Dzień 6,
Torfowisko na wschodzie areny
Max Wright z niesłychaną satysfakcją obserwuje jak Paul Sam z trudem przełyka owoce winogrona. Wcześniej męczył się z bardziej białkowym posiłkiem jak suszone mięso, jednak jego rana po niedawnym zabiegu znacznie utrudniała mu przełykanie, czując jak powoli traci czucie w mięśniach szyi. Widząc to Lilith zaproponowała, że mu pomoże a chwilę potem obserwowali jak kroi kabanosy i inne wędliny w małe drobne kawałki. Paul niechętnie zjadł kilka, po czym przerzucił się na miększe owoce. Lilith nie od razu się na to zgodziła, stwierdzając, że w takim razie może mu je sama przeżuć jednak o takiej współpracy Max nie pozwolił jej dużo mówić. Obawiając się jego dalszych reakcji odpuściła i dokończyła swój posiłek.
Poza tą drobną sprzeczką z rana, Max jest w naprawdę dobrym humorze. Odnalazł najbardziej interesujących go trybutów a do tego Paul okazał się większą miernotą niżby sądził, skoro Lilith musiała go ratować przed licho wie czym. Mimo to nie omieszkał nie pochwalić mu się swoim nowym dziełem.
- Ze wszystkich kontuzji jakie mogłeś sobie nabić akurat spierdoliłeś jedyne co w tobie ceniłem. - stwierdza ponuro gdy bezpardonowo wymienia przy nich opatrunki na stopie. Lilith obserwuje go w zamyśleniu, niemo sprawdzając poprawność wykonania. Jest pod wrażeniem jego dokładności ale i posiadanych medykamentów.
- Dostałeś apteczkę? - dziwi się. Kiedy go zostawiała, dwa dni temu, nie miał jej przy sobie. Po jego stanie z kolei widać, że nie wrócił jeszcze do Rogu Obfitości, stąd jedyne co jej przyszło do głowy to podarunek od sponsorów.
Max prycha i wymienia w ciszy sączki. Smaruje sulfatiazolem ranne miejsca i wstrzykuje sobie resztki kodeiny w okolice rany. Przelicza tabletki z oksykodonem i bierze jedną. Dalej rutynowo nakłada gazik, usztywniając sączek a potem otacza to wszystko bandażem. Gdy Lilith widzi jak zakłada but na goły opatrunek szybko sięga do swojego plecaka, po czym rzuca mu parę nowych skarpetek.
- Liczyłam, że gdzieś się spotkamy. Mam też bieliznę.
Max obserwuje w ciszy zwinięte skarpetki w dłoni. W końcu je zakłada z uznaniem kiwając do niej głową. Nim nie usłyszy od niej pretensji rzuca w jej stronę tetracyklinę i oksykodon, bardziej dla Paula niż dla niej. Lilith zabiera od niego świeżą strzykawkę i podchodzi do Sama, któremu ten pomysł ewidentnie się nie podoba.
- Jest silniejszy od paracetamolu. - wyjaśnia mu, podając tabletkę. - A to jest antybiotyk. Też nie zaszkodzi. - wskazuje mu szklaną buteleczkę z przezroczystym płynem. - Wiem, że nie chcesz od niego przysługi. - łapie go za dłoń by go uspokoić. Przyciszyła głos by Max ich nie podsłuchał. - Więc uznaj to za pomoc ode mnie, okej?
Paul krzywi się, czując delikatne ukłucie, po czym kiwa głową na znak zgody. Max w tym czasie zdążył pochować swoje rzeczy, przegryźć kilka kabanosów a nawet przemyć twarz wodą z okolicznych cieków. W końcu wyjmuje jakieś zawiniątko z kieszeni bojówek i balansuje go w rękach, czekając aż skończą jawnie konspirować przed nim.
Lilith chrząka gdy widzi jego czekającą postawę. Paul wywraca oczami i poprawia opatrunek, świszcząc coś pod nosem. Godzinę temu Remuo zakończył swój prawie dwugodzinny apel reklamujący połowę usług w Kapitolu i jak dotąd nie widzieli ani jednego spadochronu. Najbardziej przybitym był Paul, który oczekiwał leków ułatwiając mu gojenie się rany od katon a nawet wyziewów rozkurczających, gdyż nadal miał problemy z oddychaniem po większym wysiłku (dlatego Max tak łatwo go obezwładnił). Max widzi jak trybut z Siedemnastki zaczyna niemrawo patrzeć w niebo. Kręci głową z niedowierzaniem na jego naiwność i niesamodzielność ale powstrzymuje się od uwagi.
- Mam coś dla ciebie, Caton. - mówi w miarę sympatycznie, co usypia czujność Lilith i Paula. Rzuca do niej niewielkie zawiniątko, łatwo mieszczące się w dłoni. Przypomina opakowaną piłeczkę do tenisa. Lilith wyważa co to jest, patrząc niepewnie na Maxa. Nie szczerzy się jak psychopata, nie ponagla jej. Ale w tej dziwnej uprzejmości czuje ukryty postęp. Albinos unosi brwi, zachęcając ją by sprawdziła pakunek. Paul chrząka by tego nie robiła. Lilith odwija jeden róg materiału i przystaje. Max prawie wstaje, poirytowany jej opieszałością. Z trudem się powstrzymuje ale Caton zauważa jego dziwne zachowanie. Postanawia to wykorzystać.
- Mówiłeś, że widziałeś Liv na złomowisku. - powtarza Lilith, chcąc podsumować wszystkie informacje, które im wcześniej przekazał. Opowiedział im nie tylko jak spotkał Liv ale też jak o północy na niebie pojawiły się zdjęcia Leslie i Sevena, którzy przecież byli z nią w sojuszu.
Max przytakuje.
- I to jest w tamtą stronę? - pokazuje mu północny wschód.
Ponownie potwierdza.
- Jest sama?
- Jak już wam opowiadałem: tak. Już tak.
- Nadal nie wierzę, skąd niby wiesz jak do tego doszło.
- Och, to akurat było proste: powiedziała mi. - odwraca się z zadowoleniem do Paula.
- A natrafiłeś na nią kiedy...
- Otworzysz to w końcu czy nie? - przerywa jej surowym tonem. Nie czuć w nim złości, nie podniósł na nią głosu. Ale emanuje z niego chłód i pewna groźba zniecierpliwienia.
Lilith wzdycha i bez komentarza odwija resztę zakrwawionego materiału. Serce podchodzi jej do gardła gdy na swojej dłoni widzi wyłupaną gałkę oczną, wraz z ciągnącym się dookoła nerwem wzrokowym. Lilith oddycha niespokojnie, próbując nie dać po sobie poznać zaskoczenia. Podnosi powoli dłoń do twarzy chcąc przyjrzeć się bliżej narządowi. Paul obserwuje ją ze zmieszaną miną i chrząka coś do Maxa (Więc tak wykorzystujesz moje porady?), na co Wright skłania mu się nonszalancko.
- To dla mnie? - upewnia się Lilith. Twarz Maxa wyraźnie łagodnieje gdy widzi jak Caton z zaciekawieniem ogląda czyjeś oko. Niepewnie szturcha je paznokciem, potem czubkiem broni, aż w końcu odważa się by poprzerzucać je między palcami. Gdy tak zajmuje się jego prezentem to Max z kolei zaczyna być niespokojny, wręcz podenerwowany, oczekując pochwały i uwagi. Apogeum jego niecierpliwości osiąga gdy Lilith przykłada ciało szkliste do nosa by sprawdzić stopień rozkładu. Z trudem przełyka ślinę gdy dziewczyna muska ustami swój podarunek. Paul obserwuje ich dziwną więź z ciekawością. Po ich wszystkich kłótniach oczekiwał, że Caton będzie bardziej stanowcza wobec swojego współtrybuta. Lilith w końcu odkłada prezent na miejsce. - To oko Liv, prawda?
- - -
Przedmieścia ruiny urbanistycznej na północnym wschodzie areny
- Uważam, że to jedzenie. - Brienne Malcolm z Dystryktu Piętnastego nie poddaje się. - I że bardzo głupio robimy. - dodaje gdy Fride Carporiari z Dystryktu Szestnastego kończy układać mały stosik z prezentów. Utworzyli go kilkanaście metrów dalej od ich obozowiska, na jednym z wielu szczytów góry śmieci.
- Daj spokój Brienne. - mówi Farrel Lane z dystryktu Osiemnastego. - Słyszałaś jej historię. Chcesz żebyśmy wszyscy skończyli jak Aaron?
- Tak łatwo jej wierzysz!
- A ty za mało! To przecież Liv! Nie jakiś tam Max czy Diana...
- Ale ja jej nie znam. - odpiera jego argumenty. No tak. Przecież nie trenowali razem. Ba, nie trenowali razem z nim, póki ich do siebie nie przekonał pod koniec treningów. A raczej przekupił informacjami. Farrel odwraca się w kierunku ich bazy. Liv już pierwszego dnia zaproponowała mu sojusz. Nie posłuchał jej, uparcie dążąc za trybutami z Szesnastki i Piętnastki. Teraz to zdaje się nie mieć większego znaczenia. Brienne i Fride wydają się trzymać w parze, przez co ma wrażenie, że w razie zagrożenia bardzo szybko by zostawili pozostałych.
No właśnie. Opuścili obóz, by w trójkę sprawdzić z ostrożnością zawartość pakunków. I choć groźba bomb wydawała im się bardzo realna, Brienne podeszła do tego sceptycznie, dość nieuważnie przenosząc część spadochronów. Farrel upomniał ją kilka razy ale wysoka trybutka zignorowała jego uwagi.
- Dobra, odsuńmy się. - instruuje ich Fride. Schodzą z górki i ustawiają się za nim. Fride podnosi swoją broń - sporej wielkości łuk bloczkowy. Przypomina profilem płaszczkę a na końcach ramion znajduje się po obrotowym krążku, wspomagającym napięcie cięciwy. Brienne prycha zirytowana pod nosem, dalej prawiąc o bezsensowności zawierzania Liv. Fride uśmiecha się do niej, po czym napina łuk i strzela. - Cholera. - zaklina gdy pudłuje. Gdy marnuje tak dwie kolejne strzały Farrel proponuje by rzucili tam w sumie cokolwiek ze śmietniska, co mobilizuje Malcolm, która bierze pierwsze lepsze kamienie i zamachuje się w kierunku pojemników od sponsorów.
Następuje niewielki wybuch o promieniu kilku metrów. Wystarczający, by utworzyć spopielony okręg dookoła prezentów. Farrel kręci głową z niedowierzaniem głowiąc się, po co spikerzy mieliby zapowiadać prezenty-pułapki. Fride stoi oniemiały, jakby sam nie był do tej pory przekonany obawom Liv a zgodził się na tę próbę jedynie by podroczyć się ze swoją dziewczyną. Z kolei Brienne obserwuje palące się spadochrony w zamyśleniu.
Mija tak kilka minut, po których Brienne z impetem rusza w stronę tlących się pudełek.
- Czekaj, a ty dokąd! - Fride powstrzymuje ją w ostatniej chwili.
- To nie wybuch, który rozerwałby nas na kawałki. - warczy zła.
- Co nie znaczy, że nie miała racji. - Farrel broni ostrzeżeń Liv.
- Nie miała. - Brienne poprawia ostrzegawczo swoją broń. Farrel, który jako jedyny nie nosi przy sobie żadnego uzbrojenia, ustępuje, nie gotowy jeszcze do tego nierównego starcia. Dziewczyna stęka ciężko i rusza z powrotem pod górkę. Chłopcy obserwują ją z dołu, czekając aż coś się stanie.
- Nie było was całą noc. - zauważa Farrel gdy Brienne oddaliła się wystarczająco. Fride wyraźnie się zawstydza. Farrel chichocze i daje mu kuksańca w ramię. Fride pozwala na fantazję nieświadomemu koledze. Nie powinien też odczuć i tej niesprawiedliwości.
- Znaleźliście Clyde'a?
- Nie. Liv coś mówiła?
- Niewiele.
- Myślisz, że coś wie? Może go dobiła...
- Przecież nie był na podsumowaniu. - przypomina Farrel. - Nie umarł wczoraj.
- Ale dziś w nocy mógł.
Ucichli na chwilę. W tym czasie Brienne kopnęła palący się metal, rozdzielając go od pozostałych sponsorowych prezentów.
- Nie powinienem go wyrzucać. - przyznaje nagle młody Carporiari. Farrel patrzy na niego ze zdziwieniem. Nie spodziewał się, że po takiej złości i zawziętości Fride odczuje wyrzuty.
- Samael strasznie to przeżywa.
- Tak, wiem. Może byś go wyciągnął na obchód?
- Taki miałem zamiar. Przecież Liv nie da rady. Powiedz - odzywa się ponownie po chwili. Brienne w tym czasie kończyła oglądanie metalowych opakowań prezentów. - To dlatego zgodziłeś się ją przyjąć? Miałeś wyrzuty po przepędzeniu Clyde'a?
Fride nie odpowiada, co Farrel uznaje za nieme przytaknięcie. W ten dziwny sposób dowiedział się, że chłopaczek z Szestanstki ma jednak jakieś serce.
Brienne chrząka i przywołuje ich do siebie.
- Dwie paczki lekarstw, suchy prowiant, latarki i to. - pokazuje im dziwną, metalową obręcz zdobioną po zewnętrznej stronie. Fride bierze ją do ręki, obracając ją i wyważając.
- Ciekawa broń. - mówi i podaje ją Farrelowi.
- Przecież coś wybuchło.
- No właśnie! - Brienne wyprostowuje się. - Jeden z podarunków. Zakładam, że dla Liv.
Farrel opuszcza rękę z czakramem, patrząc z grymasem na Brienne. Co chodziło po głowie Indiance?
- Myślicie, że nas okłamała? - Fride zaczyna składać wszystko do kupy. - Może znalazła przy Rogu jakieś bomby i atakuje nimi innych trybutów? A teraz miała dostać dostawę?
Farrel otwiera usta, rozczarowany jego rozumowaniem. Z pomocą przychodzi mu Brienne.
- To byłoby spójne i prawdopodobne gdyby nie oddała nam tak łatwo swojego spadochronu. No i przez to całe ostrzeżenie.
- 'Spójne i prawdopodobne'? - oburza się Farrel.
- No przecież mówiłam ci, że jej nie znam. Po krótkich obserwacjach z Kapitolu wiem tyle, że nosiła się jak lafirynda a w kulturoszmatławcach opisywano jej Igrzyskowe podboje miłosne. To wystarczające dowody na 'seksowną i drapieżną' strategię.
Fride zapiera wdech z wrażenia. Tak, to wszystko zaczyna mieć sens. Farrel z kolei łapie się za czoło, lekko zirytowany, ale też rozbawiony.
- To bzdury, po prostu ma pecha. - mówi bezpardonowo, jednak to nikogo nie uspokaja. Pech w tym przypadku brzmi gorzej, bo i Fride i Brienne wiedzą, co znaczy nieszczęsne fatum na arenie.
- Więc jest inna opcja. - Brienne bierze głęboki wdech. - Ktoś się świetnie bawi prezentami. - mówi powoli i kieruje wzrok na Fride. - A ty wpuściłeś do sojuszu cel nie tylko pretendentów ale i Kapitolu.
- - -
Torfowisko na wschodzie areny
Max ściera krew z rozciętej wargi. Powinien się spodziewać tego ciosu od Paula. W końcu nie raz pokazywał jak bardzo jest z nią związany emocjonalnie. A mimo to, coś mu podpowiadało, że chłopaczek na pewno wstał gwałtownie po to by mu pogratulować. Tak się jednak nie stało a bójkę między nimi musiała przerwać Lilith.
- Tropiłem Curtisa...
- Tak jak ci opowiadałam. - wtrąca ostrzegawczo Caton, siedząc pomiędzy nimi. Max wywraca oczami na widok jej protekcji.
- Myślałem, że doprowadzi mnie do ich sojuszu ale gnojek musiał wiedzieć co zamierzam. Zmylił mnie i poszedł na złomowisko. Nie od razu się skapnąłem, że to dobre miejsce na kryjówkę. Wiecie, najwięcej zmiechów lokowali właśnie tam... - spluwa wzbierającą się krew w ustach. Lilith szuka czegoś w torbie i podaje mu nawilżone chusteczki. Paul obdarza ją oburzonym wzrokiem a ona tylko kręci głową, karcąc go za jego wrogość. Przecież nie usłyszeli jeszcze całej historii.
- W końcu ją jednak znalazłeś. - przypomina mu Lilith gdy Wright przeciera twarz.
- Najpierw wytropiłam Curtisa. Drugi raz. - przerywa na chwilę, czekając na ich reakcję. A raczej na Lilith, patrząc na nią całkiem sympatycznie. Paul marszczy brwi, próbując zrozumieć co ich tak naprawdę łączy. W tej chwili przypomina mu bardziej psa gończego niż igrzyskowego partnera. Ciągle chwali się swoimi wyczynami i czeka na nagrodę w postaci pochwał od Lilith. Więc taki sojusz ze sobą uzgodnili?
Lilith uśmiecha się lekko do Maxa, co jest na tyle wystarczające by kontynuował swoją relację.
- No więc jak zauważyłem, że sobie ze mną pogrywa to się zirytowałem i chciałem go kropnąć. W sumie prawie mi się udało, gdy nagle wyskakuje mi Liv prosto z gruzu i zaczyna te swoje pieprzone przemowy.
Na wzmiankę o swojej sojuszniczce Paul automatycznie się spina.
- Aż tak jej nie lubisz? - zabiera głos Lilith.
- A na serio ktoś darzy ją sympatią? No, poza nim. - uśmiecha się złośliwie. Sam zaciska pięści i podnosi się na kolana gotów do kolejnego boju. Max także rwie się do jatki, ponieważ po niespodziewanym ciosie partnera nie zdążył mu jeszcze podziękować. Refleks Lilith okazał się wtedy szybszy. Tym razem również.
- Przestańcie udawać kretynów. - karci ich i spogląda na nich po kolei. - Nie prowokuj go. A ty Paul - odwraca się do niego. - Może w końcu zauważ jakiego czasu używa.
Max zagryza usta, widząc błyskotliwość swojej partnerki. A jednak nie dała się zwieść! Nie to co ten dureń z Siedemntaski. I tak mija chwila, gdy zdezorientowany Paul zaczyna rozumieć jej słowa.
- Mógłbyś to w końcu przyznać. Zależy ci na niej. To jedna z tych wielkich... - przerywa na chwile błądząc wzrokiem pomiędzy nim a Lilith, - Miłości. - kończy z lekkim obrzydzeniem. Lilith zaciska zęby, hardo znosząc jego odrzucenie. Zresztą, nie chce się o to spierać. Przecież Wright tak wiele wycierpiał. Dobrze znał problem miłości. Tej wielkiej, jedynej. Jak jego ojciec, który zostawił go samego z matką na pastwę Kapitolu. Dla miłości i z miłości. Dla której nie było miejsca w jego życiu; może była zbyt odpowiedzialna, za ciężka. Wymagała zbyt dużego poświęcenia.
Paul nie odpowiada na tę zaczepkę, więc Max kontynuuje. Opowiada im co się działo, gdy chciał dobić Curtisa, o dziwnej walce z kontuzjowaną Liv a nawet o tym jak sama oddała mu tamto oko.
- Wyłupała je sobie? - dziwi się Lilith. Paul rozwiera skrzydełka nosa w podenerwowaniu. Wright uśmiecha się powoli, ciągnąć ich niepewność jak najdłużej. W końcu jednak ich uspokaja.
- Nie. Dała mi oczko Curtisa.
Paul spuszcza powietrze, wyraźnie się rozluźniając. To wciąż brzmi makabrycznie ale każda informacja o tym, że Liv żyje i nic sobie nie zrobiła jest dla niego na wagę złota. Przecież nie mogła być na tyle bezczelna by go uprzedzić. Lilith także wzdycha z pewną nostalgią. Ponownie przegląda krwawy podarunek, próbując przypomnieć sobie jak wyglądał Clyde.
- To miłe z jej strony. - podsumowuje czyn Liv. Max szczerzy się zadowolony i spogląda zadowolony na Paula, jakby chciał mu pokazać jak powinien wyglądać prawdziwy sojusz. Sam zaczyna dostrzegać ich przewagę.
- Cóż, jeśli chcecie mnie zabić to na waszym miejscu nie ociągałbym się tak. - rzuca sarkastycznie, próbując ich sprowokować. Do tej pory wystarczyło mu, że Wright zdawał się być nieprzewidywalny. Jeśli Lilith ma okazać się również socjopatką, nie starczy mu czujności na taki sojusz. A przez wspaniały talent tropicielski Maxa nie może nawet zaplanować w spokoju ucieczki. Mimo to, co jakiś czas zerka w stronę złomowiska. W końcu to tam Max ją spotkał. Mógłby jeszcze zdążyć ze swoją pomstą.
- A jemu co? - dziwi się Max.
- Chodzi ci o ten węgiel? - dziwi się Lilith.
- Ach, to JEJ pokazałeś co dostałeś? - prycha Wright, po czym rozpakowuje swoje dzisiejsze podarunki. Wyjmuje paczkę drobnych kabanosów, plastry selera i marchewki, drobne pieczywo i butelkę izotoniku. Gdy czuje jak pozostała dwójka go obserwuje chrząka coś pod nosem, pokazując miejsce obok siebie. Lilith przysiada niemal od razu po przyzwoleniu, jednak Sam się wacha. To dobra okazja na ucieczkę. Nie dobiegłby daleko, ale może ta część areny nie jest taka wielka? A nuż z tamtej góry rupieci dostrzegłby ich bazę? Mimowolnie znów się denerwuje przez co brakuje mu tchu. Lilith chce wstać by podać mu butelkę wody ale Max chwyta ją za ramię. Lilith obraca się w jego stronę i na krótką chwilę mierzą się spojrzeniami. W końcu krzyczy do Paula żeby przygotował się do złapania plastiku i rzuca w jego stronę butelkę. Wright mruży oczy w złości i w milczeniu dokańcza posiłek.
- - -
Las mieszany na południowym zachodzie areny
Opóźnienie dostarczenia zapowiadanych prezentów, spowodowane niewyjaśnioną opieszałością kilku dystryktów, wywołuje szereg komplikacji. Na przykład Liv zdążyła przedstawić pozostałym wszystkie argumenty za i przeciw, opowiadając im (z dużym trudem) co się wydarzyło dzień wcześniej. Tak naprawdę ani Fride ani Brienne nie za bardzo kwapili się do zaufania jej (choćby i z racji poznania jej zbyt dobrze w czasie treningów) ale jej traumatyczna reakcja, łamanie się głosu, urywanie w dziwnych momentach i pogrążanie się w tych straszliwych wspomnieniach, przekonują nie tylko Farrela i Samaela ale nawet Fride'a. W ten sposób, nim nie nadleciały pierwsze spadochrony, ustalili sobie plan jak się do nich zabrać. Ponadto ich zaufanie i przezorność pozwoliło jej choć na chwilę się rozluźnić. Nawet przez sekundę nie pomyślała aby zapytać ich dlaczego nadleciało do nich sześć spadochronów.
Z kolei oczekiwanie na upominki Hector Hidgins z Dystryktu Pierwszego spędził na usilnej próbie powstrzymywanie się od wydrapania sobie kolejnych ran na rękach. Tutaj zaskoczył go Duży Timmy z Dystryktu Czwartego, który w pewnym momencie miał dość jego zachowania i postanowił rzucić mu coś na opatrunek i przemycie ran. Gdy więc tak Timmy objaśnia mu w jakiej lokacji znajduje się dokładnie tajemniczy zamek, Hector chcąc nie chcąc, przychyla się do jego pomocy i dezynfekuje pobieżnie swoje rany. Nie chciał robić sobie opatrunku jako tako, oczekując wspaniałych medykamentów z Kapitolu w zapowiadanych podarunkach. Jednak wątpi w ich zawartość gdy kilka godzin od ogłoszenia widzi opadający w kierunku Timmiego trójząb.
Los chciał, że nie pomylił się co do swojej pomocy. Już kilka minut później sowicie wysmarowuje swoje całe ramiona i przedramiona. Maść niebotycznie cuchnie ale ma wspaniałe właściwości chłodzące a przede wszystkim - niwelujące ten przeklęty świąd. W tym czasie Timmy mało skutecznie ćwiczy z nową bronią.
- Wyglądasz jakbyś w ogóle się jej nie spodziewał. - mówi Hector, widząc jak niezdarnie mu idzie. Osiłek chrząka z lekkim cynizmem.
- To nie jest broń prawdziwego mężczyzny.
Hector unosi brwi w rozbawieniu. Brendth nawiązuje pośrednio do broni, których do tej pory używał Hidgins. Broń długa i miotana. Jakby bał się bezpośredniego starcia. Timmy wraca do ćwiczeń a Hector podjada co nieco marynowanych sardynek, które Timmy ewidentnie przeszmuglował z zapasów dla siebie. Godzinę później, niemal w południe, wyruszają z obozu.
- A co jak natkniemy się na naszych? - pyta Hector gdy są już w lesie. Kierowali się na południowy zachód, tam gdzie właśnie Timmy piątego dnia zauważył to dziwne zabudowanie.
- Masz na myśli Maxa i pozostałych? - Hector kiwa na potwierdzenie. Timmy wzdycha. - Cóż, formalnie jeszcze się nie rozdzieliliśmy...
- Ale nie wrócili. Maxa chyba z dwa dni już nie widziałem...
- To prawda.
Hector milczy przez jakiś czas. Timmy odpowiada mu zbyt lakonicznie, skąd ma wiedzieć co zrobić gdy spotkają tych dezerterów? Timmy zdaje się tylko czekać na jego podenerwowanie, licząc na to głupie pytanie, które po chwili pada z ust trybuta z Jedynki.
- Sprzątamy tych zdrajców jak się naprzykrzą?
- Och, 'zdrajcy' to takie brzydkie słowo, Hectorze.
Hector marszczy brwi na jego ton głosu. Nie podoba mu się to dziwne spoufalanie się rybaka. Od samego rana okazuje mu za nadto uwagi, od pytania o jego samopoczucie, zdrowie po pomoc w opatrunkach czy imienne apostrofywanie.
- Nie podrywam cię, ty jebany idioto. - Timmy śmieje się doniośle.
- A żebyś wiedział, że właśnie o tym myślałem. - Hector wyraźnie rozluźnia się. Mimowolnie rozgląda się, jakby brakowało mu trzeciego komentarza. I wtedy znów sobie o niej przypomina. - Mogliśmy zostawić tam jakąś wiadomość.
Timmy zatrzymuje się i spogląda w kierunku obozowiska. W ciągu niecałej godziny oddalili się na trzy kilometry, wspinając się na leśne wzgórze. Z prześwitów drzew można jeszcze dostrzec polanę wokół metalowego zabudowania.
- Mogliśmy. - potwierdza gorzko Timmy.
Hector wybałusza oczy, niedowierzając empatii muskularnego sojusznika. Do tej pory z radością i satysfakcją słuchał jak Hector i Monica znaleźli pokotłowaną Olivię w Kaplicy, jak Hidgins dobił małolatę z Dwunastki, fantazji Santos o podrzynaniu gardeł za pomocą metalowych wieczek a nawet o wspaniałej idei rozłożenia agresywnego ogrodzenia wokół ich obozu. A teraz dochodzi do tego obrazu współczujący Timmy, pośrednio przyznający się do własnego błędu.
Duży Timmy widzi jego zmieszanie, więc wznawia chód. Po krótkiej chwili rusza i Hector, który, chcąc rozluźnić atmosferę, zapytuje go o te dziwne liniki, które zawiesił sobie rano przy pasie. Timmy, do tej pory noszącej przy sobie jedynie krótką broń i kastet (który częściej mu służył do ranienia drewna przy wspinaczkach) postanowił zaopatrzyć się w dość specyficzną broń (Hector i tak miał wątpliwości czy na pewno można to zaliczyć do broni). Była to długa, lniana lina na której końcu znajdował się niewielki, żelazny hak z dość długą gardzielą i kilkoma rogami. W końcu osiłek napomknął coś o oblężeniu zamku jak w dawnych czasach co Hector przyjął z uśmiechem.
~ * ~ * ~ * ~
Flashback
Trzeci Dzień Szkolenia,
Apartament Dystryktu Siedemnastego
- Cholerna mać! - Liv obudziła się z przekleństwem na ustach. Nie spodziewała się takich snów w Kapitolu. Przyłożyła dłonie do rozpalonych policzków. - Widocznie każda okazja jest dobra do gruchania... - westchnęła zawiedziona swoją postawą, po czym rozejrzała się. Na dworze nadal było ciemno a cyfrowy zegarek obok jej szafki nocnej wskazywał czwartą nad ranem. Liv przetarła twarz, po czym w ciemności udała się do toalety.
Gdy myła ręce postanowiła przepłukać twarz kilka razy, chcąc obniżyć swoje libido. Zrezygnowana weszła do pokoju i podeszła do niewielkiego ekranu, zawieszonego przy jednej ze ścian. Zapaliła niewielkie światełko przy nim i pobieżna przejrzała instrukcję. Następnie uruchomiła urządzenie i wybrała jedną z opcji. Maszyna kazała jej wyciągnąć nadgarstek przed siebie. Nie wiedząc do końca co się stanie, wykonała polecenia a chwilę potem niewielka igła przecięła jej ciało, pobierając próbkę krwi.
Liv rzuciła kilka soczystych przekleństw, inspirując się Parker sprzed kilku dni. Zacisnęła zła zęby, próbując nie wydzierać się za głośno. Mimo to i tak miała wrażenie, że ich pokoje były dźwiękoszczelne, i gdyby tylko Farrel Lane z Dystryktu Osiemnastego, zamknął wtedy drzwi za sobą, uniknęliby tylu durnych plotek i pomówień.
Maszyna wydała pojedynczy dźwięk, informując o skończonej analizie. Jakaś rurka prysnęła na nią ponownie płyn dezynfekujący a pojedynczy laser zasklepił wkłucie na jej ręce. Liv zmarszczyła brwi i spojrzała na ekran.
- Do jasnego Crowa, przecież ja nic nie rozumiem! - szepnęła z irytacją. Nacisnęła opcje wydruku, po czym zabrała pojedynczą kartkę na balkon, chcąc to wszystko przemyśleć. Na dworze było ciepłe i cicho, miasto już dawno zasnęło. Liv instynktownie spojrzała na balkon obok. Zauważyła na nim niedopałki papierosów. Ciekawe, czy i poprzedniego wieczoru jej wyczekiwał. Skarciła się w myślach, za swoje zapominalstwo. Wtedy jednak przyszło jej coś głupiego do głowy.
- - -
Mało lotny plan Liv opierał się na jej braku umiejętności wspinaczkowych, ryzykowaniu życia by przejść po balustradzie tyrady, tylko po to by z trudem przejść przez barierkę balkonu i napotkać tam zamknięte drzwi balkonowe. Liv stuknęła kilka razy czołem w szybę, gratulując sobie pomysłowości. Jej postękiwania i ogólnie harmider jaki wykonuje przy oknie sprawia, że coś się jednak dzieję. Kilka minut po jej genialnym wyczynie i poświęceniu jej niedoszły kochanek otworzył drzwi.
- Możesz mi to do cholery wyjaśnić?! - Parker skończyła czytać gazetę i rzuciła ją ostentacyjnie na stół.
- No to już jakaś obsesja! - Liv podniosła kilka szmatławców. - Wcale nie rzuciliśmy się sobie w ramiona!
Parker uderzyła się w w czoło. Przejechała tak po całej swojej twarzy, myśląc nad jakimś rozwiązaniem. W tym czasie na śniadanie zjawił się Phoebe i Pharadai, którzy po krótkim przywitaniu, zabrali się do swojej pracy. A przynajmniej chcieli, póki nie zobaczyli dzisiejszych gazet na środku stołu w jadalni. Pharadai pokręciła zawiedziona głową a Phoebe zachichotał.
- Możemy mówić, że to podkręcanie atmosfery. - wtrącił nagle Baduin. Tego dnia postanowił bardziej pilnować się przy Parker, przechowując cały alkohol w swoim pokoju. Wystarczyło mu skarg Parker, która niemal od razu jak zobaczyła Paula z piersiówką kazała mu wykonać badanie kontrolne w swoim pokoju.
- To by sugerowało, że stabilizatory nic nie dają. - zauważyła rektorka.
- A no właśnie, zrobiłam se te badania, o których wczoraj mówiłaś. - Liv wyjęła zmieloną kartkę z kieszeni i podała je Parker. Kobieta przyjrzała im się uważnie, uciszając się na chwilę. Wszyscy skorzystali z tej okazji by zabrać się za śniadanie lub, jak styliści, do pracy nad wizerunkiem Liv i Paula. Spokój ten jednak nie trwał długo.
- A czemu tu jest godzina czwartej w nocy?
Liv wstrzymała się przed zapychaniem buzi kolejnymi klukami, marcepanowymi ciasteczkami polanymi karmelową polewą okruszoną orzeszkami macadamia. Znieruchomiała w pozie sięgającej po następne, co wywołało uśmiechy stylistów a nawet Paula. Dziewczyna odparła coś niewyraźnie, przełykając z trudem słodycze.
- I czemu jesz tyle słodkiego po nocy?!
- Eee...
Paul zachichotał i uniósł sugestywnie brwi, z błogim uśmiechem oczekując wyjaśnień Liv. W tym czasie Pharadai przeglądała flakoniki, które zaproponował jej Sam, do zmiany jego wizerunku. Phoebe nawet nie próbował stawać pomiędzy Liv a Parker.
- Ty mała ladacznico! - warknęła Parker, bardziej z oburzenia niż wściekłości. - A ja ciebie tak kryłam!
- Czekaj, czy ty myślisz, że...
- I to jeszcze z Truposzami? Nie mogłaś wskoczyć do łóżka jakiemuś pretendentowi? Nawet ten cichy by się nadał. Albo temu z książkami, co wczoraj występował w telewizji!
- Czy ty mi doradzasz z kim powinnam się puszczać?!
- Acha, wiedziałam! - Parker trzasnęła dłonią w stół ciesząc się z wymuszonych zeznań.
- Ale ja tego nie zrobiłam!
- Och, nie mi się z tego tłumacz, tylko jemu! - i znów zaczęła gatkę szmatkę o urażonych fankach wykorzystanego przez nią Paula, Baduinie który niezwykle ciężko fleksował się nad jej wizerunkiem w Kapitolu a nawet styliście, który z wielkim bólem musi ciągle zakrywać jej niedoskonałości, by stanowiła od rana nienaganny obiekt pożądania.
W czasie tego ostatniego argumentu Phoebe nachylił się do niej nieznacznie, przecząc takiemu stwierdzeniu. Liv podziękowała mu skinieniem, cierpliwie czekając na koniec monologu rektorki. Przysiadła do stołu, ponieważ w czasie takich tyrad, Parker zaczynała przechadzać się po całym pomieszczeniu, i zabrała się do posiłku. Jakoś dalej miała ochotę na same słodkie potrawy ale rugi Parker na tyle ją speszyły, że z trudem zmusiła się do sałatki z peklowanymi ogórkami i ziemniakami i kilku kromek kukurydzianego pieczywa. W tym czasie Phoebe stanął za nią i zaczął zaczesywać jej włosy. Paul z Pharadai wzięli z nich przykład i po chwili jedynie Baduin stał z założonymi rękami, jakby brakowało mu flaszki w której z dłoni. Widać było, że walczy z czymś, prawdopodobnie pokusą, posłania kolejnej awoksy po jakieś zapasy. W końcu jednak przysiadł i dojadł resztę słodkości, których nikt więcej nie ruszył.
- ... i właśnie dlatego dzisiaj...
- "... dzisiaj także NIE DAM wam iść na te wywiady." - Paul pod nosem przedrzeźniał przewidywalne groźby rektorki. Parker zdzieliła go po głowie jedną z gazet. Tym razem był to dwutygodnik "Puffsy i ja" o pielęgnacji psów. Liv z dziwną ciekawością zastanawiała się jak takie gazety nawiązywały do takich tematów jak romanse trybutów, będąc tytułem dedykowanym zupełnie innej grupy odbiorców. Cicho westchnęła ze smutkiem, co zauważył Phoebe. Czy faktycznie ich czytelnicy różnili się jakoś od siebie?
- Tobie, palancie, akurat dam taką możliwość. - zaskoczyła ich Parker.
- Co? Naprawdę? - Paul nie dowierzał.
- Dlatego przyniosłam ci kilka nowych stylizacji do telewizji. - potwierdziła Pharadai. Uśmiech zagościł na twarzy Paula. Nie omieszkał przy tym nie spojrzeć na zrezygnowaną partnerkę. Wysilił się na kilka złośliwości ale widząc, że Liv minęła złość zaprzestał na 'Livender Miłosny Dezerter', 'Trybutowa Miss Nierządnic' a nawet próbował dywagować o jej kapitolskiej przyszłości, gdy wygra Igrzyska i stanie się największą kochanicą stolicy.
Parker w milczeniu słuchała jego obelg, kiwając głową z uznaniem a nawet mrucząc coś pod nosem. Baduin rozłożył się na krześle przy stole, nie czując się dobrze po takiej dawce kalorii. Jedynie styliści zainterweniowali, choć łagodnie. Pharadai zaprosiła go do pokoju na wybór stroju do studio Remuo. Z kolei Phoebe zabrał Liv do jej pokoju, wymyślając jakąś słabą wymówkę. Wszyscy jednak byli na tyle zmęczeni, że nawet Parker nie siliła się by go powstrzymać.
- - -
- Możesz zacząć płakać. - powiedział Phoebe gdy byli już sami. Liv uśmiechnęła się pobłażliwie. Dotknęła swoich upiętych włosów. Dopiero wtedy zrozumiała, że mimo warkocza na środku głowy, część włosów pozostawił jej rozpuszczonych. Podeszła zaciekawiona do lustra. Phoebe podał jej drugie zwierciadło by mogła obejrzeć tył głowy.
- Nie licz na komplementy, dekorujesz trupa.
Powiedziała dość łagodnie, przez co nie do końca wiedział jak zareagować. Dopiero po chwili zauważył, że sama go cytuje. I znowu wzbudza tym jego litość. Liv otworzyła buzię, by jakoś zmienić atmosferę ale uprzedził ją.
- Lubię to.
I choć było to oficjalne wyznanie sposób w jaki to powiedział sprawił, że serce jej na chwilę stanęło w gardle. Był w tym niewymowny ból, niewypowiedziane słowa, których się pewnie sam obawiał. Wyglądało na to, że to naprawdę ich pierwsze Igrzyska. A może tylko jego? Pharadai jakoś nie wydawała się taka strapiona. Jeszcze wczoraj porównywała siłę Parker do swojego lakieru do włosów. Jej brat natomiast był mniej żywiołowy i choć równie utalentowany, od dłuższego czasu Liv miała wrażenie, że tu nie pasował.
- Fajne hobby. - żachnęła po krótkiej chwili milczenia. Stylista zaczął się rozpogadzać. - Chyba dobrze się dobraliśmy. Ja robię z siebie ofiarę a ty je upiększasz. - roześmiała się.
- Myślałem, że robimy z ciebie drugą Leather. - odparł z uśmiechem. Liv sympatycznie zbulwersowała się. Nawiązał do Leather Markelt, dawnej zwyciężczyni z dystryktu Czternastego a obecnie jego rektorce, która wygrała urządzając bardzo kochliwy spektakl. Zdobyła zaufanie niemal każdego, od rany po Kapitol a nawet resztę Panem. Najważniejszym celem był oczywiście jej współtrybut, któremu jednak nie okazała za wiele wdzięczności. Ale to było tak dawno. Zresztą, Markelt nawet nie grała seksownej ani namiętnej dziewczyny, lecz słodką i skromną, taką do której każdy miałby słabość.
- A może to i dobrze. - zaczął nagle Phoebe i wrócił do salonu po swoje rzeczy. Liv rozciągnęła się zmęczona. Kilka chwil później wrócił, niosąc ze sobą nowy uniform na treningi. Liv nie posiadała się z radości, klaszcząc w dłonie i przytulając go. Zwinnym ruchem zabrała ubranie i już chciała się przebrać gdy ją powstrzymał.
- Nie ma mowy. - domyśliła się Liv nim zabrał głos. - Nie będę jechać na takiej strategii!
- Chodź ze mną. - poprosił by wyszła z nim do salonu.
- Nie! To moje Igrzyska, ja jestem trybutką!
Phoebe stał przez chwilę w miejscu, zaskoczony jej uporem.
- Liv. - podszedł do niej. Położył jej rękę na ramieniu, co ją zdenerwowało. - Zrobiłem o co prosiłaś, mimo skuteczności tego kroju. Zrób więc coś dla mnie i nas wysłuchaj.
Świetnie, było ich więcej. Zresztą, nie trzeba było długo się namyślać, kto jeszcze może być fanem jej dotychczasowego scenariusza. I chociaż popierający stary strój Millo jej nie zaskoczył o tyle, sama rozdmuchująca tę aferę Parker, i owszem.
- Jaja se robisz! - Liv nie zamierzała odpuszczać. Nie po tych wszystkich naganach i pretensjach Parker.
Rektorka wywróciła oczami i wyjęła jakieś urządzenie komunikacyjnie. Szybko otworzyła kilka okien i odwróciła je wszystkie do Liv. Były to listy i statystyki tegorocznych trybutów. Ich nazwiska, wzrost, waga, przeżywalność, zasób podstawowej wiedzy, fechtunku. A także ilość obecnych zakładów, stawek i samej popularności.
- Masz największe tendencje aby zostać liderką. - wyjaśniła jej.
- Ale to źle, przecież pretendenci...
- Mają osobne rankingi. - przerwała jej. - Na tych oficjalnych analizatorzy starają się brać pod uwagę pozostałych. Inaczej każdy były poniżej pierwszej dziesiątki...
- Och.
Liv dotknęła palcem kilku ekranów, otwierając szczegółowe informacje o niektórych trybutach.
- Po tym... Evanie Faith z Jedenastki, jesteś obecnie najpopularniejszą trybutką.
- A co z Letą? - zdziwiła się Liv. Jeśli chodziło o wzrost zainteresowania to właśnie w niej widziałaby nową idolkę.
- Kto? - spytała Parker, po czym wyszukała ją. Była dużo niżej na liście, w sąsiedztwie Madeline Brown z Dystryktu Dwunastego i Craiga Willowa z Dystryktu Siódmego.
- Nie rozumiem. To musi być błąd, to ta dziewczyna z wczorajszego sparingu. - przypomniała jej Liv.
- Ach, ona. Tak, dobrze sobie wczoraj radziła. - Parker przejrzała jeszcze kilka tabel. - Hm, faktycznie, wzrosły na nią zakłady. Jednak nie stawka, tylko ilość.
- Więc dalej to robią. - westchnął smutno Baduin, podchodząc do nich. Phoebe mruknął w zamilczeniu. Parker coś chrząknęła pod nosem, przytakując mentorowi. Liv nie wiedziała o co im chodzi. A może nie chciała wiedzieć. Zapadła niezręczna chwila ciszy.
- Aż tak nic nie znaczymy? - spytała się w końcu Liv, nie bacząc na to jak bardzo brzmi jak ostatnia pokrzywdzona. A więc taka była smutna prawda. Manipulacja systemem nadzorczym byleby się tylko obłowić na ich życiu. Ale to nie były jedyne administracyjne nieścisłości tego dnia. Obserwując tak hologramy trybutów i poszczególne zakładki, Liv zauważa jedną, dość chłodno nazwaną szczegółowymi informacjami zdrowotnymi. Powoli wyciąga rękę by po chwili ujrzeć codzienny przegląd kondycji psychicznej i fizycznej trybutów. Ich postępy ale i zmiany zachodzące w organizmie.
- Widzisz Sotoke... - Baduin kaszlnął. - Nie każdy lubił stawiać duże sumy na pretendenta, który potem okazywał się...
- Wariatem?
- Samobójcą.
Liv zagryzła wargi. Te wszystkie durne parametry, poziom kortykosteroidów, zawartość opioidów, gęstość krzepnięcia krwi a nawet stopień dotlenienia i cholesterol, miały służyć ich ocenie. Wycenie. A już uwierzyła, że to z troski o ich zdrowie, o sprawiedliwe potraktowanie, o równe szanse na arenie!
- To dlatego się wczoraj zjawiłeś? - odwróciła się zła do Phoebe. - Bo jakiś Kapitolczyk od zakładów chciał mieć pewność, że się wykuruję przed otwarciem?
Nie odpowiedział jej, spoglądając smutno w ścianę. Liv pisnęła, próbując powstrzymać się od płaczu przez treningiem. Wróciła do przeglądania wyników, włączając zakładkę ze swoim nazwiskiem. Miała wrażenie, że obserwująca ją, dość uważnie, Parker, do tego zmierzała. Gdy po pewnej chwili Liv nic nie dedukuje postanowiła to w końcu wydusić.
- Masz fałszowane wyniki.
- - -
Pharadai poprawiła krawat na koszuli Paula. Nie był chętny do takiej ozdoby, ale stylistka uparła się by najpierw wypróbował wszystkie męskie akcesoria. I tak zrezygnował już z muszki, wyrzucił halsztuk a na widok żabotki dostał ataku niepochamowanego śmiechu. O fularze nie chciał słyszeć więc zostały im dziewczęce apaszki lub zbyt staromodne krawaty.
- To nie są perfumy, które ci przyniosłam. - zauważyła, gdy wiązała mu kolejny materiał przy szyi.
- Ta, wiem. - prychnął z lekką irytacją. Nie za bardzo miał się ochotę chwalić skąd wziął nowe. Zresztą, i tak już wiedziała. Musiała wiedzieć.
- To część strategii? - spytała, chowając kolejne materiały do swoich aluminiowych walizek.
- Ale co?
- No wiesz, że podbierasz...
- Jeszcze czego! - zaśmiał się, przeglądając w lustrze. - Chyba wolałem tamten.
Pharadai sięgnęła po poprzedni wzór. Paul stał przez chwilę, obracając się w jedną i drugą stronę.
- Jakie to ma do tępego Crowa znaczenie w czym przyjdę?
- Chcesz się sprzedać. - wyjaśniła mu. - Och, to znaczy, zareklamować! - poprawiła swoją gafę. - Estetyczny wygląd do podstawa do wzbudzania sympatii i zaufania.
Paul kiwnął głową i wzdrygnął lekko ramionami.
- No dobrze, ale nadal wolę przyjść bez niczego.
Pharadai prychnęła, rozbawiona jego dwuznaczną propozycją.
- Z gołą szyją. - poprawił się, lekko zmieszany.
- W takim razie - Pharadai zdjęła krawat i odpięła kilka guzików w jego koszuli. - co powiesz na to?
Zaprezentowała mu odpięty kołnierz, dzięki czemu podkreślił swój młodzieńczy i zawadiacki wygląd. Sam kiwnął z uznaniem. Pharadai spakowała się i po chwili wyszli do salonu, czekając na Parker, która miała go zaprowadzić do studio, piętra niżej.
- - -
Phoebe zaczął coś nucić pod nosem. Była to lekka i frywolna melodia, w miarę skoczna, choć nucił ją stojąc sztywno w windzie. Liv spojrzała na niego z uśmiechem. Zauważył to, jednak nic nie powiedział na jej obserwacje, posyłając jej równie uprzejmy uśmiech. Liv cieszyła się przez chwilę tą błogością, póki w końcu nie wyjrzała przez szklaną windę.
- To Zalany Dziedziniec? - spytała, jakby pierwszy raz zwracając uwagę na szeroki deptak pod Tyradą. Wzdłuż ozdobnego chodnika były postawione kamienne kwietnice z ozdobnymi gatunkami roślin. Między nimi ustawiono drewniane lamele obrośnięte winoroślami i kłączoroślami. Ale tych krzyżówek Liv już nie znała.
Phoebe skinął smutno w odpowiedzi. Widocznie i on nie chciał wspominać tych mrocznych czasów. Przypadkowych łapanek, okrutnych egzekucji, porzuconych dzieci i reszty tamtego chaosu. Obłęd dotarł do miasta wraz z masowymi przesiedleniami a razem z nimi zaczęły się plagi i epidemie, pogłębiając, i tak już poważny po Fałszu Kosogłosa, kryzys kapitolskiej bezdomności. Jednymi z takich poszkodowanych była rodzina Lorentzich, zaprzedająca swoje dzieci jako służba domowa.
Liv odczekała chwilę aż Phoebe pozbędzie się tych retrospekcji a gdy nic takiego nie nastąpiło postanowiła przejąć inicjatywę.
- Powiedziałam coś nie tak, prawda?
Powoli skierował na nią twarz.
- To prawda.
Zagryzła zmartwiona wargi. Spojrzała na drzwi, na których zaraz miało wyświetlić się podziemne piętro treningowe.
- Myślisz, że Paul zaczął swoje przedstawienie?
- Możliwe, Liv.
- Możliwe. - powtórzyła beznamiętnie.
- To ostatni dzień na dobrowolne wywiady. Może być kolejka.
- Ach, tak.
Wyszli na korytarz. Po identyfikacji przez Strażników Pokoju skierowali się w stronę hali treningowej. Stanęła przy wejściu szukając dziewczyn. Jakież było jej zdziwienie gdy nie zauważyła żadnej swojej sojuszniczki. Wierząc, że pewnie się spóźnią postanowiła poszukać innych.
- Liv - zatrzymał ją nagle Phoebe w przejściu. - Paul jest wyrachowany. Powie wszystko aby zapaść w pamięć.
Jęknęła cicho. Przecież dobrze o tym wiedziała. Ale przecież to nie byłoby nic nowego.
- Nie on jeden korzysta z takiej strategii.
- Ale tylko on ewidentnie uparł się na twój target.
Z ust obcego Kapitolczyka brzmiało to bardziej upokarzająco niż zwykle. Czy groźby Paula wywarły i na nich jakieś wrażenie? Tu, na treningach, brzmiało to bardziej jak złośliwe, nastoletnie docinki, niż śmiertelne groźby. Zgrzytnęła zębami. No tak, nawet Leslie mówiła coś o pocałunku śmierci.
- Do czego zmierzasz? Zaraz będzie odprawa...
Pochylił się do niej. Poczuła zapach mięty pieprzowej i cynamonu. Mimowolnie przybliżyła się bardziej do niego by go obwąchać. Kilkoro przechodzących trybutów zachichotało na ten widok.
- Uważaj na... Liv, czy ty mnie wąchasz?
- Nie. - skłamała, czerwieniąc się.
- Liv, jak mogłaś! - Farrel Lane podbiegł do niej oburzony. Jego dramaturgia była godna podziwu. Puścił rękę Susie i odłożył podręczną torbę z jej lekami. Po chwili dalej odgrywał swoje oburzenie. - A ja głupi myślałem, że to ja jestem twym wybrankiem! - szeroko i z przesadą wszystko gestykulował. Od zamaszystych ruchów przy swojej twarzy po energiczne wymachiwanie rękami to na siebie to na nią to na Phoebe.
Liv otworzyła buzię z wrażenia, nie wiedząc co powiedzieć. Na szczęście złośliwi suflerzy jak zawsze byli w pogotowiu i przez kilka minut wysłuchiwali przytyków Diany, Maxa a nawet Morgan. Farrel roześmiał się jak tylko sobie poszli, po czym zachęcił Liv by dołączyła do niego i Susan.
- Chciałeś mnie ostrzec? - odwróciła się na pożegnanie do Phoebe. Jednak stylisty już dawno nie było. Liv westchnęła, po czym dołączyła do pary z Osiemnastki na dzisiejszy trening.
- - -
Ośrodek szkoleniowy, Piętro Treningowe
Instruktor Frey chrząknął zmieszany. Wyglądał na dość zmartwionego dzisiejszym treningiem dlatego Liv dość szybko odsunęła się z frontu by schować się za Farrelem i małą Susan. Instynktownie chciała się zasłonić co przypomniało jej, że przecież zrezygnowała dzisiaj z tego obcisłego kostiumu i włożyła w końcu mniej dopasowany strój. Mimowolnie rozejrzała się, rozumiejąc zawód trenera - na poranny trening przyszła garstka trybutów. Brakowało nie tylko jej partnera ale i sojuszniczek - Lety, Leslie a nawet Tamary. Spośród pretendentów Liv rozpoznała tylko kilkoro - Maxa Wrighta z Dystryktu Trzeciego, Stacy Melanie, niską dziewczynę z Dystryktu Czwartego a także trzymających się na uboczu trybutów z Dystryktu Drugiego (jak zgadywała). Mimo więc nieobecności partnerek jakoś ucieszyła się, że dzisiejszy trening będzie przebiegał spokojnie.
Gdy Instruktor Frey skończył dzisiejszą odprawę przypomniał im o zbliżających się prezentacjach. Piąty dzień treningu w całości jest poświęcany indywidualnym wystąpieniom przed sponsorami a następnego dnia odbywają się wieczorne wiadomości. Liv spięła się nie znacznie, powoli rozumiejąc, że jeśli nie zamierza zaprezentować tam swoich wdzięków, powinna skupić się ja jakichś konkretnych umiejętnościach. Jej myśli zdaje się odczytać Farrel.
- Nie za bardzo to widzisz, co? - poklepał ją po plecach. Liv westchnęła, rozglądając się po sali. Farrel wziął za rękę Susie i ruszyli przed siebie. Gdy zauważyła, że kierują się na stanowiska symulujące różne środowiska przystanęła.
- Jeszcze nie walczyłam.
Susan cicho kaszlnęła.
- A mi się wydawało, że ty akurat masz pierwszą potyczkę za sobą. - uśmiechnął się Lane a wraz z nim Susan.
- No bardzo śmieszne. - Liv skrzyżowała ręce na piersi. Pozwoliła im na tę chwilę relaksu. - Niemniej po obiedzie mogą wrócić z wywiadów. Myślę, że warto wykorzystać wolne miejsca i brak ich durnych komentarzy.
- Trudno się z tym nie zgodzić. - przytaknął Farrel. - To co, Susie? Może poćwiczymy z jakąś fajną bronią?
Dziewczynka widocznie rozpromieniła się i ochoczo pobiegła ku stoiskom z bronią. W ostatniej chwili zatrzymał ją Samir i Abelin, rozmawiający ze sobą przy pustym stanowisku. Farrel z trudem powstrzymał się od śmiechu, gdy dwójka kapitolskich trenerów nie dawała sobie rady z okiełznaniem entuzjazmu drobnej trzynastolatki.
- Nie chciałaś spróbować wywiadów? - zagadnął ją Lane gdy szli do Susan, która uparła się by zacząć od największych i najcięższych broni.
- Parker mi zabroniła. No wiesz, nasza rektorka.
- Och... To ta co mnie skrzyczała, tak?
Liv pokręciła głową z lekkim uśmiechem.
- Ta co nasz przyłapała na gorącym... - urwała widząc ciekawskie spojrzenia trenerów. Zastygli w bezruchu podsłuchując ich rozmowę, trzymając Susan z dala od długich mieczy i włóczni. Farrel zachichotał i przeszedł obok nich obojętnie, cicho podśpiewując pod nosem "A mogłaś to naprostować w telewizji...".
- - -
Susan długo szukała broni dla siebie. A raczej takiej, którą po prostu pozwolą jej używać, bez obawy, że zrobi coś nią komukolwiek. Po tym jak prawie upadła zamachując się toporkami dali jej bronie obuchowe, co było jeszcze głupszym pomysłem od kłutych. W końcu Farrel zasugerował coś o lżejszej masie i większym dystansie, co Liv zrozumiała jako broń drzewcową. Jednak Abelin domyślił się o co mu chodzi i zabrał Susan do części z bronią miotaną.
- Tobie natomiast proponuję najpierw coś klasycznego. - Samir podał Liv długi łuk bloczkowy. - To model sportowy, lekki i wytrzymały.
- Dlaczego więc nie zaproponowaliście go Susie?
- Wciąż potrzebna jest siła by naciągnąć cięciwę, panienko. - wskazał na końce broni. - Bloczki zwiększają tarcie i prędkość strzału, jednak rośnie przy tym proporcjonalnie siła potrzebna do napięcia włókien polietynelowych.
Liv zmarszczyła brwi na tak zmyślną odpowiedź. Założyła sztywny kołczan na plecy i podeszła do strzelnicy.
- Jakoś wydawało mi się, że będzie to jakoś bardziej rozplanowane by szkolić trybutów pokroju Susan. - Farrel przystanął przy Samirze, który instruował Liv.
- Zwykle dzieci unikają tej części hali. - odparł beznamiętnie trener.
- Coś takiego.
- Trudno im się dziwić. Większość arsenału jest poza ich zasięgiem wagowym.
- Cholera. - zaklęła Liv, pudłując po raz kolejny.
- Wyżej łokieć i bardziej przy ciele. A poza tym - Samir odwrócił się do Farrela. - W ich przypadku lepszą strategią jest unikanie starć. No i sojusze. - spojrzał na chłopaka przenikliwie. Farrel ukłonić się nonszalancko. - Dlatego najbardziej rekomendujemy im treningi wytrzymałościowe. Zresztą, chyba byliście pierwszymi, którzy przyszli wtedy Chivanni i Zoe. - przypomniał mu pierwszy dzień, w którym rozbrykana Susan z radością rzuciła się do biegów przełajowych, przez co bardzo szybko dostała ataku astmy a trenerzy musieli pilnować jej torby z lekami.
- Wciąż się dziwię, że nie odesłali ją do skrzydła szpitalnego...
Samir zmarszczył brwi, wyraźnie coś ukrywając. Wtedy znów im przerwała Liv, oznajmiając, że ma już dość i nie poradzi sobie z taką bronią.
- Jest wielka, niewygodna, ręce mi drętwieją od celowania a w chwili stresu w życiu jej dobrze nie wystrzelę! - powtarzała w kółko gdy oddała broń Farrelowi. Chłopak ze zdumieniem ją przyjął, nie będąc do końca przekonanym. Liv uśmiechnęła się, licząc, że pudłowanie Farrela jakąś ją pocieszy i udowodni, że nie tylko ona nie ma dobrej percepcji.
I jak to bywa w takich chwilach, los pokazał jej jak bardzo się myliła.
- - -
Liv machała beznamiętnie włócznią, czekając aż Farrel skończy ćwiczenia z kuszą. Balansowała drzewiec w dłoni, rozglądając się dookoła. Po całkiem dobrym sukcesie używania łuku Samir zachęcił go do kuszy i arbaletów, przez co Liv zaczęło się po prostu nudzić. Oczywiście trener dał jej kilka propozycji wypróbowania innych ostrzy ale po tej wystrzałowej porażce nie bardzo kwapiło jej się udowadniać, że jej największą bronią miał być seksapil.
Z kolei Susan mogła być z siebie naprawdę dumna. Przy pomocy Abelina wypróbowała kilka różnych dmuchawek, małych, płaskich dysków metalowych, przypominających niewielkie czakramy lub shurikeny, by w końcu zatrzymać się przy procy. I to właśnie z nią nie mogła się rozstać przez długi czas, strzelając ochoczo, w sumie, gdzie popadło. Po kilku ostrzeżeniach Abelina ograniczyła się do zasięgu strzelnicy, gdzie ćwiczyła ramię w ramię z Farrelem.
- Może mały sparing, Sotoke? - zagadnął ją Samir. Liv odwróciła się do niego.
- Ja tak średnio z walką, trenerze.
- Jak większość z was. - odparł, po czym zaczął kierować się z nią w stronę mat. Nie spodobała jej się ta uwaga, zwłaszcza wypowiedziana w takim neutralnym i dyplomatycznym tonie. Z drugiej strony jeszcze tego brakowało, by szkolili ich ludzie o sercach równie miękkich jak Betolio.
- Sparing to walka bez broni. - pouczył ją, gdy zauważył jak wchodzi do sekcji walk kontaktowych z włócznią. Liv chrząknęła i poszła szybko odłożyć broń. Szybko przewertowała pozostałe stanowiska. Susan i Farrel dalej mierzyli się na strzelnicy, coraz głośniej rywalizując ze sobą o najlepszy wynik (Liv i tak miała wrażenie, że Lane podkłada się dziewczynce). Trochę dalej, w drugiej części stanowisk bojowych ćwiczył Max ze Stacy, co Liv uznała za całkiem ciekawe, bowiem dotychczas jakoś nie trzymali w swojej ekipie dziewczynę z Czwórki. Czyżby Timmy chciał się jakoś zabezpieczyć, dołączając ją do sojuszu? Wright dość uważnie pilnował dziewczyny rzucającej sztyletami do tarcz na strzelnicy, instruując ją dłużej i częściej niż tamtejsi trenerzy.
Niedaleko części zbrojeniowej były rozłożone maty i przeszkody do walk. Samir już na nią czekał. Liv kiwnęła głową i zaczęła do niego wracać. Kilkanaście metrów dalej rozciągała się ściana wspinaczkowa na której bardzo zwinnie radziła sobie Noralane. Trenerka z podziwem mierzyła czas młodej blondynce, która zdawała się pobijać własne rekordy. Liv zauważyła, że razem z instruktorką czas zdawali się mierzyć także niektórzy sponsorzy na balkonach, dyskutując o czymś ze sobą. Ze stanowiska kamuflażu wracał do niej jej współtrybut, Mitch Wilbour. Drobny czternastolatek z nieudolnie zamazaną skórą we wzorach różnych drzew. Od białej brzozy, gładkiego platana po pomarszczony dąb na łydkach. Dopiero wtedy Liv doceniła talent trybutów z Ósemki, którzy na pierwszym treningu bardzo dobrze poradzili sobie na tym stanowisku. Zaczęła się zastanawiać czy nie powinna sama unikać tego stoiska, nie mając żadnego doświadczenia artystycznego.
- Gotowa? - Samir zgiął kolana i podniósł łokcie na wysokość ramion. Liv patrzyła przez chwilę na niego w ciszy. Jego bojowy nastrój i brak wskazówek wprawiał ją we wrażenie, że bardziej niż na ćwiczeniu, trenerowi zależy by skopać komuś tyłek. I jak zwykle, pechowo padło na nią.
- Ja nie wiem jak.
- Naśladuj mnie. - przybliżył pięści do swojej twarzy. Liv pobieżnie przestudiowała jego postawę, głównie przyglądając się ułożeniom nóg. W szkolnych bójkach zawsze słyszała jak Liam i Paul narzekali na mały wkład w ich pracę u zwaśnionych uczniów. Uznała więc, że ustanowienie podstawy dla środka ciężkości będzie najcenniejszym czym powinna się najpierw zająć. Oczywiście poskutkowało to tym, że nie zwróciła uwagi gdzie powinna ułożyć łokcie, które instynktownie przyciągnęła do piersi. Zmniejszając ich pole manewru nie miała żadnych szans by odparować ataki trenera. A było ich sporo póki nie zaprzestał.
- Nie możesz się cały czas osłaniać w walce. - powiedział. - A poza tym, w ten sposób zasłaniasz sobie część pola widzenia. - położył dłonie na jej pięściach obniżając je. Następnie rozwarł jej łokcie.
- Dziwnie się czuję.
- Jesteś zbyt spięta. - zauważył trener. - Rozluźnij stawy, jakbyś w każdym momencie była gotowa do ataku lub uniku.
- Przecież powiedział pan właśnie...
- Unik to nie obrona. - przerwał jej karcącym tonem. Liv zmarszczyła brwi. - To zwinny ruch dający przewagę nad przeciwnikiem. Cenne sekundy na zadanie kontrataku lub przystąpienie do ewentualnej obrony.
- Nie widzę więc różnicy.
- Zademonstruję zatem. - Samir uśmiechnął się i wrócił na swoje miejsce. Liv chrząknęła i przygotowała się na jego atak. - Nie, nie. Teraz ty zaatakujesz.
- - -
Trzymając w górze krwawiący nos przeszła tak część hali. Zauważyła, że wszystkie fizyczne stanowiska, jak bojowe, wspinaczkowe czy przełajowe (na których nikogo nie zauważyła) były oddalone w dużym stopniu od tych skupiających się na pracach umysłowych. Nagle poczuła jak krew z nosa powędrowała w dół zatok, w kierunku przełyku. Pochyliła głowę i zaczęła chrząkać, chcąc wypluć krew z buzi. Wtedy usłyszała czyjś chichot.
To była Diana, pracująca z Aaronem w boksie rybackim. Liv zauważyła zdziwienie Bertisha, gdy cyfrowy bas którego nadział na gałąź, zaczął rozpływać się w powietrzu. Było to tym bardziej ciekawe ponieważ wydał przy tym bardzo dziwny dźwięk, przypominający pojękiwanie. Diana prychnęła gdy to usłyszała, odwracając się od Liv, która miała wrażenie, że dziewczynie bardziej przeszkadza taki sojusz niż pomaga. Mimo to sparowała się z niemym chłopakiem, jakby przejmując się wcześniejszą uwagą Liv na temat ich relacji.
- Dzień dobry doktorze! - Liv odsłoniła zasłonki przy kącie psychologa. Jakież było jej zdziwienie zauważyła tam malutką Lunę Principal z Dystryktu Siódmego, najmniejszą tegoroczną trybutkę. Wyglądało na to jakby inspirowała się Liv z pierwszo treningu, ponieważ pochrapywała sobie spokojnie na kozetce obok czytającego doktora.
- Witaj moja droga! - starszy mężczyzna po cichu podszedł do niej. - Widzisz niestety mogę przyjmować po jednym na raz dlatego... Ależ dziecko, czy ty aby nie krwawisz?
Liv otworzyła buzię, zaskoczona jego ułomnością. Jakoś ciężko było nie zauważyć jak przytrzymywała koniec koszulki przy nosie, lekko odchylając przy tym głowę. Wzdrygnęła ramionami, nie mogąc znaleźć słów, co tylko bardziej zmartwiło lekarza.
- W części myśliwskiej powinni mieć apteczkę. - powoli zaczął ją nakierowywać na pobliskie stanowiska.
- A czemu tam? - zdziwiła się Liv.
- Cóż, przy pracy z sidłami i pułapkami dość często dochodziło do obrażeń.
- Myslałam, że to ćwiczenia z bronią są najgroźniejsze.
- Waszym najgroźniejszym wrogiem jest nieuwaga, Sotoke.
Liv skinęła głową. Zdaje się, że to samo powiedział jej Samir zanim nie rozwalił jej nosa.
- - -
Czując puchnący nos Liv skierowała się do części hali w której jeszcze nie była, ani sama ani z dziewczynami. Po drodze pomachała do Farrela z Susan, który rozglądał się po stanowiskach jakby jej szukając. Chciała im zasygnalizować, że z urazem nosa kieruje się do któregoś boksu ale Farrel opacznie to odebrał i zaczął iść w jej kierunku a chwilę potem ruszyła za nim mała Andrew. Liv rozejrzała się po sali. Było tak pusto, że nawet Lane przestał tak bardzo pilnować swojej sojuszniczki. Nagle usłyszała dziwne odgłosy rytmicznego stukania, dochodzące ze stanowiska nieopodal.
Przeszła kilka kroków z dziwnym niepokojem, nasłuchując jeszcze bardziej niepokojącej rozmowy.
- Oddzielając mięso od kości powinieneś zwrócić szczególną uwagę na stawy.
- Mogą tak uciec?
- Co? Nie. Są zbudowane z chrząstek, to cenne źródło białka.
Chwila ciszy i dalsze stukanie.
- A najbardziej bolesna część?
- Bolesna? Do czego?
- Do filetowania.
- Kevinie, czy my nadal rozmawiajmy o zwierzętach?
Liv wyszła zza rogu. Jej oczom ukazał się dziwny widok. Stanowisko zaadaptowano na drewniany szałas, prymitynie urządzonego w pojedynczy stół z różnymi narzędziami i pieńki sosny zamiast krzeseł. Zamiast ściany zabudowania był widoczny fragment lasu a przy nim urządzona prowizorycznie wędzarnia, rozstawione miejsce do ogniska a także rozłożone kilka wnyk i pułapek na ptaki. Dziwnym jednak było to, że zamiast uczyć się kłusownictwa, przy szerokim, rzeźnickim stole stał Kevin Toylan z Dystryktu Szóstego, który po Dużym Timmym, był największym tegorocznym trybutem. Obok niego stał Jonasz, dość chudy trener, instruujący go najwidoczniej, jak się ćwiartuje dzikiego indyka.
- Do przyuczenia? - zapytał na jej widok. Z niesmakiem powędrował na jej goły brzuch, który uwidoczniła, gdy tamowała skrawkiem koszulki krew z nosa. Liv uniosła brwi z wrażenia i opuściła rękę, pozwalając plamie z krwi rozprostować się na połowie jej torsu.
- Dlaczego tak krwawi? - zaciekawił się Kevin.
- Ćwiczyłam walkę.
Kevin spojrzał na trenera, jakby nie usatysfakcjonowany tą odpowiedzią. Smukły mężczyzna westchnął, a widząc, że nos Liv jest opuchnięty, zaczął szukać apteczki.
- Jest mocno unerwiony. - powiedział po jakimś czasie. Liv przysiadła się przy martwym ptaku i z niesmakiem zabrała się za tamowanie krwotoku. - Najpierw zdezynfekuj.
Liv spojrzała na niego pytająco.
- Nadtlenek wodoru, jodyna, tetracykliny, penicylina. - wymienił jej kilka nazw. Liv przeszukała apteczkę w poszukiwaniu podobnej nazwy. Wyciągnęła buteleczkę z napisem 'Jodyna - roztwór 3%'. Przechyliła ją nad nosem, chcąc zakropić skórę. W ostatniej chwili Jonasz powstrzymał ją, po czym pokazał jak nasączyć wacik i przeczyścić skórę. Następnie powoli przygotował gazę na nos, którą zakleił plastrem. W między czasie Liv miała dość tego beznadziejnego dnia dlatego postanowiła podpytywać go o każdą czynność, zresztą tak jak i obserwujący ich Kevin. Jednak o ile Liv chciała dowiedzieć się co, jak i dlaczego, Kevin skupiał się bardziej na kontekście przyczynowym - w jaki sposób, gdzie, jak długo. Wyglądało więc to tak, że Liv pytała o bakteriobójcze działanie jodyny a Kevina z kolei interesowało czy jej działanie można przedobrzyć a także jak głęboka musi być rana by zniwelować jej piekące działanie. Liv zainteresowała się podstawami pierwszej pomocy a Kevin dopytywał które miejsca na ciele człowieka są najbardziej unerwione.
Starała się tego nie słuchać ale z każdą chwilą coraz bardziej odczuwała mdłości, szykując się na to, że ominie ją dzisiaj obiad. Niedługo potem zjawił się Farrel i Susan, która bardzo szybko dostała ataku astmy na widok zakrwawionego stołu i wypatroszonego indyka na nim. Farrel spojrzał na nią z wyrzutem na co, lekko zirytowana kolejnym nieporozumieniem, wywróciła zdenerwowana oczami. Chłopak stał tak przez chwilę nie dowierzając jej zachowaniu. Rzucił jeszcze okiem na zajętego Kevina, który zdążył wyciągnąć z dziwnej klatki kolejne, drobne zwierzę. Gdy Susan zobaczyła jak nabija na hak dużego królika pisnęła ze strachu i uciekła w głąb hali. Farrel pokręcił jeszcze karcąco głową, po czym pobiegł za współtrybutką.
- Farrel, zaczekajcie! - Liv ukłoniła się w podziękowaniu i już wstała by bieg za trybutami z Osiemnastki gdy zagadnął do niej Kevin.
- Jesteś w sojuszu z Letą, tak?
Liv odwróciła się. Jonasz stał gdzieś w rogu i ostrzył noże do filetowania, patrząc gdzieś w zamyśleniu. Z kolei Kevin nawet na nią nie patrzył. Akurat robił nacięcie wzdłuż tułowia gryzonia, czekając aż zaczną z niego wypadać wnętrzności. Zmarszczyła brwi i odeszła, nic mu nie mówiąc. Jej późna reakcja i tak byłaby potwierdzeniem. Zresztą po tamtej bójce chyba ciężko byłoby nie zauważyć zainteresowanym, z kim ma sojusz. Więc dlaczego chciał jej słownego potwierdzenia? I dlaczego to brzmiało bardziej jak groźba niż zapytanie?
- - -
Gdy znalazła Farrela i Susan na stanowiskach biomów różnorodnych z wywiadów zaczęli wracać różni trybuci. Na przykład sojusz trybuci z Piętnastki w towarzystwie Fride Carporiarego z Szesnastki. Przystanęli przy wejściu, najwyraźniej szukając Morgan, współtrybutki Fride. Dopiero na ich widok Liv zauważyła, że sama nie mogła znaleźć starszej dziewczyny. Dopiero dobiegający zapach dymu prowadzi jej wzrok do boksu leśnego, w którym to zadowolona Morgan uczyła się rozpalać ognisko.
- Farrel, zaczekaj! - Liv podbiegła do niego jak tylko zrozumiała, że kieruje się w stronę sojuszu Piętnastki i Szesnastki.
- Liv, daj spokój. - próbował ją zniechęcić. Mimo to zatrzymał się a ona, jak tylko dobiegła, złapała go za ramię.
- Nie chciałam was tam zwoływać, szukałam...
- Nie tłumacz się, proszę. - podniósł rękę by ją uciszyć. Patrzył na nią tym smutnym i współczującym wzrokiem, budząc w niej poczucie winy. - Masz prawo zadawać się z kim chcesz.
- Co? Farrel, ja...
- A ja nie powinienem ci się zarzucać z małolatą na karku. - przerwał jej. Liv odsunęła się od niego. - Lepiej gdy znajdę równie wartościowych sojuszników. - wziął głęboki i powolny oddech, przywołując do siebie Susan.
- Naprawdę was przepraszam. Wcale nie jestem...
- Nie chodzi mi o ciebie, Liv.
Liv wstrzymała oddech.
- Przecież wiem.
- No właśnie. To nie jest szkolna wycieczka na której mamy się bawić.
- Nie.
Susan podeszła do niego. Wziął ją do rękę, po czym uśmiechnął się do Liv.
- Szczerze mówiąc jestem zdumiony, jak wszyscy spokojnie do tego podchodzą. - umilknął, widząc jak nieopodal przechodzili Brienne, Fride i Mały Timmy. - Nawet kantor psychologa wykorzystujemy na drzemki. Prawda, Susie? - zagadnął dziewczynkę, która zawstydziła się. - Nie gniewaj się, Sotoke. - pożegnał ją i odwrócił się w stronę dość zatłoczonego już stoiska leśnego.
Odprowadziła ich wzrokiem, licząc na to, że i dzisiaj Brienne i Fride będą ich ignorować. Dopiero po chwili skarciła się za to złożyczenie, więc spięła się i rozejrzała za pustym stanowiskiem. Tak naprawdę chętnie wróciłaby na część myśliwską, ale była pewna, że ukonentowany Kevin, spędzi tam dzisiaj większość treningów. A jego towarzystwo było chyba ostatnim, na co dziś miała ochotę. Gdy zastanawiała się, czy może zwolniła się kozetka u doktora Aureliusa, poczuła jak ktoś kładzie dłoń na jej ramieniu.
- Cześć, Livender. - Evan Faith z dystryktu Jedenastego uśmiechnął się do niej. Za nim przystanęli Clyde Curtis z Dystryktu Dziesiątego i Samael Lenkovitz z Dystryktu Czternastego. - Obgadamy to po południu, chłopaki. - odwrócił się do nich lekko, po czym wziął Liv za rękę i zaczął prowadzić w kierunku stoisk malarskich. Liv mimowolnie zarumieniła się, nawet nie zauważając, że chłopcy ich zostawili.
- - -
- Byliście na wywiadach?
- Znowu? To dopiero byłoby nużące.
- Przecież dzięki temu...
- Można się im znudzić. - prychnął z rozbawieniem. - Myślałem, że to dlatego jeszcze się tam nie pojawiłaś. - zaczął przeglądać różne farby i pędzle.
- Ta, no...
- To z kolejnej schadzki? - wskazał jej opatrunek na nosie. Przewróciła oczami, słysząc kolejne docinki. Już chciała przewrócić to w żart gdy Evan wysunął kolejną teorię. - A może to tamten chłopak dokończył waszą dysputę?
Otworzyła buzię by coś powiedzieć, jednak nie mogła znaleźć słów. W jednej chwili opuścił ją dobry nastrój by znów zderzyć się z tą ponurą rzeczywistością Igrzysk.
Przecież to nie są wakacje.
Czy to dlatego Leslie nie pojawiła się dzisiaj na treningu? Odpoczywała po dniu z Sevenem czy może i rankiem postanowiła się nim zająć? Czy może to uznać za zdradę?
Tak zamyśloną Liv, Evan poprowadził łagodnie do stolika a następnie podsunął jej krzesło na którym, wpół świadomie, usiadła.
- Chyba sława ci nie służy. - poklepał ją po plecach.
- Ja...
- Nie przejmuj się, Livender. - zaczął przebierać w paletach. - Myślę, że w twoim przypadku unikanie oficjalnych wystąpień świetnie się sprawdzi.
Zmarszczyła brwi, próbując znaleźć jakieś argumenty przeciw. Bo czy tak naprawdę jakieś były?
Zdecydowanie przodowała, jeśli chodziło o popularność wśród Kapitolczyków. Z tego co pokazała jej Parker, wielu ludzi stawia na nią, nie mając nawet dokładnego dostępu w jej parametry. Ba, nikt z ich dystryktu nie wydał jeszcze żadnego oświadczenia w tej sprawie, podsycając tylko kolejne plotki! A to tylko bardziej ją niepokoiło, bowiem rektorka niemal dosadnie potwierdziła, że na tych wszystkich informacjach zarabiają organizatorzy, i że już samo szukanie swojego faworyta jest nie lada inwestycją. Z rozmyślań wyrwał ją łagodny głos Faitha.
- Nie przyszłaś wczoraj.
- A miałam?
- Chciałaś żebym zaprowadził cię do biblioteki. Czekałem.
Liv otworzyła zdziwiona buzię. To prawda, rozmawiali o tym wcześniej. Ale bardziej było to spontaniczne porozumienie niż umowa. Opuściła wzrok, czując że się rumieni. Na swój sposób, było to miłe.
- I oto właśnie nasze życie. - usłyszała nagle jego śmiech. Podszedł do niej z paletą malarską. - Już knuje jak może aby nas rozdzielić. - nabrał na palec bordowej farby i posmarował jej policzek. Liv patrzyła na niego cała osłupiała jego śmiałością. Evan z kolei uznał to za niemą akceptację i postanowił, że resztę porannego treningu spędzi na próbie zamalowania twarzy Liv na jakieś sobie znaną korę drzewa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz