszła do łazienki krzyknęła zaskoczona. Widok zdrowego nosa w lustrze sprawił, że przez resztę porannej toalety co chwila musiała nerwowo sprawdzać, czy to na pewno nie sen. Nic, absolutnie nic nie było widać po wczorajszym niefortunnym ciosie Samira (i jeszcze mniej udolnym uniku Liv). Opuchlizna zeszła całkowicie a razem z nią krwiak i siniak. Chrząstka była cała i miała się bardzo dobrze. Tego było już za wiele.
Ze złości przejechała za mocno szczoteczką po dziąsłach. Wypluła beznamiętnie krew do zlewu i spojrzała na siebie w lustrze. Przeziębienie czy złamanie nosa wyleczono jej niemal bez kiwnięcia palcem. Nie wspominając o urazie kostki z pierwszego treningu. Żachnęła zdenerwowana. A myślała, że to w medycynie estetycznej specjalizowała się stolica.
Ciekawe czy i jego mogliby tak łatwo wyleczyć?
- Wyleczyć... - powtórzyła na głos, głaskając się po zdrowym nosie. - Wybacz, Ji Hoon. To zbyt łagodne określenie. - szepnęła, pozwalając spłynąć pojedynczym łzom. Szybko jednak je otarła, bojąc się, że nagły stres może źle odbić się na jej wynikach. Gdy przypomniała sobie, że i tak według Parker są nieprawdziwe, postanowiła ulżyć sobie w cierpieniu i popłakać jeszcze przez chwilę.
- - -
- To się popisałeś wczoraj. - Parker obserwowała ze złością Paula, który nakładał sobie słodkie pszenne poduszeczki na talerz.
- Dałaby Pani mi w końcu spokój. - odparł z przekąsem, wspominając jak po wczorajszych treningach zaczęła łajać go za poranny wywiad. - Przecież taka była umowa.
Usiadł przy stole i zabrał się do posiłku. W tym czasie Phoebe czekał na kanapie na Liv, która dalej nie pojawiła się na śniadaniu. Baduin z kolei z jakiegoś dziwnego acz trzeźwego powodu próbował rozśmieszyć każdą awoksę usługującą przy stole.
- Zrobiłeś z niej idiotkę.
- Miałem być szczery.
- Już nawet kłamiesz wiarygodnie.
Paul ucichł na chwilę, zastanawiając się o co w sumie chodzi tej kobiecie. Nie powiedział nic wielce szkodliwego. Ot, kilka złośliwości i trochę uszczypliwości. Nic bardzo wrogiego czy niepotrzebnego. Jak na przykład altruistyczne zapędy jego współtrybutki czy jej samobójcze pobudki. Nie, z pewnością nie oczerniłby jej tak romantycznego wizerunku. Tego, którego też postanowił nie kwestionować.
Uśmiechnął się, przypominając sobie zaskoczenie na twarzy Taviusa, prowadzącego, który nie dowierzał w miłosne wyskoki Liv.
- Ciekawa jestem, co chcesz zaprezentować u Remuo. - Parker wybiła go ze wspomnień. Paul wzdrygnął ramionami. Jakoś niespecjalnie przejmował się zbliżającą się Gorącą Nocą. To właśnie wtedy następowały obowiązkowe wywiady z każdym z trybutów. Tradycyjnie prowadził je drugi komentator Igrzysk, Remuo.
Paul nie odpowiedział jej od razu, celowo zapychając sobie buzię wszystkim, co tylko miał na talerzu. Parker nie odpuszczała, obserwując go bez przerwy. Baduin poprosił o kolejną dolewkę soku z czerwonych pomarańczy, wyglądając przy tym jak podekscytowane dzieci na szkolnych przedstawieniach. Kiedy więc Paul kończył śniadanie, gotując się na kolejną słowną potyczkę, a Millo z niecierpliwością szykował się do opowiadania kolejnej anegdoty - Parker uderzyła z impetem w stół, strasząc przy tym nawet siedzącego w oddali Phoebe.
- Chyba pójdę po... - zaczął stylista, chcąc się jakoś wymigać z tej afery ale rektorka mu przerwała.
- Ależ nie ma po co, Paulienne pójdzie.
- Że co? Nie ma mowy.
- Skoro nie chciałeś Pharadai do porannej toalety na pewno masz mnóstwo wolnego czasu. Ruszaj się.
- I co to za argument, wcale mnie Pani nie przekonała...
- ALE JUŻ! - wygrzmiała z reprymendą. Baduin spojrzał zawiedziony na sok, który wylał wystraszony na siebie. Ruszył do kuchni po chusteczki a za nim poszła jedna z awoks, by mu pomóc. Nim Parker orientuje się co się dokładnie dzieje Paul wstaje z impetem i dość arogancko prycha niezadowolony, idąc do pokoju Liv. Pozostał więc tylko Phoebe, karcący ją wzrokiem z salonu.
- - -
Kiedy zapukał do jej drzwi otworzyła mu dość szybko.
- Już wychodzę.
- Nie, nie prawda. - powiedział, przepychając się z nią na progu. Z lekkim oburzeniem pozwoliła mu wejść do środka.
- To dziwne słyszeć jak nie wydziera się na mnie. - próbowała zacząć jakąś rozmowę.
Paul zignorował ją i zaczął chodzić dookoła jej pokoju. Z uporem maniaka wpatrywał się przy tym w podłogę, więc skonsternowana Liv nie wiedziała do końca co zrobić. Gdy w końcu usiadł na jej łóżku z opuszczoną głową spróbowała ponownie.
- Ta podłoga serio ci coś zrobiła, czy masz już dość Parker? - oparła się o najdalszą ścianę. Niepewnie zadała to pytanie, jakby czując mimowolnie uległą rolę wobec niego. Czasem naprawdę czuła, że istniała tylko po to, by go zabawiać. Westchnęła, gdy jej nie odpowiedział.
Siedzieli tak w ciszy przez chwilę. Paul lustrował z szewską pasją jej dywan a Liv rozglądała się po swoim pokoju. Parsknęła pod nosem cicho, gdy dopiero teraz zauważyła kolejne braki.
- Nie wydaje mi się by mól książkowy rzucił na kolana kapitolskie dziewczyny. - rzuciła nieśmiało żart. Paul spojrzał na nią zmieszany, po chwili rozumiejąc jej żart. Grymas na jego twarzy zaczął się powoli rozluźniać. Liv odwzajemniła ten niewinny uśmiech, na chwilę wspominając dawne czasy. Już chciała go spytać czy zaczął czytać coś z tego, co jej zabrał, ale Paul był szybszy.
- Kazała po ciebie przyjść. Phoebe czeka. - przetarł swoją twarz, po czym wstał, gotując się do wyjścia.
Liv skinęła głową i przepuściła go.
- Jak ci wczoraj poszło? - spytała nagle. Zakryła usta, zaskoczona własną śmiałością. Po tym jak odwrócił się do niej niemal automatycznie, spodziewała się usłyszeć przynajmniej jedną, ciętą ripostę. Zamiast tego, choć patrzył centralnie na nią, miała wrażenie, że głowi się nad czymś innym. Nie dowiedziała się jednak z jakimi myślami tak się bił - Phoebe w końcu zjawił się u niej osobiście.
- - -
Tego dnia układał jej włosy dłużej niż zajął jej cały posiłek. Tiramisu z bananami nie smakowało źle, ale Liv i tak miała wrażenie, że to jeden z tych posiłków z tajnej listy Baduina. Przemycał on ją co rano awoksom, gdy udawały się do skrzydła restauracyjnego po dzienne racje. Liv przyłapała go raz z rana, gdy postanowiła spałaszować coś wczesnym rankiem, Połączyło więc ich wspólne ignorowanie rozporządzeń Parker, co zaowocowało chociażby tym przemilczeniem obecności alkoholu w większości dzisiejszych deserów.
- Zaraz zabijesz go tym wzrokiem. - szepnął Phoebe, plotąc jej włosy.
- Co? Och.. - spojrzała kątem oka na jego palce. - Warkocz? Znowu?
- Jaki znowu, to zupełnie inny krój. - uśmiechnął się, skupiony dalej na pracy.
- To dalej warkocz.
- Ale to ja nadaję jemu znaczenie. - powiedział, kończąc plecenie. Liv wzięła od niego końcówkę swoich włosów. - Wzór jaki tu widzisz jest bardziej skomplikowany dzięki czemu...
- Przepraszam. - przerwała mu w połowie. - Nieszczególnie mam ochotę na wywody o fryzurach.
Przytaknął lekko zmieszany. Nie spodziewał się pobłażliwości w jej głosie. Parker w tym czasie zdążyła omówić coś z Baduinem i podeszła do nich. Phoebe cofnął się mimowolnie od Liv, która niezrozumiała jego reakcji.
- Wracają wspomnienia. - podsumowała ich Parker a następnie wyszła na środek kuchni, prosząc o uwagę.
- Dzisiaj macie ostatni trening a jutro zaczną się prezentacje trybutów. Następnego dnia są wywiady. - zaczęła oficjalnie Parker, obserwując zegar na ścianie. - Według oficjalnej listy zostaliście podzieleni na trzy tury, po sześć dystryktów. Dlatego też... - wyciągnęła jakieś urządzenie i przywołała przed sobą przeźroczysty ekran. Liv rozpoznała w nim urządzenie z którego wcześniej korzystali styliści przed paradą.
- Zaczynacie o 18. - znalazła w końcu informację.
- Tak późno? - tym, kto się najbardziej zdziwił był nie kto inny jak Phoebe. Millo także wydawał się tym przejmować.
- Z jakiegoś powodu w tym roku postanowili przeprowadzać szczegółową selekcję. - przysiadł przy stole, szukając wzrokiem jakichś nietkniętych smakołyków. Liv podała mu wymownie talerz z resztą porcji tiramisu.
- To znaczy, że wcześniej nie dzielili nas na grupy? - zaciekawił się Paul.
- A widziałeś kiedyś wyniki o 21? - odparła przekornie Parker.
Paul zastygł w zamyśleniu. Nagle jednak wpadł na coś, bo spojrzał przenikliwie na Liv. Wiedziała już, że zaraz palnie coś głupiego. Nie spodziewała się jednak jak bardzo ją to uderzy. Ani że uderzy jego.
Ledwo pojawił się na nim ten cyniczny uśmieszek po skończonym przytyku a już leżał na podłodze pod kilkoma warstwami porannego jedzenia. Baduin zatrwożył się, widząc jak jego rogaliki z likierem śmietankowym, ptysie zakrapiane nalewką cytrynową i kilka innych, równie pomysłowych słodkości, ląduje na podłodze i samym Samie. Parker zmrużyła oczy na jego widok, zastanawiając się nad źródłem jego nagłej konsternacji o trybuta. Nawet Liv zrobiło się głupio na kolejny pisk Millo, tym razem gdy wyrzucała na Paula tajemnicze babeczki z jagodami, kremem (o dziwnym zapachu whiskey i wanilii) i posypką. Odłożyła zmieszana tackę a nawet pomogła wstać Samowi, który także zaniechał swoich dalszych szykan.
Sytuację uratował Phoebe, nalegając na dalsze informacje przed rozpoczęciem treningu. I tak dowiedzieli się, że dzisiejsze obowiązkowe treningi są skrócone do trzech godzin (na tę informację Paul oburzył się, dlaczego więc tak się śpieszą na nie z rana) a z kolei w trakcie dnia prezentacji nie wolno im opuszczać swoich apartamentów (na co zaprotestowała Liv, chcąca zajrzeć ponownie do biblioteki przed wyznaczoną godziną 18). Największym zaskoczeniem był jednak cały wolny dzień po wywiadach.
- Jak to "po"? - Paul niedowierzał. Liv chrząknęła zmieszana.
- A jaka to różnica, i tak dobrze, że go mamy.
- Och, zamknij się.
Liv zacisnęła pięści, instynktownie przeglądając resztki zastawionego stołu. Baduin wziął głośny wdech na ten widok.
- Zawsze go mieliście. - wyjaśniła Parker.
- Jakoś... umknęły mi... - speszyła się dziewczyna. Poza urywkami wielu rozgrywek w całości obserwowała z resztą dystryktu tylko trzy. A i tak wiele pozapominała.
- Ale dlaczego po wywiadach? - Paul powtórzył pytanie.
- Słusznie dopatrujesz się jakiejś mistyfikacji. - przyznała Parker, ostentacyjnie przeglądając ponownie otrzymane odgórne wytyczne. - Faktem jest jednak to, że przenieśli go po Gorącej Nocy.
- Ale... przecież to nie może być tylko z jej winy.
- Może jest, może nie. - rektorka nie wydała się tym jakoś szczególnie zaaferowana. - Tak naprawdę to właśnie za rok dowiemy się, czym są prawdziwe zmiany.
Phoebe skończył się w tym czasie pakować a Baduin już nawet nie udawał, że tylko próbuje wszystkiego po trochu, celowo biorąc dla siebie wszystkie dziwnie pachnące ciastka i wypieki. Liv patrzyła na niego z niesmakiem, licząc, że opamięta się na jej oburzony wzrok. Mentor jednak celowo unikał jej wzroku, udając, że dalej zagaduje do swojej awoksy.
To małe zamieszanie wykorzystał Phoebe nachylając się do Liv.
- Wpadnę do ciebie wieczorem, dobrze?
Nim Liv rozumie dwuznaczność jego wypowiedzi Parker daje upust swojej złości i czym prędzej wygania go z apartamentu. Niedługo potem zabiera Liv i Paula na ostatni trening.
- - -
- Byłaś już na stanowiskach bojowych? - spytała ją Parker w windzie. Tego dnia jakoś im wszystkim dłużyła się jazda.
- Tak. Poniekąd... - Liv automatycznie dotknęła zdrowego już nosa. Parker zmrużyła oczy, widząc jak niechętnie chce to wspominać. Będzie musiała przygotować plan awaryjny.
- A ty? Przebrnąłeś przez sektory myśliwskie? - spojrzała na Paula, który tylko wzdrygnął obojętnie ramionami.
Parker pokręciła głową.
- Musicie się czymś wyróżnić. I nie chodzi mi o sponsorów. Prędzej czy później przyjdzie czas na konflikt, zdradę bądź po prostu... ucieczkę. - Liv spojrzała na nią z wyrzutem, jednak nie przychodziły jej do głowy żadne dobre argumenty. Paplanie wprost o braterstwie uznała w tamtym momencie za nade niestosowne.
- To normalna kolej rzeczy w sojuszach. A w twoim jest to dość łatwe do przewidzenia. - Parker skierowała się ponownie do Sama.
- Bo myślą tylko o jednym?
- W rzeczy samej. Chyba, że jest ktoś na kogo szczególnie uważasz?
Paul spojrzał na nią zaskoczony, co nie uszło uwadze Liv. Jego naturalna reakcja, tak rzadka, bez maski cynizmu i złości, zdawała się znowu chcieć przekazać coś, na co silił się niedawno w jej pokoju. Tylko o kim mógł myśleć? Jakoś nie szczególnie zwróciła na nich uwagi. Poza ogólnymi przechwałkami, harmidrem jaki ciągle wywoływali na sali, nie zdawali się być ponadprzeciętni.
Czy i to miało być fasadą?
- Chodzi ci o parę z Trójki? - rzuciła w końcu Liv. W jej rozumowaniu jedynie para z dystryktu technologicznego mogła plasować na na tyle zaradnych, by zdobyć uznanie jej współtrybuta. Spojrzała na niego wymownie, jakby doszukując się tam potwierdzenia. I wtedy to zobaczyła.
Czy taki sam wzrok zaserwowała mu w czasie tamtego meczu?
Bezradność połączoną ze strachem?
Kto cię tak wystraszył, Paul?
- - -
Ośrodek szkoleniowy, Piętro Treningowe
Czwartego dnia treningu nie przyszło sporo trybutów. Może wynikało to z faktu, skrócenia obligatoryjnych godzin, może z powodu przygotowań do wywiadów a może po prostu ze zwykłej świadomości skracającego się czasu. Oliwy do ognia dodawali przyjaciele Sama, którzy już wczoraj zaczęli głośno obstawiać jak i kiedy kogo zabiją. Jakby tego było mało, przez wczorajsze potyczki instruktora Freya z Evanem (który przez resztę treningu nie chciał go odstąpić o krok, dopytując o różne pierdoły związane z treningami, areną, strategią i w ogóle Igrzyskami) nikt ich nie przywitał na sali, zaczynając oficjalnie dzień treningowy.
Było więc tak, że gdy przyszli, kilkoro trybutów siedziało sobie to na podłodze to na matach lub kozłach przełajowych, nie wiedząc co ze sobą zrobić.
- Jakby nie patrzeć - mruknęła Liv na progu. - Zawsze starczyła sama obecność. Szkoda, że się tak szybko poddali.
- Poddali? - Parker skrzyżowała ręce i zerknęła do środka. Jeden ze Strażników chrząknął na nią, lecz ta wystawiła do niego rękę, powstrzymując go od interwencji. - Ja tam widzę największą celebrację życia, Liv. - powiedziała dość cicho.
- Jak to?
Uśmiechnęła się do niej, po czym poprawiła jej warkocz.
- Jest zbyt ładny by chować go za plecami.
Chwilę potem pożegnała się z nimi a także ze Strażnikami, którzy jakby dopiero teraz zaczęli ją kojarzyć. Tak przynajmniej pomyślała Liv, bowiem tylko w stosunku do jej rektorki milicjanci kłonili się na pożegnanie.
Gdy ruszyła do środka sali, Paul złapał ją za łokieć.
- Tak, tak, udanego treningu. - wywróciła oczami, czując że zamierza popisywać się przed kolegami.
- Nie przychodź dzisiaj na górę.
- Na górę?
- Tak, dokładnie.
- Nawet tam nie byłam. To tam są te ogrody...?
- Ciszej, Liv! - szarpnął ją do siebie. Jęknęła z siły jego uchwytu. - Masz tam dzisiaj nie przychodzić.
Liv spojrzała mu w oczy. Bał się. Więc to chciał jej rano przekazać?
- - -
- Nie wierzę, że naprawdę nie przyszedł.
- To pewnie przez twoje wdzięki.
- Przecież mam już normalną rozmiarówkę.
- Właśnie o tym mówię!
- No wiesz co!
Liv ze złości źle postawiła stopę na ścianie spinaczkowej i spadła w dół. Trener Ideon trzymał sztywno jej linę zabezpieczającą. Opuścił ją powoli, kręcąc przy tym głową. Jak na razie tylko trzy razy w jego karierze ktoś równie szybko tracił siły. No i oczywiście dzieci.
Tyle, że większość z nich i tak sięgała wyżej.
- Przepraszam, marnuję wasz czas. - Liv zaczęła odpinać szelki. Nie szło jej za dobrze, więc druga instruktor, Miele, podeszła do niej,
- Za mało skupiasz się na wspinaniu. - stwierdził chłodno Ideon. - Nie możesz plotkować w trakcie tak wymagającej czynności.
- Nie sądziłam, że to będzie takie trudne.
- Tak, zwłaszcza obserwując wcześniej Letę. - dodała Tamara, na co Chase wyraźnie wypięła się z dumy. Liv wywróciła oczami, ignorując dziwne uczucie, czy trybutka z Szóstki zrobiła to by się przekomarzać czy naprawdę chciała się tym pysznić.
- Miałam na myśli Noralane.
Tamara przyznała jej rację a Leta westchnęła teatralnie, czując się nade wielce urażona. Uwolniona z szelek Liv rozejrzała się dookoła. W tym czasie Leta zajęła jej miejsce a Tamara dalej grzecznie odmawiała Miele by spróbować.
- Nadal jej ma? - ciemnoskóra trybutka podeszła do Liv.
- Myślisz, że coś się jej stało?
Tamara spojrzała na nią z powagą. Liv na chwilę wystraszyła się, przypominając sobie wzrok Sama. Czyżby zaczęli rozgrywki przed areną? Na szczęście szybko zrozumiała, że się myli.
- Nie słuchałaś nas wczoraj za bardzo, co? - zaśmiała się.
- Przecież też zdziwiłaś, że jej nie ma.
- Że jeszcze jej nie ma. - poprawiła ją. - Jest z Sevenem.
- Twoim współtrybutem?
Tamara skinęła głową. W tym czasie Leta po raz drugi zdobywała ściankę, coraz bardziej się rozkręcając. Liv poczerwieniała ze wstydu, widząc ile uwagi sponsorów zaczęła przyciągać Chase w kierunku ich sektora.
- Zakolegowali się odkąd mu pomogłaś. W sumie nie podziękowałam ci za to, prawda?
- Nie trzeba, powinnam zrobić to wcześniej. - odparła Liv z grzeczności.
- Raczej tak nie myślisz. - Tamara westchnęła i zabrała ją na ławy, nieopodal ścian wspinaczkowych.
- Przepraszam.
- Och, przestań. Nie każdy musi zgrywać bohatera. - Tamara ziewnęła, rozciągając się. - Nawet nie mam ochoty na żadne stanowisko.
- Jak chyba większość z nas. - Liv rzuciła ponownie wzrokiem na pozostałych trybutów. Większość z nich (około dziesięciu) leniwie spędzała czas w poszczególnych częściach sali, nie za bardzo udając skupionych czy zaaferowanych. Jedynie z kierunku podłogi, gdzie boks miał trener Goto, dochodziły zachwycone szepty Małego Timmiego i jakichś innych pomniejszych trybutów.
- Po obiedzie możemy do nich pójść.
- Do Leslie?
Tamara skinęła głową. Liv nie spodziewała się, że i ona odpuści sobie resztę treningów. Czy właśnie o tym mówiła im Parker w windzie? Nie chciała tak szybko wybierać między zacieśnianiem więzi a szkoleniem.
Skąd mogła wiedzieć, że na jedno i drugie było już za późno.
- A nie mówiłaś, że nie wiesz gdzie są? - Liv nieumiejętnie spróbowała ją przekonać by odpuściła.
Tamara rzuciła jej niepewne spojrzenie.
- Raczej nie. W każdym razie chętnie tam się przejdę i zobaczę co ich tam tak trzyma.
W tym czasie przybiegła do nich Leta.
- Mówicie o Leslie? No, ja chętnie też tam wpadnę.
Liv coraz mniej się to podobało.
- Ale gdzie oni w sumie są? Przecież nie możemy się odwiedzać.
- Na dachu, Liv. W Różanym Ogrodzie.
- Jest to wspaniałe miejsce do schadzek! - zachichotała Leta. - A ty dobrze się czujesz? - spoważniała na widok skonsternowanej Liv.
- To tylko stres. - skłamała zadziwiająco łatwo.
Leta otworzyła buzię by obrócić to jakoś w żart ale wyprzedziła ją Tamara.
- To oczywiste. W końcu zostały nam trzy dni.
Liv jęknęła, czując wzbierające się łzy. Leta zmarszczyła brwi, widocznie niezadowolona z kierunku rozmowy a Tamara kontynuowała.
- Czasami... to wszystko wydaje się takie dalekie. Najpierw nasze domy i rodziny, dystrykt w którym planowaliśmy przyszłość... - rozejrzała się niepewnie po prawie pustej sali. - A potem tu, w Kapitolu, sama myśl o Igrzyskach zdaje się być... tak niefrasobliwa.
- Jakbyśmy przyjechały tu na urlop? - Liv otarła łzy. W jakiś dziwny sposób pocieszyły ją słowa Tamary. W końcu nie była z tymi odczuciami sama. Tamara przytaknęła jej dość szybko i znów zapadła między nimi cisza. Nawet Leta milczała, choć z zupełnie innego powodu.
Niska frekwencja była doskonałą okazją do uwieńczenie jej i tak świetnych wyników. Nie mogła jednak podejść do tego bezpośrednio. Mimo wszystko sojusz, jakikolwiek by nie był, będzie bardziej przydatny niż samodzielna rozgrywka. Dlatego po dłuższej chwili odezwała się. Skoro odebrano im nawet rozmowy, dlaczego by tego nie wykorzystać.
- A wiecie, że sojusz pretendentów się rozpada?
Liv prycha z niedowierzaniem. Przecież nie byli jeszcze na arenie.
- Mówię poważnie. Wyautowali wczoraj tą od tego osiłka.
- Masz na myśli Stacy Melanie? Z Dystryktu Czwartego?
- Tak, słyszałam wczoraj na siłowni jak płakała gdy ją zostawiał...
- Timmy Brendth?
- Livender, ale po co ty w sumie wykułaś te wszystkie imiona? - spytała lekko zirytowana Leta. Tamara spięła się, słysząc po raz pierwszy otwartą wrogość z jej strony, nie ubraną tym razem w żadną towarzyską farsę. Liv jednak to nie zraziło. Po tylu przytykach ze strony Sama była wystarczająco wyhartowana na taką dyskusję.
- Bo za tymi literami stoją prawdziwi ludzie, Leta. Każdy ze swoją historią, rodziną i problemami. - spojrzała życzliwie na Tamarę, która wzruszyła się jej słowami. - Chcę mieć pewność, że nie zapomnę.
- A nie pomyślałaś o tym, że będzie ci wtedy ciężej gdy odejdą? - zauważyła celnie Leta. - I że to przysporzy ci tylko więcej bólu?
Liv zacisnęła wargi. Do czego zmierzała ta niska dziewucha?
- Chyba chcesz bym dobrze ciebie wspominała gdybyś tam umarła. - spojrzała na nią ze złością. - Abym pamiętała swoją dobrą przyjaciółkę a nie rywalkę?
Leta wyszczerzyła się w uśmiechu, zupełnie zbita z tropu. To było tak naiwnie piękne, że odjęło jej mowę. Czy ktokolwiek prócz naiwnej Leslie i struchlałej Tamary mógł naprawdę uwierzyć w jej błyskawiczny kurs zażyłości?
W końcu okazała trochę pokory, przyznając jej rację. Liv zeszła trochę z tonu, przepraszając za swoje oskarżenia. I tak, pogodzone w kłamstwie, kontynuowały trening. Liv jeszcze kilka razy spadła ze ścianki a Leta dawała kolejne popisy swojej ambicji, bijąc kolejne indywidualne rekordy. Za którymś razem pomogła nawet Liv, chwytając ją za dłoń i pomagając jej wspiąć się na szczyt. Ta współpraca opłaciła im się obydwu, bowiem od dopingu stojącej pod nimi Tamary, zainteresowali się nimi znużeni dzisiejszym dniem sponsorzy. W coraz to większej mierze, Liv czuła się jak chodzący dodatek do kogoś zupełnie innego.
- - -
Po zajęciach na ścianie wspinaczkowej nie zostało im za wiele czasu przed posiłkiem. Dlatego też, chcąc jak najlepiej wykorzystać ten czas, Leta skierowała swoje wyznawczynie na stanowiska bojowe. Liv już nawet nie próbowała udawać, że zamierzać walczyć z kimkolwiek na arenie, dlatego przez dłuższy czas stała obok, obserwując sparing Lety i (o dziwo) Tamary, która w końcu dała się zachęcić do ćwiczeń. Była jednak wyraźnie skrępowana, bowiem wcale nie przekonali jej trenerzy a jakiś nowy Kapitolczyk na balkonie sponsorów, który, wyraźnie nie mając kogo dziś obserwować, krzyknął do niej kilka zachęt. Opiewały głównie obietnicami wsparcia finansowego jeśli tylko "pokaże na co ją stać", co dla wstawionego mężczyzny znaczyło równie tyle co jakakolwiek forma rozrywki.
Liv nie chciała na to patrzeć, zwłaszcza, że i tak miała wrażenie, iż chciano w ten sposób testować zupełnie inną trybutkę a biedna Tamara dała się po prostu wykorzystać. A poza tym tego dnia zaciętość Lety jawiła się zbyt rzetelnie jak na koleżeńskie starcie.
Dlatego postanowiła przejść się po pustych boksach. W większości z nich opuścili nawet trenerzy. Byli jednak i tacy, którzy nawet w tej stagnacji potrafili znaleźć sobie zajęcie.
Poza bawiącymi się z dziećmi trenerem Goto, Liv zauważyła też machającego do niej doktora Aureliusa.
- Na tępęgo Crowa, czemu on... - przeklnęła, skręcając w pierwsze lepsze stanowisko. Smutna mina psychologa nazbyt ją ujęła, więc sekundy przed wejściem obiecała zajść i do niego. Ukontentowany tym faktem od razu zaczął pieczołowicie czyścić swoją kozetkę.
- To ty. - usłyszała od Jonasza, gdy potknęła się, spadając na podłogę prowizorycznej chatki myśliwskiej.
- No tak, czemu nie tu. - warknęła na samą siebie, widząc gdzie ją przywiało.
- Zdaje się, że obydwoje nie jesteśmy dziś tam gdzie powinniśmy.
Liv zmarszczyła brwi i spojrzała na chuderlawego trenera.
- Przykro mi.
Pokręcił tylko głową i zaprosił ją do środka. Obserwując uważnie trenera weszła do środka. Na stole leżał przygotowany materiał w postaci ptasiego truchła. Wyglądało na to, że i dziś spodziewał się towarzystwa Kevina.
Przysiadła przy stole i wyciągnęła rękę do bażanta. Próbowała urwać jedno z kolorowych piór, jednak bezskutecznie. W tym czasie Jonasz wyciągnął jakieś tablice i postawił je na stole. Przez chwilę czekał aż Liv wyszarpie w końcu to pierze a gdy tak się nie stało pomógł jej.
- Skubiesz zawsze pod kątem. Tak jak wyrastają.
Liv skinęła głową i wzięła od niego pojedyncze pióro.
- W myślistwie ważne jest jak wykorzystasz każdy materiał. Kościec to świetny materiał budulcowy, pierze ma wartość izolacyjną a odrzucone trzewia można wykorzystać jako przynęty. Odpowiednio spreparowane jelita doskonale nadadzą się na prowizoryczną cięciwę. Lotki ptaków są doskonałe jako nasady do strzał...
- A skóra?
Spojrzała na niego wymownie. Z pewnością są tutaj modne. Na co jej jednak zakrwawione futro na arenie? Wtedy pokazał jej przyniesione materiały. Były to fragmenty skór różnych ssaków i gadów, z krótkimi opisami. Zdziwiła się widząc, że niektóre z nich mogą zmieniać ubarwienie w zależności od pory roku. W ich dystrykcie jedynym dzikim zwierzęciem o którym jedynie słyszała była puma, która podobno napadła na starego Mansota jednej nocy, niszcząc mu i tak już zrujnowaną stodołę i wybijając jego ostatnie owce. Mała Liv święcie w to uwierzyła jak i przeraźliwy ryk, który wtedy usłyszała w nocy. I tak, ta pojedyncza historia wystarczyła, by przez wiele lat unikała okolicznych lasów. Do czasu.
- Szybko ci go naprawili. - Jonasz wyrwał ją ze wspomnień. Liv spojrzała na niego zdziwiona a trener wskazał na swój nos.
- Och, tak... - speszyła się. Nie do końca rozumiała naturę tej uwagi. Wpatrywał się na nią z dziwnym wyrzutem, jakby to ona, a nie Kevin, narobiła mu traumy. Nie powinien być tutaj, tak powiedział. Czyli gdzie? A może...
Z kim?
Opuściła wzrok na podłogę i gryząc się z własnymi myślami spytała dość cicho:
- To... ile ma lat?
Trener opuścił na chwilę gardę. Zaśmiał się cicho, próbując to obrócić w nieporozumienie. Zmarszczyła brwi, widząc jak sama próbuje udawać doktora Aureliusa. Przecież to ona idzie na śmierć, publiczną śmierć. Czy trochę opieki i uwagi zatem jej się nie należy?
To nie moja wina.
Jakakolwiek jego historia by nie była.
To nie moja wina.
Łatwo jej przyszło okłamywanie samej siebie, jakby pisana jej była rola ofiary. Już niemal wymazała ją z pamięci, przyjmując to szlachetne znamię. A skoro jako młodsza siostra nie mogła się wybić, to może biedna trybutka zyska jakąś sympatię?
I wtedy trener Jonasz uświadomił jej coś, o czym Paul mówił od dłuższego czasu.
- - -
Spojrzała ostatni raz na salę, po czym ukradkiem uciekła w kierunku windy. Nie zdążyła nawet wejść do niej gdy zaczepił ją Evan.
- Livender, masz czas?
Zatrzymała się na progu maszyny i spojrzała na jego odbicie w lustrze kabiny. Zupełnie ją zignorował na stołówce, gdy zauważyła go razem z Olivią i Madeline. Na popołudniowy trening nie przyszedł prawie nikt oprócz ich sojuszu i tych z końca, którzy sami dali się jej odrzucić. Dwie grupy, które najpierw próbowały ją zwerbować a potem chowali się za nią po kątach. Chociaż nie, Farrel chyba po prostu szukał towarzystwa.
- Och, Livender, nie gniewaj się już. - usłyszała jego chichot, po czym popchnął ją delikatnie do przodu. Szybko zamknął drzwi a gdy Liv chciała wcisnąć swoje piętro Evan uprzedził ją. Skrzyżowała więc ręce i oparła się o ścianę windy.
- Jestem aż taka obojętna? - spytała samą siebie. Już wcześniej sugerowała to Tamara z Leslie, dlatego postanowiła je opuścić, po raz pierwszy uciekając szybciej z treningów. Poza tym, historia trenera nazbyt ją poruszyła by mogła ciągnąć z nimi tę sielankową farsę.
- Hm? - zainteresował się Evan.
Pokręciła głową, nie chcąc ciągnąć tego tematu. Evan przeczesał swoje włosy, jednak nie ruszył się co powodowało dość dziwną sytuację. Mimo że nie mógł słyszeć ich planów ani tym bardziej ostrzeżeń Sama, miała dziwne wrażenie, że kierują się właśnie tam, gdzie być nie powinna. Do tego za każdym razem kiedy próbuje subtelnie wychylić się, by to sprawdzić, przemieszczał się tak, by jej to uniemożliwić.
Najlepiej byłoby to mu wypomnieć. Jak bardzo razi ją ten brak szacunku. Fakt, że zaprosił ją do sojuszu, który się jej wypiera. Ale teraz, po tych kilku dniach z dziewczynami, zaczęła w ogóle w nie wątpić. Zwykłe niesnaski wlewały w jej serce tyle niepewności, że strach o własne życie zaczęła odczuwać już tutaj, w tym jakże bezpiecznym i sterylnym miejscu. Którego zazdrościli im sami Kapitolczycy.
Będąc więc zła na swoje trybutowe przywileje postanowiła poddać się losowi. Gdziekolwiek chciał ją zabrać Evan stawało się dla niej coraz bardziej obojętne, bo w końcu jaką tak naprawdę miała kontrolę nad swoim życiem? W cieniu jej i jej podobnych, przytakująca i posłuszna.
Chociaż nie.
Raz się jej udało.
A także tutaj, w Kapitolu.
Dlaczego nie potrafiła stać się kimś lepszym?
- Lepszą wersją mnie... - szepnęła z błogim uśmiechem.
Wtedy winda zatrzymała się. Zdziwiona brakiem ogrodów stała dłuższą chwilę w środku, póki Evan nie wziął jej za ręki i poprowadził przez korytarze. Kilka Strażników Pokoju zaczęło się jej przyglądać z zaciekawieniem a jeden z nich ewidentnie przygotowywał się by ją zabrać na jej piętro. Wtedy jednak stojący obok sąsiad szepnął mu coś na ucho na co ten krzyknął, dość głośno "Och, faktycznie, tak mi ją przypominała!".
Liv stanęła oburzona na środku korytarza i już chciała ich zrugać niczym Parker kiedy otworzyły się drzwi obok. Zmarszczyła brwi, widząc znajome twarze.
- Nie powinnam.
- Masz rację. - zaśmiał się Evan i zaprosił ją do środka.
- - -
Ayonel Hyun musiał mieć niezwykłą przeponę skoro nawet jego mlaskanie było tak donośne jak jego sam głos. Był przysadzistym, starszym mężczyzną, który, choć tak obły, jawił się bardzo dystyngowanie i elegancko. Chociaż po widoku tylu Kapitolczyków, Liv nie miała wygórowanych wymagań by jej zaimponować. Dlatego z nadmierną wdzięcznością obserwowała jak rektor Dystryktu Jedenastego umywał ręce nim się jej nie przedstawił.
- Miło cię wreszcie poznać, Sotoke! Evan wiele o tobie opowiadał!
Liv otworzyła buzię ze zdziwienia. Nie dość, że niemal ogłuchła od intensywności jego głosu to jeszcze przytłoczył ją zapach jego perfum - intensywnie słodkich owoców, których nazwy nie mogła sobie przypomnieć. Dlatego, nim zdążyła zrobić Faithowi wyrzuty za plotkowanie, przedstawił się jej ktoś jeszcze.
Jemu już nie podała ręki. Doskonale go zapamiętała, do czego sam nawiązał. Trudno nie było kojarzyć jeszcze świeżego, zeszłorocznego zwycięzcy. Tego samego, który zabił bez przepisowo, przymusowo wciągniętego w Igrzyska brata Melindy Hertz z jej własnego dystryktu. Bez jakichkolwiek oporów na 98. Igrzyskach po raz pierwszy startowało 19 chłopaków i 17 dziewczyn. Mimo to, Alex miał spore trudności z zabiciem nastolatka. I żadne z nich nie były natury moralnej.
- I po co ja tu jestem? Jako celebrytka? - spytała lekko zirytowana. Nawet część trenerów nie kwapiła się by ukrywać to, jak szeptają między sobą o jej podbojach. Nie wspominając o sponsorach na balkonie. Ci jednak, o dziwo, byli bardziej wysublimowani. Poza tym pojedynczym incydentem z kamerą a także dzisiejszymi okrzykami wstawionego sponsora, bezpośrednio, nie docierało do niej nic konkretnego. Ale i tak wiedziała a Parker tylko potwierdzała to, jak szybko rosną na nią zakłady. Z jakiegoś nieznanego jej powodu, rektorka stanowczo odmawiała by zdradzić jej naturę tych stawek.
Alex Parch, mentor Evana, parsknął ze śmiechu. Miał osiemnaście lat, piękną, latynoską cerę i uśmiech, który już w zeszłym roku, zakręcił w głowie niejednej Kapitolce. Liv chrząknęła, mając dziwne przeczucie, że już teraz, stojący w korytarzu Strażnicy, rozpuszczają już plotki o jej nowych fanaberiach.
- Świetnie! - warknęła i ruszyła w kierunku kanapy. Po drodze przewróciła awoksę, niosącą wazę z wodą. Ayonel krzyknął wystraszony, przez co inna służka, przy ścianie, lekko wzdrygnęła się. Liv zatrzymała się na chwilę by pomóc dziewczynie na podłodze, ale szybko tego zaniechała, nazbyt zła na całą sytuację. Może jednak ta konferencje nie była by taka głupia? Ciężko będzie się jej z tego wytłumaczyć u Taviusa.
- Livender, to nie tak... - Evan podbiegł do niej i zaczął jej wyjaśniać. W tym czasie Alex, ze swoim kokieteryjnym urokiem, podał rękę awoksie, zaczynając swoje zaloty.
- - -
Nie przypuszczała, że chodzi mu właśnie o sojusz. A raczej poradę odnośnie ich konotacji. Spodziewała się delikatnej, acz stanowczej, odmowy i wykopania z porozumienia. Ale na pewno nie tylu obaw. To wykraczało już poza jej odpowiedzialność.
- Jeszcze raz.
- Chodzi mi o tą z Czwórki.
- Mówiłeś też o Patricii.
- Tak, ona też.
- To tym się zajmowałeś?
Milczał. Westchnęła zawiedziona.
- Zapraszałeś porzuconych pretendentów do sojuszu kiedy nie miałeś pewności co do jego składu. - podsumowała mu jego ostatnie dni.
- To nie tak, Livender.
- A co z Clydem i Samaelem? Z nimi też przecież rozmawiałeś.
- Mówiłem ci, że to skomplikowane.
- Ale ja nie jestem głupia! - wstała zdenerwowana. Ayonel spojrzał w ich kierunku, gotowy by przejąć inicjatywę. Liv pokręciła głową by jednak nie ruszał do nich, nie będąc gotowa na jego kolejne przekrzykiwania. Swoją drogą, jak bardzo musiał mieć zmodyfikowaną nagłośnię by tak rozmawiać? I jak inni przyjaciele w Kapitolu go rozumieli? W tym samym czasie Alex, ku zdziwieniu Liv, czule zajmował się awoksą, która zraniła sobie dłonie w wyniku wypadku. Nie krwawiła, ale i tak dość niepotrzebnie, z nachalną precyzją bandażował nadgarstki młodej dziewczynie. Na wypowiedź Liv, szepnął coś do awoksy, która mimowolnie zachichotała, a przynajmniej próbowała.
- Właśnie dlatego cię tu zaprosiłem. - Evan objął jej dłonie i ściągnął w dół. Niechętnie usiadła obok niego, jednak tym razem dalej, co widocznie go zmartwiło. Z jakiegoś dziwnego powodu Liv przejęła się tym. Nie chcąc więc na niego patrzeć rozejrzała się a widząc, że nawet Alex ma w sobie krztyny empatii, poczuła jak niemal dławi się tą atmosferą.
- Nie lubisz mnie, prawda?
- Co takiego?
- Zaprosiłeś mnie, bo mój ojciec tu pracuje, tak?
- Co...?
- To nic złego, też pewnie starałabym się...
- Livender...
- Zwłaszcza, że teraz staję się jeszcze popularniejsza a moje zakłady...
- Przestań, proszę. - powiedział nagle donośnym tonem. Nie tak wymownym jak jego rektor, ale była w tym dominacja, której się po nim nie spodziewała. - To najgłupsza rzecz jaką od ciebie usłyszałem. - uśmiechnęła się lekko, lecz szybko spoważniała. Nie powiedział tego żartobliwie.
Otworzyła buzię by go przeprosić, ale pokora także zdawała się jej teraz nieprzemyślana. Ayonel udał się w tym czasie w inny kąt salonu, by włączyć sobie ulubioną telenowelę. Liv z trudem utrzymywała powagę słysząc pompatyczną piosenkę tytułową a także samą nazwę serialu 'Ogrodowe Rozkosze Pani Mirabell'. Evan chrząknął, zawiedziony jej niepodzielną uwagę, po czym wstał i zaprosił ją do swojego pokoju. Ayonel zabronił im, tłumacząc się przepisami. Stali więc tak, nie wiedząc gdzie się podziać. W końcu Evan powiedział coś, czego Liv bała się dzisiaj usłyszeć najbardziej.
- I tak mieliśmy iść do Ogrodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz