For the lives that I take, I'm going to hell.
For the laws that I break, I'm going to hell.
For the lies that I make, I'm going to hell.
For the souls I forsake, I'm going to hell

spis



poniedziałek, 10 czerwca 2013

Rozdział XVIII ~ "Słyszę szepty w mojej głowie"

Dzień 6
Przedmieścia ruiny urbanistycznej na północnym wschodzie areny

Było niewiele po popołudniu gdy Brienne, Fride i Farrel wrócili do pozostałych, niosąc ze sobą częściowo podpalone prezenty. Liv z niedowierzaniem obserwowała jak wchodzą na ganek. I mimo oczywistości, że nie zawierały żadnych niespodzianek, zauważa ślady zwęglenia na prowiancie a także osmoloną broń w ręku Farrela. Przemilczała to, tak jak zresztą wiele innych rzeczy. W tym czasie Farrel przywołał Samaela, który szybko podbiegł do niego, zabrał część rzeczy i zniknął w budynku. Liv wróciła do swojej statycznej pozycji, podkulając nogi i patrząc beznamiętnie przed siebie. 
Brienne i Fride postanawili rozdzielić prowiant na sześć części, zatrzymując się na Liv. Nie usiedli za daleko, więc ani Malcolm ani pucołowaty Carporiari nie mogli do końca obgadać ze sobą co, i czy w ogóle, zostawić coś Liv. Powymieniali ze sobą spojrzenia a w akcie desperacji chrząknęli na Farrela, który przysiadł się do Liv. Chciał poczekać na Samaela by ruszyć niedługo na opóźniony obchód. 
- Liv, chyba czas zacząć z nami współpracować. - szturcha ją lekko w ramię, widząc wzrok sojuszników. - Mówię serio.
Liv głęboko wzdycha, po czym chowa twarz w podkulonych nogach. Brienne prycha dość głośno, nie zważając czy Sotoke ją usłyszy. Zaczyna mówić coś o niewdzięczności, gdy nagle słyszą grzmoty. Przez to całe poranne zamieszanie nawet nie zauważyli gdy niebo się zaciemniło. Szybko zebrali swoje rzeczy i weszli do środka chaty. Na ganku Brienne zatrzymuje się, jakby czekając na Liv. Już wyciąga rękę, by siłą zawlec ją do domku ale Fride powstrzymuje ją, pozwalając, by zrobił to Farrel.

- Nie podoba mi się. - mówi Malcolm gdy wchodzą do niewielkiej izby. Pokój ma niewiele ponad dwanaście metrów kwadratowych. Przy jednej ze ścian znajduje się kominek z tlącym się drewnem a po przeciwnej stronie biegną dziurawe schody na piętro wyżej. - Znowu jest zimno, Samael nie dopilnował ognia. - Brienne przyklęka przy palenisku i przepala go na nowo. W tym czasie Fride zanosi ich dzisiejsze łupy na środek izby, gdzie rozłożyli dwa zdobyte śpiwory, dziurawy materac i coś co przypominało resztki kanapy. Zza okien dochodzi do nich hałas deszczu.

- Dajmy jej szansę, straciła cały sojusz. - Fride próbuje ją przekonać. Brienne wzdycha, mamrocząc coś do siebie o przeklętej filozofii sojuszów. Wrzuca kilka połaci kory do ognia, próbując go na nowo rozniecić.
- Mamy za mało drewna.
- Jak tylko się rozpogodzi nazbieramy więcej. Może namówimy do tego Liv...
- Nie nada się, przecież pada.
Fride zamyśla się na chwilę. Brienne ma rację, wilgotne drewno nie tylko jest ciężkie w transporcie ale i trudne do podpalenia. Wytęża się, by przypomnieć sobie jak wygląda las dookoła ich siedziby, gdzie znaleźliby suchszy chrust. I wtedy uśmiecha się przekornie.

- Słyszałem, że niektóre sowy są łatwopalne.

Brienne wybucha gromkim śmiechem, akurat gdy słychać kolejne błyskawice. Fride broni się, że to prawdziwe dystryktowe powiedzenie a chłopaki ze stoczni wcale z niego nie żartowali. Brienne pozwala mu się tak rozpraszać, póki nie schodzi do nich podekscytowany Samael. Ale to nie z nimi chce rozmawiać.
- Fride, słyszałeś to? Imitują burzę! - ekscytuje się, po czym rozgląda się z niepokojem. Właściwie, odkąd porzucili wczoraj Curtisa, przestał widzieć sens tego sojuszu. Wykorzystali go, jego i Clyde'a, ich ciężką pracę, by na koniec zmusić go do zdrady.
Ale czy naprawdę ktoś go do tego namawiał?
Przecież mógł pobiec za nim.
Mógł się nie zgodzić na decyzje Fride, dołączyć do sprzeciwu Farrela.
Ale milczał wtedy, przyzwalając na porzucenie rannego przyjaciela.

Choć może to za duże słowo. Im bardziej tak go wspominał, tym ból porzucenia był coraz bardziej rozdzierający. Nawet ten żałosny plecak, który mu rzucił tak naprawdę nic nie znaczył. Bo czym niby był? Gestem solidarności? Lojalności? Czy może żałości?

W końcu dał się jemu przekonać i w milczeniu znosił to cierpienie.

Nie widząc w pomieszczeniu Farrela, Samael zaczyna wycofywać się na górę. I o ile Brienne nie przeszkadza jego speszona postawa, ba, nawet oszczędza mu kolejnego kazania o pilnowaniu paleniska, o tyle Fride nie chce dłużej tego ignorować. 
- Są na patio. - chrząka, spoglądając w jego kierunku. Niedługo jest w stanie znieść cierpiący wzrok nastolatka, dlatego szybko wraca do przekładania świeżego prowiantu.

- Na domiar złego Farrel musi przez nią moknąć... - dodaje Brienne, przygotowując mięso do porcjowania. 
W tym czasie Samael podchodzi do drzwi a gdy tylko je otwiera staje dębem, zszokowany jakże osobliwym widokiem rozebranej Liv, najwidoczniej myjącej się w deszczu. Zawstydzony piszczy dość głośno i ucieka w głąb pomieszczenia. Brienne patrzy na niego z ciekawością a widząc na jego twarzy lekkie rumieńce, rusza z uśmiechem w kierunku wyjścia.

- No i to jest charyzma... - krzyżuje ręce na piersi i powoli odsłania widok dla Frida.  Na początku nie jest pewny, kto stoi w tym gęstym deszczu. Mimo że niedawno było południe, mogłoby się zdawać, że zaciemnienie jakie ogarnęło tę część areny zostało wywołane intencjonalnie, i wcale nie dla spotęgowania zjawiska atmosferycznego. Co jak co, ale negliżu dawno nie oglądano na żywo. Brienne daje kilka kuksańców Fridowi, który w końcu wychodzi do całkiem zadowolonego Farrela na patio.

- Farrel! - krzyczy do niego. - Pozwoliłeś jej?
W odpowiedzi słyszy cichy chichot.
- Na prysznic? - patrzy na niego pobłażliwe.
- A jak zwróci czyjąś uwagę?
- To nie o to w tym chodzi? - Lane nie poddaje się. Fride marszczy brwi. W pewien głupi sposób musi przyznać mu rację. Ale czy rano sami nie dowiedli, że to właśnie uwaga sponsorów na Liv jest dla nich zagrożeniem?
- Co jeśli znowu coś dostanie?
Farrel parska ze śmiechu.
- Tak, pewnie jakąś gorączkę... - jednak urywa, widząc poważny wzrok sojusznika. W tym czasie wychyliła się do nich Brienne, także z nie tęgą miną. - To nie jest.... - patrzy zamyślony na Liv, która w pewnym momencie przestała się obmywać i po prostu stała tak w miejscu, z twarzą zwróconą ku niebu.

- Mówiłeś, że żałujesz. - przypomina Fridowi o ich porannej rozmowie. Brienne patrzy oburzona na pucołowatego chłopaka. Fride się wyraźnie wacha co wykorzystuje Farrel, który wstaje i pochodzi do niego. Jest dużo wyższy od Frida, dorównując niemal Timmiemu Brendthowi z Dystryktu Czwartego, dlatego Fride zaczyna się wycofywać, przyjmując uległą postawę. Brienne patrzy na nich ze złośliwym uśmieszkiem, unosząc sugestywnie brwi do Farrela.

- To miłe, że tak bronisz swojej dziewczyny, Lane. - mówi pół żartem pół serio. Farrel mruży oczy. Chyba Brienne nie sądzi, że zgodził się na sojusz z Liv bo potajemnie byli parą? Ten pomysł podłapuje Fride, otwierając zaskoczone oczy, jakby wpadł na kilka pomysłów na raz. Brienne postanawia go jeszcze trochę podręczyć, rzucając uwagi o jego guście ale i trosce, skoro pozwala swej wybrance tak się wyziębić. Farrel mruży oczy, nie nadążając za jej dziwną postawą.

- Och, przestań. - Brienne kładzie dłonie na swoich policzkach. - Tak się tylko droczę.
- Trochę zabawy nie zaszkodzi. - przyznaje z przekąsem Farrel.
- Dokładnie. Już bokiem wychodzą mi te żarty o puchówkach.
Mówi to na tyle sztywno, że Fride i Farrel jak na komendę znowu zaczynają się z niej śmiać. Brienne soczyście przeklina, po czym woła Samaela by znalazł jakieś ciepłe okrycie dla tej kretynki.

- Nie nazywaj jej tak.
Brienne mruży oczy. Fride zaczyna marznąć i wraca do środka budynku, przystając nieopodal Malcolm.
- A więc jednak jesteście parą. - dziewczyna uśmiecha się z przekąsem. Już chce dodać, że oto mają sojusz pełen romantyków gdy Farrel z zadziornym wyrazem twarzy zaczyna ściągać z siebie wierzchnie odzienie. Gdy zostaje w samej bieliźnie rozciąga się, powoli i sugestywnie. Brienne poklaskuje mu z ironią a następnie szerokim gestem zaprasza do Liv. Fride obserwuje ich oniemiały, zwłaszcza Farrela, który przeczesuje swoje długie włosy a po chwili dołącza do zmokniętej Liv.

Przez chwilę stoją tak przy drzwiach w ciszy, obserwując jak Farrel obejmuje zaskoczoną Liv, i przytula ją w deszczu. Brienne przypatruje im się uważnie, jakby studiowała coś w ich zachowaniu. Fride nie widzi w tej parze nic ciekawego, więc szybko mu się to nudzi. Już chce odchodzić gdy Brienne chwyta go za rękę i przyciąga do siebie.
- I co? - pyta go, patrząc mu prosto w oczy. Fride nie od razu rozumie o co pyta. Dziewczyna puszcza jego rękę i kładzie dłoń na jego policzku. Naprawdę tak jej na tym zależy?
- To dlatego tak mu dokuczałaś?
Wzdycha z dziwną nostalgią.
- Liczyłam, że się pocałują.
- Prawdziwa miłość miała przełamać klątwę czystości? - Fride nie może powstrzymać się od żartów.
- Sama nie wiem... - patrzy z powrotem na parę przed patio. Rozmawiali ze sobą dość spokojnie, w ogóle nie zwracając uwagi na ulewę ani własną nagość. - W ogóle nic? - lustruje go powoli w dół.
Fride peszy się, czując jak jego policzki się zaczerwieniają.
- Dlaczego ci tak na tym zależy? Zachowujesz się jak suka w rui.

Brienne śmieje się. Skoro Fride ma tak proste skojarzenia, ciekawe jak widzowie odbierają jej ciągłe narzekanie na tę degradację. W tym samym czasie Samael przyniósł z góry jakieś zatęchłe kołdry dla Liv i rozłożył je przy kominie, by je ogrzać. Chcąc nie chcąc przysłuchuje się ich rozmowie a na niedawne pytanie Fride coś mu się nasuwa na myśl. Pozwala im jednak tak dywagować, trochę walcząc ze swoim uporem milczenia. W końcu jednak rzuca im ten pomysł. Bo zamiast skomentować intymne zapędy Malcolm, odpowiada na nie pytaniem.
- A to nie Liv jest przypadkiem najjurniejszym trybutem?

- - -

Leśne wzgórze na południowym zachodzie areny

- Jak ty żeś założył te bandaże, że tera mi wszystkie lecą? - Hector grymasi od dłuższego czasu, narzekając na mierne kompetencje sojusznika. Jak tylko usłyszeli pierwsze grzmoty przyspieszyli tempo wędrówki, przez co, w tym lekkim biegu, część opatrunków Hectora zdążyła się poluzować.
- Czy ja ci wyglądam na pielęgniarkę?
Lustruje go tak ostentacyjnie, z lekkim cynizmem, udając jakby naprawdę próbował to sobie wyobrazić.
- Dobrze, że ci humor dopisuje. - Duży Timmy wzdycha i po raz kolejny wygląda zza jamy niewielkiej jaskini, w której schowali się przed burzą. Ulokowana jest na kamiennym zboczu, na szczycie którym, wśród porastających dookoła świerków, górują kamienne ruiny zamkowe. 

W tym czasie Hector poprawia opatrunki. Swędzenie dawno już ustąpiło, łuska na skórze zdaje się być zagojona. Ogniska zapalne złagodziły się. Jednak Hidgins wciąż narzeka na dziwny zapach pod bandażami, upatrując jego źródeł w tych dziwnych kapitolskich medykamentach. Timmy ignoruje jego narzekanie na wszystko i nic, planując ich małe oblężenie. Po jakimś kwadransie wychodzi z nowym pomysłem.

- Sforsujmy go teraz.
- Teraz?
- Tak, teraz. Deszcz nas świetnie zagłuszy. Nie będą się nas spodziewać.
- Jeśli ktokolwiek tam jest.
- Ktoś na pewno.
Hector prycha z lekką irytacją.
- Dałeś radę dojrzeć go w ciągu dnia ale to w nocy powinien się nam rzucić w oczy.
Timmy zamyśla się. Raczej nie każdy potrafiłby w nocy się ogrzać. Nie chce jednak marnować siły na zbyteczne dywagacje.
- Możliwe, że masz rację.
- Wiem, że mam. Tak jak zresztą z Monicą. Albo Maxem. Nie mówiąc o Samie i jego umiłowanej nemesis...
Timmy wbija trójząb w ziemie i krzyżuje ręce na piersi.
- Rzecz w tym, drogi Hectorze, że poza bronią i twoimi lekarstwami nie mamy w sumie nic.
- To nie znaczy, że będzie padać cały dzień.
Timmy odwraca się, spoglądając w niebo. Na chwilę traci równowagę ale w ostatniej chwili łapie się drzewca broni.
- Nic nam z obozowania. Wzbiera się błoto. - ogląda swoje brudne buty. Podchodzi do jakiegoś kamienia i zaczyna je przecierać. - Im dłużej zwlekamy tym trudniejsza będzie wspinaczka. A nawet po tej ulewie przeprawa zajmie nam pewnie parę godzin.
- No co ty, zobacz jak jesteśmy blisko!
Duży Timmy unosi zdumiony brwi do góry. Przecież Hidgins nie może być aż takim idiotą.
- Mokra ziemia nie jest za wygodna do wspinania się. 
- Więc po co w ogóle mamy to robić? Nie lepiej...
- Nie lepiej co? - Timmy wpycha mu się nagle w słowo. Hector instynktownie spina się na jego stanowczy ton głosu. Brendth z kolei obserwuje go przez chwilę, zastanawiając się skąd nagle u niego ta postawa obronna. Jak tak dalej pójdzie skonfliktuje ich najzwyklejszy strach. A może to dobra sposobność? W końcu minęło już tyle dni. Ale przecież jeszcze tyle osób zostało. Ich cały sojusz i...

- Zaczyna mi brakować Santos. - wzdycha Brendth, po czym pokrótce wyjaśnia trybutowi z Jedynki dlaczego sposobność jaka się nadarzyła jest więcej niż pożądana dla aktywnych trybutów, takich jak oni. Mówi mu o stromych zboczach, izolacji, która obraca się przeciwko idei fortecy, zamkniętej przestrzeni. Nadmienia też coś o swojej broni, z pomocą której mogą pokonać błotne szlaki górskie, by w końcu dostać się na mury. Ale dopiero gdy nazywa ich przyszłe ofiary 'świniami w zagrodzie', przemawia to do Hidginsa.

- I nie mogłeś od razu oszczędzić mi tej części planarnej. - Hector kręci głową i na znak swojego zaangażowania ponownie przelicza swoja noże do rzucania, po czym wkłada kaptur na głowę i rusza za trybutem z Czwórki.

- - -

Przez całe popołudnie obserwuje jak deszcz powoli i dokładnie zmywa jej ciężką, tygodniową pracę. Imiona, lokalizacje, potencjalne konflikty i sojusze. Domysły pułapek i zagrożeń. Wszystko co napisała białą kredą na murze rozpuszczał właśnie gęsty deszcz. 

Znalazła ją w niewielkiej torbie, którą ukradła Stacy Melanie z Dystryktu Czwartego - tuż po tym, jak w trakcie tej krótkiej szarpaniny w lesie, nieopodal Rogu Obfitości, wpadł na nie Kevin Toylan, taranując sobie drogę. Nie była pewna czy szelki wyrywała z jej martwych rąk czy może trybutka z Czwórki była tylko nieprzytomna. W popłochu uciekła ponownie na polanę, gdzie dale trwała rzeź. Rozpoznała kilkoro trybutów w tym jej kolegę, uciekającego w przeciwnym jej kierunku. Zaklęła wtedy pod nosem, czując, że jeśli teraz go nie dogoni nie znajdą się na arenie. I miała rację. Choć nieświadomie ocaliła sobie wtedy życie (zginął kilka godzin później, topiąc się na moczarach), i tak miała wyrzuty, że nie ruszyła za nim. Teraz jednak, po tylu dniach, zdaje się to być odległym wspomnieniem.

Kolejna błyskawica przecina niebo. Gdy wtóruje jej grzmot, upuszcza wystraszona kredę. Mapowanie jest jej atutem, dlatego z niewielką trudnością stara się odtworzyć swoje notatki na lnianym zwoju, który dostała z rana. 

W torbie znalazła całkiem sporo owoców, jabłek, gruszek a nawet cytryny. Oprócz nic nie było tam żadnego prowiantu. Zamiast tego znalazła paczkę kredy, małą parę lornetek (pewnie na ptaki), folię izolacyjną i kilka metrów linki spadochronowej. Na początku była dość zawiedziona. Z tak ciężkim łupem liczyła na śpiwór a może i niewielki namiot. I o ile pierwsza noc była jej najcięższą, o tyle następnego dnia, gdy na południowych borach sosnowych dojrzała w prześwicie lasu odległe wzgórze, było jej dużo lżej. Szła do niego półtora dnia. W pocie czoła, spragniona i  głodna. Nie chciała ruszać od razu zapasów, jednak gdy w połowie drugiego dnia zauważyła, że kilka gruszek było posiniaczonych postanowiła je zjeść. Tego jej tylko brakowało, gdy z powodu jej ostrożności przegnił jej jedyny posiłek!

Piegowata piętnastolatka wychyla się zza wąskiego okna. Bierze do rąk lornetkę i spogląda w stronę pobliskiego lasu. Wzdycha, niezadowolona jak gęsty deszcz skutecznie uniemożliwił jej obserwacje. Ulewa nie tylko zmusiła ją do zmiany stanowiska na miejsce które, choć zadaszone, to ograniczone widokowo - z dwóch ścian w murze miała do wykorzystania wąskie szpary, stanowiące otwory strzelnicze dla broniących warownię.

Większość dni spędziła na terenie starego zamczyska, a raczej ruin obronnego zabudowania, pustego kwadratowego placu, okalanego z każdej strony wysokim na kilka metrów kamiennym obmurowaniem, zwieńczonego trzema wpół zniszczonymi wieżami (po jednej nie ostało nic). Ponieważ do tej pory nie było takiej ulewy, koczowała na jednej z ocalałych wież, pod gołym niebem, oglądając panoramę areny wokół siebie czy obserwując trybutów przez lornetkę. Z takiej perspektywy nie mogła się nadziwić, że nikt do tej pory jej nie dostrzegł. A raczej tej wielkiej budowli. Sama, gdy tylko ją zobaczyła, zaczęła się ślepo do niej kierować, dość późno rugając się na brak ostrożności po drodze. 

Gdy zrywa się silniejszy wiatr zapina kurtkę pod samą brodę. Niebo ciemnieje a wraz z nim widoczność. Teoretycznie, powinna czuć się bezpiecznie. Ma dach nad głową a w jej okolicy nie znajduje się za wiele drewnianych konstrukcji, w które mógłby uderzyć piorun. Gdyby jednak tak się stało - ma złe przeczucie, że byłoby to nazbyt widowiskowe.

Zaczęło się gdy niemal wpadła na dzikie sidła na skraju lasu. Było to tak, że nawet odór zgniłych zwierząt nie bardzo ją zaalarmował, nazbyt podekscytowana była możliwością urządzenia sobie przystani na najwyższym szczycie areny. Dopiero gdy poślizgnęła się na którymś z bardziej zaawansowanych rozkładem trucheł zatrzymała się, dość zgrabnie łapiąc równowagę. Wtedy zauważyła, że jej droga niemal krzyżowała się z tym dziwnym płotem, dlatego straciła całe popołudnie szukając innej drogi.

Swoje notatki kończy na tych, którzy zawsze byli w pobliżu i których łatwo mogła wyłapać. Dopiero wtedy zauważa, że z tej strony nie jest w stanie znaleźć obozowiska pretendentów. I to właśnie w tej niefortunnej nowej lokalizacji, dopatruje się przyczyny, dlaczego w takim zimną i pochmurną pogodę nie palą się u nich żadne światła ani ognisko.


- - - 

Przedmieścia ruiny urbanistycznej na północnym wschodzie areny


- A teraz co robią?
- Śmieją się.
- A teraz?
- Płaczą.
- Och, czyli już kończą.
- Tak. Nie, czekaj!
- Co?
- Teraz tańczą.

- Daj im już spokój Brienne, naprawdę sądzisz, że zrobią to w taką pogodę i to na otwartym terenie? - Fride poprawia kijem puszkę z gotującym się w środku czyżykiem. Siedzi tak przy ognisku razem z Samaelem, przygotowując skromne, wyporcjowane posiłki dla całej ich grupy. - Ile ci zostało?
Samael przelicza martwą zwierzynę. Drobne ptactwo nie jest zbyt obfitym posiłkiem, ale ich tendencje do rodzinnego życia i bliskiego sąsiadowania, wystarczyły im by w kilka dni odłowić ich prawie dwa tuziny. Brienne nauczyła ich oparzania i skubania, dlatego podzielili się obowiązkami i pilnowali wielkości porcji.
- Nadal nie chcecie ruszać zapasów?
- Na razie nie, Samael. Jeśli jesteś bardzo głodny możesz zjeść moją porcję. - mówi Fride, rozkładając stare gazety między nimi. Szkoda, że wobec Clyde nie byłeś taki szczodry. - Dobra, dawaj go.
- Ale cuchnie.

Wtedy przysiada do nich Brienne, zupełnie nie pocieszona przyjacielską relacją między Liv a Farrelem. Zabiera ugotowanego czyżyka i sama zaczyna ściągać z niego pióra. Mąci coś przy okazji pod nosem, tym razem o Liv i jej nocnych eskapadach w czasie treningów, próbując zrozumieć przyczynę jej przywilejów.

- Nadal nie rozumiem dlaczego upatrujesz w tym jakiejś nobilitacji. - nie poddaje się Fride. Samael podaje mu kilka martwych pstroszek, które wrzuca do kolejnych puszek z wodą.
- Jeśli mam rację i im jako jedynym zmienili dawkę lekarstw...
- To co? - irytuje się Caropriari. - To co z tego? 
- Co z tego?
- Tak. Dlaczego potrafisz wyrażać się jedynie poprzez wolność seksualną?

Zapada chwila ciszy. Samael puszcza ciche "och" jakby dopiero teraz zrozumiał, o czym dokładnie ta dójka rozmawiała. Do tej pory uważał to za przedmiotową dyskusję, nie melodramatyczną odę ku utraconej dorosłości. Z kolei Brienne powstrzymuje swoje oburzenie, wyżywając się tym samym na skubanym drobiu, któremu połamała kilka drobnych kości. Wyczuwając dziwną atmosferę między obydwojgiem, Samael wstał, chcąc dać im porozmawiać na osobności. Ale wtedy Brienne stwierdziła, że nie musi tego robić, bo wcale się tego nie wstydzi. Jak suka w rui.

- W przemyśle hodowlanym kontrola rozrodu służy nadzorowi populacji. Badamy tak stan zdrowia pogłowia, wskaźnik urodzeń czy utrzymanie czystości genetycznej. - zaczyna powoli, mieląc beznamiętnie czyżyka w palcach. - Czasem ogranicza się kontakty dzieci z matką ponieważ przedłuża to czas jej laktacji, uniemożliwiając ponowne wejście w ciążę. Utrzymuje się dziewicze populacje, ponieważ wzburzona gospodarka hormonalna wpływa na jakość przyszłych wyrobów. Używamy fantomów, bo samce chowane na wyścigowe, są zbyt masywne by doprowadzić do naturalnej kopulacji. Przeprowadzamy laboratoryjne zapłodnienie, ponieważ matka, która niedawno poroniła nie jest gotowa do tradycyjnego pokrycia. Nie wspominając o eksperymentalnych krzyżówkach, zlecanych przez stolicę, usuwaniu genitaliów młodym osobnikom, kontrolowaniu cech płciowych... - jej wyliczanie zdaje się nie mieć końca.

Zapada chwila ciszy. Niezręczna i wymowna na tyle, by żadne z nich nie wiedziało jak to ma się dalej potoczyć. Brienne, która przyrównała swój los do zwierząt w klatkach, Fride, który żałował, że w końcu zaspokoił swoją ciekawość i Samael, próbujący sobie coś przypomnieć. Tę ciszę przerwało kilka grzmotów, przez które naprędce zjawili się Farrel i Liv. Brienne i Fride wrócili do skubania pierza a Samael wstaje by podać przemokniętym towarzyszom przygotowane kołdry. Z trudem, bo oczywiście próbuje nie patrzeć na roznegliżowanych towarzyszy. Zmarznięta Liv spojrzała instynktownie na palenisko ale Farrel tylko pokręcił głową, po czym zabrał ją i koce przełożone w poszewki, na środek izby, z dala od markotnych Brienne i Frida.

Osuszyli się na prędce, by w bieliźnie schować się pod kołdrą. Farrel otrzepuje włosy, chlapiąc dookoła. W końcu jednak przysuwa się bliżej Liv, chcąc ją ogrzać. Okrywają się tak prowizorycznym posłaniem, powstrzymując się od kichania i kasłania. Mimo to, dobry humor ich nie opuszcza. A zwłaszcza Liv, która w końcu rozpogodziła się.
- Zachorujemy i to będzie twoja wina.
- A kto ci niby kazał przyjść do mnie?! - oburza się Liv, ale jej głos jej sympatyczny a wręcz pobłażliwy.
- Samemu urządzać lato w bikini nie jest za frasobliwe...
- Ach, więc mam ci jeszcze dziękować?

Dokazują sobie tak frywolnie jeszcze przez chwilę, póki nie zdają sobie sprawy, że poza nimi nikt nie prowadzi żadnej rozmowy. Mija tak kilka cichych minut, gdy w końcu Brienne i Fride kończą pracę przy kominku. Nadziewają ptaki na kilka cieńszych gałęzi, po czym ustawiają wysoko nad ogniem. Liv, chrząka, gotowa do tej mizernej rozmowy, jaką była im dłużna. W odpowiedzi słyszy ciche prychnięcie jednak chwilę później cała ich trójka przysiada na materacu i śpiworach. Liv bierze głęboki oddech, po czym jeszcze raz przeżywa ostatnie dni.

Wszyscy mnie zdradzili.

- - -

Dębowy gaj w okolicy centrum areny

- Nie wierzę, jakim cudem ją zmieściłaś. - świszcze Paul Sam z Dystryktu Siedemnastego do Lilith Caton z Dystryktu Trzeciego. Stojący nieopodal Max Wright, współtrybut Lilith, wywraca zirytowany oczami.
- Wiesz, to kwestia aerodynamiki.
- Aero... - zaczyna Sam, po czym kaszle, instynktownie poprawiając opatrunek na gardle.
- Mówisz co raz wyraźniej. - zauważa Caton.
- Jasne. - chrząka jeszcze kilka razy. - Mam wrażenie, że ta dziura się goi ale nie zasklepia.
Lilith milczy. Paul może mieć rację, gdyż pomimo tego, że zdołał jakoś przyzwyczaić się do tego nierównego ciśnienia w gardle, wciąż w trakcie swojej komunikacji słychać głośne szelesty i piszczenie przechodzącego przez rozluźnione miejscowo bandaże na jego krtani. Ponadto wciąż każda dłuższa wypowiedź czy rozmowa powoduje u niego zadyszkę lub małe ataki kaszlu.

- Twoja kolej. - podaje mu uchwyt parasolki.

Była przygotowana na taką pogodę, choć nie sądziła, że pierwszy gęsty deszcz jaki zastaną na arenie będzie stanowił preludium burzy. Już po kwadransie takich opadów musieli porzucić dotychczasowe obozowisko na skraju gruzowiska, ponieważ zaczęła do nich spływać zanieczyszczona deszczówka i miejskie odpady. Uciekli więc na północ, przez niewielką dolinę wciosową, prosto do dębowego gaju. W tym niewielkim lasku ziemia była dużo twardsza i stabilniejsza, dlatego postanowili tam się zatrzymać. Zresztą dla Paula i Lilith wystarczyłoby każde bezbłotne miejsce. To Max uparcie odmawiał dołączenia pod wielki płaszcz parasolki. Zacisnął tylko kaptur na głowie i w milczeniu szedł za nimi całą drogę. W końcu przysiadł pod uchylonym konarem w gaju. Było to martwe drzewo, dziwacznie przepołowione, tworząc coś na kształt pustej skorupy, przypominając otwartą trumnę.

Paul kicha a Lilith niemal od razu zaczyna szukać dla niego jakichś chusteczek. W oddali słyszą grymasy Wrighta. Sam zdaje się być z tego powodu całkiem zadowolony.
- Może mały pokaz dla tego socjopaty? - przybliża się do Caton, w ostatniej chwili odwracając się do Maxa.
- Nie drażnij go.
- Sam się prosi. Siedzi tam tylko i waruje przy tobie.
- Wolisz, żeby tropił Liv?
Paul milczy przez chwilę, zaskoczony tym pytaniem.
- Mam być wdzięczny bo go tu trzymasz?
- Powinieneś.

Paul prycha, rozbawiony taką konkluzją, jednak nie mija chwila jak wybąkuje jej pod nosem ciche podziękowania. Lilith kiwa głową w geście wyrozumiałości, po czym spogląda w kierunku Maxa.
- Mam wrażenie, że nie śpi od kilku dni.
- Musiałby być na niezłych... - Paul kaszle przez chwilę. - ... dopalaczach, by wciąż być przytomnym.
- Poczekaj tu, pogadam z nim.

Lilith poprawia swój plecak i już chce wychodzić gdy Paul chwyta ją za łokieć. Widząc to Max wstaje i przyjmuje bojową pozycję. To wtedy Paul zauważa, że Wright robi to resztkami sił, a jego ruchy stały się lekko opieszałe ale i mozolne.
- Sam, do cholery! - Lilith szarpie się z nim. - Jesteśmy z Trójki. Gdybyśmy chcieli ciebie zabić wiedziałbyś o tym! - w końcu ją puszcza a zezłoszczona dziewczyna podchodzi do Maxa i wdaje się w nim w cichą rozmowę.
- Raczej byłbym martwym. - wzdycha Paul, po czym ostentacyjnie odwraca się od nich, chcąc pokazać jak wielkie ma do nich zaufanie.

- - -

- Zabijmy go. - podskakuje z jednej nogi na drugą.
- Bo cię irytuje? Jeszcze czego.
- Przestał nam ufać. 
- Akurat temu się nie dziwię.
Patrzy na nią ze zmrużonymi oczami. Nie jest pewna czy rzuca coś wymownego czy walczy ze zmęczeniem.
- Nie wróciłeś na noc.
- Wy też.
- Tak, ale my trzymamy się dalej w parach! Poza tym, to ty pierwszy się rozdzieliłeś.
- Zostawiłaś mnie.
- Goniłeś Curtisa cały ranek, ja nie mam siły na przeszukiwanie pół areny w ciągu jednego dnia.

Max opuszcza wzrok na ziemie, widocznie głowiąc się nad czymś.
- W końcu go znalazłem. - na jego twarzy pojawia się delikatny uśmiech. W takich chwilach trudno było się na niego złościć.
- To... ładnie z twojej strony.
- Dałem ci pamiątkę. - patrzy na kieszeń jej kurtki. Widział wcześniej jak to tam schowała jego mały podarunek. Lilith otwiera buzię by i za to podziękować ale nie jest w stanie wydusić z siebie większej sztucznej uprzejmości. Wtedy Wright ziewa. Przez krótkie sekundy, szybko urywając ten odruch, jakby wstydził się okazać jej swoje wyczerpanie.

Gdy Lilith chwyta go delikatnie za ramię wzdryga się.
- Kiedy ostatnio spałeś?
- Nie wiem.
- Wczoraj?
- Może.
- Gdy się rozdzieliliśmy?
- Co to ma być? Przesłuchanie?

Puszcza go, speszona jego agresywną postawą. Zachowuje się tak nieprzyjaźnie w Kapitolu. Dlaczego odpycha od siebie zwykłą troskę, po to by w przypływie dobroci opowiadać jej o katatonii biednego chłopaka z Dziesiątki?

No właśnie.

- Masz iść spać. - nakazuje mu w którymś momencie stanowczo. - Teraz. - wskazuje ręką ziemię, każąc mu się tak kłaść. I ku jej niepokoju robi to, posłusznie siadając ponownie w głębi konaru. Opiera się rozluźniony o wnętrze pnia i zamyka oczy. Lilith obserwuje go przez dłuższą chwilę ze zmartwionym wyrazem twarzy. Jak nic poświęci się dla niej lub zrobi coś równie głupiego. Tylko jak niby ma go od tego odwieść? 

W końcu przykuca przy nim, chcąc lepiej mu się przyjrzeć. Tak jak się spodziewała jest mocno spocony a zmęczenie bardzo szybko zmogło go do snu. Sprawdza szybko jego temperaturę a następnie wyjmuje resztki wilgotnych chusteczek i przeciera mu twarz. Wyciąga ręce by zapiąć jego kurtkę ale w ostatniej chwili powstrzymuje się, udając, że chciała tylko ją poprawić. Zakłada kaptur na głowę i podbiega do Sama, który z całej tej nudy zaczął przekopywać korzenie drzewa. Lilith zabrała mu parasolkę i resztę deszczowego popołudnia spędzili siedząc na grubych korzeniach drzewa. Paul z uporem knura szorował teren dookoła a Lilith obserwowała w milczeniu śpiącego Maxa, przewracając co jakiś czas w kieszeni gnijące oko Clyda.

- - -

Przedmieścia ruiny urbanistycznej na północnym wschodzie areny

Liv obserwuje od jakiegoś czasu tłustą ciecz w starej puszce. Pachnie okropnie i wciąż widzi w niej pływające drobniejsze kostki i pierze. Na tafli z kolei widzi sporej ilości drobne krople tłuszczu.
- Czemu to pijecie? - wciąż nie rozumie idei tego cienkiego wywaru jakim ją poczęstowali.
Fride zabiera od niej prowizoryczne naczynie, widząc jak bardzo jest niechętna do spożycia ich prymitywnego rosołu. Samael dojada kilka rozgotowanych ptaków, które zostawił mu wcześniej Fride. Farrel kończy się przebierać, po tym jak ponury nastrój Liv znalazł swoje częściowe wyjaśnienie w jej opowieści. I choć Brienne powątpiewała w jej szczerość, i ona w końcu znalazła w sercu odrobinę zrozumienia. W końcu część faktów o Curtisie zgadzała się z ich wcześniejszymi obserwacjami. Poza tym wyglądało na to, że Farrelowi naprawdę zależy na niej. Dlatego nawet jeśli doprowadzi do nich Maxa - będą gotowi na to starcie.

- Nie każdy ma ojczulka w Kapitolu... - rzuca Brienne, dopiero po chwili gryząc się w język. Liv obserwuje ją w ciszy przez chwilę. Seven był chociaż bardziej subtelny. 
Brienne cały dzień zachowuje się jakby Liv nadepnęła jej na odcisk. Gdy więc w końcu Liv wzbiera w sobie odwagę by zacząć tę nędzną, do niczego prowadzącą kłótnię, Malcolm zaskakuje ich wszystkich.

- Przepraszam. - mówi nagle dość głośno, jakby ta skrucha była skierowana nie tylko do Sotoke ale do każdego z osobna. - Tak bardzo się boję.

Gdy mówi to tak wysoka i dumnie obnosząca się osoba, trudno uwierzyć w jej słowa. Jej skupiona i poważna twarz ani drgnęła w smutku czy strachu, jej oczy nie zapełniły się łzami. Ba, nawet na nich nie spojrzała, skupiając się na piłowaniu drobnych kosteczek w rękach. Dlatego nie bardzo wiedzieli co powiedzieć. Wieczór płaczów i wyznać nijak spodobałby się organizatorom ani jakimkolwiek innym widzom, budząc w nich samych skruchę i poczucie moralności. A na tak głupią prowokację nie mogli sobie pozwolić.

Tylko czy naprawdę tak było?

Gdy Liv zastanawia się jak dokładnie brzmiały nowe poprawki dotyczące szczegółów możliwych ingerencji Kapitolu w przebieg Igrzysk, gdy Samael kruszy w zdenerwowaniu chrząstki w buzi, raniąc przy tym swoje dziąsła, gdy Fride przysuwa się do Brienne, stykając ze sobą ich ramiona, Farrel wiąże swoje włosy starym rzemykiem, po czym przysiada do nich w nonszalanckiej kitce, uśmiechnięty i zadowolony. 

Wszyscy spojrzeli na niego w oczekiwaniu a on po prostu posyłał im uśmiech, puszczając oczka i strojąc głupie miny. W tej zabawie ciszą jest coś nieuchwytnego ale i nostalgicznego, co, swoją prozaicznością, pozawala im odetchnąć i po prostu dać się mu rozbawić zwykłymi gagami i mimiką. Jedynie krwawiący Samael nie potrafi się tak łatwo rozpogodzić. Liv podaje mu swoją partię wody by przemył usta. Młodszy chłopak bierze ją i zastyga tak, wpatrując się beznamiętnie w plastik. Liv także nieruchomieje, obserwując jego umartwianie się.

- Nie wiedziałam, że ma wściekliznę... - szepcze cicho Liv. W tym domu jest jednak tak cicho, że każdy to usłyszał. I tak wszyscy po kolei na nich spoglądają z zaciekawieniem. - Chciałam pomóc. - jej ręka zaczyna drżeć w powietrzu. Jednak nie puszcza butelki. Nie zabierze jej, póki i on tego nie zrobi.
- Samael, nie każdy dystrykt ucierpiał z powodu dzikich psów. - odzywa się nagle Farrel. - Liv miała prawo nie rozpoznać objawów.
Lenkovitz słucha go w obojętnym milczeniu, nie opuszczając wzroku z butelki w ich rękach. Liv marszczy grwi w bolesnym grymasie, błagając go wzrokiem by jej to w końcu zapomniał. Farrel patrzy w zamyśleniu na Liv i jej starania ku odkupieniu win. Mimowolnie przerzuca wzrok na Brienne i Frida, który także próbują w milczeniu mu coś przekazać. Pewnie krępuje ich ta cała sytuacja i chętnie by ich opamiętali od tej... pamiętliwości. Przecież tak łatwo przyszło im zapomnieć o poległych. W końcu Lane zobaczył w tym wszystkim sposobność.

- Zostałaś z nim do końca, prawda? - pyta nagle Liv, która opuszcza zdezorientowana rękę. Dlaczego znów chce żeby to wspominała? - Liv?
Podnosi do niego przerażoną twarz. Ale Farrel ma wciąż pogodny wyraz twarzy i tak ciepły wzrok. Bije od niego ta serdeczność Leslie ale i przezorność Sevena. Liv bierze kilka głębokich wdechów, próbując się uspokoić, po czym przytakuje mu kilka razy, wspominając o konaniu Clyda na jej rękach. Samael przyciąga do siebie butelkę wody i układa ją ostrożnie na kolanach. Nie patrzy się na Liv, dlatego dziewczyna urywa, nie będąc do końca pewna do czego zmierza Farrel. Dlatego chłopak z Osiemnastki ciągnie ją trochę za język a po chwili wątek ten podłapuje i Brienne, rozumiejąc kontekst tej rozmowy.

- Zachowałaś się lepiej od nas. - podsumowuje jej zachowanie.
- Ale ja go za... zabiłam. - nie rozumie Liv. Brienne uderza lekko Fride by dołączył do nich.
- Jego sojusz... To znaczy my. Porzuciliśmy go. - podnosi głowę by spojrzeć na Samaela ale zaniecha, nie będąc w stanie spojrzeć mu w oczy. - Ja go odrzuciłem.
- Miałeś swoje pobudki. - przypomina mu Brienne.
- To było za mało! - Fride podnosi głos. Samael w końcu unosi twarz i patrzy w zdumieniu na chłopaczka Malcolm. - Zwykłe przeczucia i poszlaki. Może wystarczyło go obmyć i zająć się ranami... Mogłem dać mu schronienie, ubranie, jedzenie...
- Postąpiłeś słusznie, i wszyscy o tym wiemy, Fride. Nawet Farrel. - mówi powoli Brienne. Farrel wzdycha smutno, po czym przyznaje jej rację.
- Było po nim widać, że to koniec. Oszczędziłeś nam zasoby i... - urywa, patrząc beznamiętnie w przestrzeń. - ... traumy.

Liv czeka aż na nią spojrzy, jako tę, najbardziej obciążoną psychicznie. Ale Lane nie robi tego. To dlatego jest taki przyjacielski? Dlatego wciąż potrafi zachować spokój ducha i dobry humor? Bo nic mu się nie przytrafiło? Przeżył utratę Susie a nawet Małego Timmiego. Ale to były tak szybkie śmierci, ot, wypadki. W jednej sekundzie byli przy nim a w następnej topili się już wpadali do obrabiarki drewna. Smutne i okrutne śmierci, ale tak szybkie i nic nie znaczące. Ich cierpienia nie są miarodajne, dlatego nie chce by dostrzegła w jego oczach tę ulgę. Nie teraz.

Z kolei Fride zdążył się w tym czasie rozpłakać. Po raz pierwszy widząc jego gorycz i łzy. Liv jako pierwsza próbuje go pocieszyć. I szybko niestety tego żałuje.
- Fride, bycie liderem to duża odpowiedzialność...
- Przecież nie jestem nim, do cholery! - uderza pięściami w podłogę. Liv nie od razu rozumie to wyznanie, co wykorzystuje Brienne.
- Nie bał się, prawda?
- Kto? Ja? - Liv zaczyna się gubić. Brienne patrzy na Farrela by jej pomógł. W takim tempie organizatorzy zaraz zrzucą coś na nich, byleby tylko nie doprowadzić do utworzenia stowarzyszenia płaczliwych trybutów.

- Chodzi nam o Clyde, Liv. To szlachetne z twojej strony, że pozostałaś z nim do samego końca.
Liv patrzy na niego niezadowolona. Farrel z kolei unosi sugestywnie brwi, wskazując jej Samaela. I tak dziewczyna dostrzega, że te dziwne uwagi mają w sobie jakąś moc. Więc to naprawdę miało jakieś znaczenie? Ale przecież nie pomogła żadnemu z nich. Zamyka oczy, powstrzymując wzbierające się łzy. Próbuje sobie dokładnie to przypomnieć. Niech chociaż jemu pokrzepi to serce.

- Wydaje mi się... że był przerażony. - zaczyna nagle, co tylko oburza Brienne i dołuje Fride. Farrel chce już ją powstrzymać od takich wspominek gdy Liv niespodziewanie kontynuuje w innym tonie. - Dostał tego dziwnego ataku... Max... Max chyba się wtedy wycofał...

Nagle czuje czyjąś rękę na plecach. To Farrel, próbuje ją zachęcić do zwierzeń. Liv znajduje więc w sobie resztki odwagi. Opowiada im o gasnącym Clydzie, który resztkami sił wyciągnął do niej rękę a Liv chwyciła ją i przykucnęła przy nim, głaszcząc go po głowie i mówiąc mu jakieś bzdurne frazesy. Nie powiedziała im ani o tej dziwnej rzeźbie, która tak mu się spodobała, ani o tym jak do końca nie wiedziała co mu jest, więc usilnie próbowała wcisnąć mu wodę, póki oddalający się Max nie wyśmiał jej i jej ignorancji. Nie wspomniała też o tym, jak narzędzie jego agonii wymieniła za jego własny organ.

W końcu jakie to teraz miało znaczenie?

- Faktycznie... - odzywa się po dłuższej ciszy Samael. Gdy Liv skończyła swoją historię zamilkli. Trochę symbolicznie a trochę skrępowani jej martyroloskim doświadczeniem. - Zrobiłaś dla niego więcej niż my.
- Samael ja tylko pozwoliłam im umrzeć... - broni się Liv. Może gdyby znała się lepiej na pierwszej pomocy ocaliłaby Aarona i Clyda. A tak, po prostu trwała przy nich jak śmierć, czekająca na ich ostatnie tchnienie.
- Hej, nie martw się. - Farrel klepie ją po plecach. - Ocaliłaś go przed niegodną śmiercią.
- To jaka jest ta godna? - irytuje się Liv. - Zdychać na kapitolskim wysypisku jak najgorszy wyrzutek?! - podnosi głos. Samael zaciska ręce na kolanach i wyprostowuje się.
- Umierać wśród przyjaciół.

Czyli wszystko to, czego mu odmówili.


~ *  ~ *  ~ *  ~

Flashback
Trzeci dzień szkolenia
Ośrodek szkoleniowy, Piętro Treningowe


Gdy zadzwonił sygnał obwieszczający przerwę na obiad Liv wyglądała jak jeden z koślawych obrazów w garderobie Phoebe. Oczywiście, nie zauważyła tego od razu, tylko po dzwonku, po którym Evan przytrzymał ją trochę dłużej na stanowisku do kamuflażu. W ten sposób zdążyło ich minąć większość obecnych trybutów, w tym Diana czy Max, którzy nie omieszkali pogratulować jej makijażu.
- Ech, ci zazdrośnicy. - rzucił frywolnie Evan, podając lusterko Liv. Spojrzała na niego z teatralnym grymasem, nie mogąc znaleźć odpowiedniej nagany. Pobieżnie zmyła z siebie farbę, po czym z rozmachem odwróciła się, przez co źle postawiła stopę i straciła równowagę. Evan złapał jej łokieć, pozwalając oprzeć ciężar ciała Liv o jego biodro.
- Kto by pomyślał, że tak ciebie przyciągam. - zaśmiał się cicho i odwrócił wzrok, rozumiejąc po chwili dwuznaczność swojej wypowiedzi. Liv zarumieniła się.
- Przepraszam. Miałam niedawno wypadek. - wyprostowała się i obejrzała swoją kostkę. Widocznie daleko jej jeszcze do profesjonalnego opatrywania. Może to ona powinna się tym zająć. Liv zagryzła zła wargi, wspominając je obie. 

- Hej, nie denerwuj się tak. - Evan poklepał ją po ramieniu. Podniosła twarz w jego kierunku a wtedy zauważył niewielką strużkę krwi na jej brodzie. Widocznie zawahał się jednak kilka sekund później dość ochoczo przetarł jej podbródek swoim kciukiem. Liv opuściła wzrok z zażenowania. Evan dołączył do niej chwilę później. - Wybacz, to taki nawyk. Mój brat też miał...

- Evan! - usłyszeli nagle czyjeś nawoływanie. Liv wstała i spojrzała w kierunku wejścia. Skądś znała ten dziewczęcy i donośny głos. Ale ich tam nie było. Olivia Nikane z Dystryktu Jedenastego i Madeline Brown z Dystryktu Dwunastego stały przed jadalnią, szukając Evana po całej sali. Evan wykorzystał to, chowając się jeszcze na chwilę za kilkoma drzewami pokazowymi. Były ułożone dość ciasno obok siebie, ponieważ tworzyły w ten sposób niewielki przegląd najpospolitszych leśnych gatunków. 

Liv skrzyżowała ręce, nie wiedząc o co mu chodzi. Wychyliła się w kierunku dziewczyn i już chciała je nawołać, gdy Evan złapał ją za rękę, powstrzymując ją. Zamarła, od razu domyślając się co to oznacza. Więc tak miało być. Zacisnęła zła pięści, czując się zdradzona. Dziewczyny nie wróciły, Farrel ją porzucił a Evan dalej chciał się bawić w ukryty sojusz.
- Świetnie. - wyrwała mu się, niezadowolona.
- Poczekaj. - zatrzymał ją, gdy chciała iść do stołówki. Niechętnie to zrobiła. - Nadal... chcesz bym pokazał ci bibliotekę? - spytał, ewidentnie speszony jej złowrogą postawą. Poczuła się niezręcznie. Chyba jednak miał rację, że wszystko przystało im w zmowie.

- Już ją znalazłam. - powiedziała cicho.
- Rozumiem.
Westchnął i spojrzał gdzieś w dal. Chrząknął pod nosem, próbując jej wskazać balkon sponsorów, na którym kilkoro bardziej ciekawych Kapitolczyków zignorowało świeżo zastawiony stół, by móc ich obserwować. W pewnym momencie Liv odwróciła się do nich. Z niesmakiem zauważyła, że w porównaniu do trybutowego bufetu, ba, nawet ich dystryktowych posiłkach, stół sponsorski wręcz uginał się od natłoku potraw ale i dekoracji. Zauważyła bogate bukiety, kryształowe wazy. Z pewnością nawet jedno postawione tam naczynie było warte więcej niż cała zawartość jej domu w Pavalon. Albo zaopatrzenie ich szkoły. Lub w ogóle ich miasteczka. Może powinna porozbijać jeszcze więcej zastawy? A gdyby tak zabrała kilka do pokoju? Czy uznano by to za przywłaszczenie? Może powinna spytać Phoebe czy dałoby się tak przesłać kilka droższych dekoracji jako pamiątki po niej? Skoro jego kostium uznają za jej dobytek co stało na przeszkodzie by przemianować na jej własność kilka innych rzeczy?

- Myślisz, że... - zaczęła pytać o to Evana. Zrobiła to jednak zbyt cicho, dlatego nieświadomie jej przerwał.
- Wiedziałaś, że nas kontrolują? To znaczy nasze zdrowie. - poprawił się po chwili.
- Tak... Obiło mi się to o uszy.
- I co o tym sądzisz? - spytał ją z dziwnym uśmiechem, wciąż spoglądając sporadycznie na Kapitolczyków na balkonie. Mogła się tylko domyśleć, że chciał zachować pozory nieformalnej rozmowy. Usilnie więc spróbowała nie wyglądać na naburmuszoną ani zbyt poważną. Mało skutecznie.
- To chyba dobrze. Dbają o nasze zdrowie.
Nie odezwał się, z trudem skrywając swoje zaskoczenie. Liv po chwili zrozumiała swoją gafę.
- Proponowali mi usunięcie ich. - wyeksponowała mu swoje przedramiona. - To miło z twojej strony, że udawałeś, że ich nie mam...
- Nie było okazji by o nie zapytać, Livender.
- A chciałbyś o tym posłuchać? - zdziwiła się, lekko zmieszana.
- Oczywiście.

Wziął jej lewą rękę i delikatnie dotknął jej blizn. Speszyła się ale nie zabrała jej. Pozwoliła mu się tak badać przez chwilę, udając budowanie jakiejś więzi i bliskości. Czuła na sobie ich wzrok a także lekkie poruszenie, które szybko przerodziło się w szepty a nawet głośniejsze dyskusje. W końcu to zauważyli a chwilę potem do ich uszu dotarł dźwięk fleszy. Na reakcję nie musieli długo czekać. Ktokolwiek ze sponsorów był tak głupim by przemycić aparat do Tyrady, prędko tego pożałował. Strażnicy Pokoju szybko interweniowali, wchodząc (ku oburzeniu innym gnuśnym Kapitolczykom) na balkon i aresztowali, jak się później okazało, przebranego dziennikarza. Jeszcze gdy go zabierali ewidentnie starał się urządzić scenę a przede wszystkim - dalej próbując uwiecznić wszystko swoimi urządzeniami.

- No, no, no. - westchnął Evan, obserwując tę zabawną sytuację z Liv. Ruszyli w kierunku jadalni, przed którą już nikt nie szukał Faitha ani jej. Trochę ją to zdołowało, zdając sobie sprawę, że oto gdy przekroczą próg stołówki, Evan najpewniej ją zostawi, dalej ukrywając ich sojusz, a ona będzie musiała znieść upokorzenie samotnego posiłku. By nie zamartwiać się tym, mimowolnie spojrzała ponownie na tego nieszczęsnego paparazzi, który teraz usilnie próbował odzyskać skonfiskowany sprzęt. W końcu Strażnicy go skuli a następnie zaczęli go przeszukiwać, szukając innych nagrywających urządzeń. Liv miała nieciekawe przeczucie, że czynności te żołnierze wykonywali dość topornie, jakby na pokaz, dla oburzonej balkonowej gawiedzi.

- Wygląda na to, że nie tylko na naszych profilach można się wzbogacić. - parsknęła cicho do siebie. Evan jednak to usłyszał i zatrzymał się w zamyśleniu. Spanikowała, zastanawiając się, czy nie wypaplała czegoś istotnego. Nawet Parker dzisiaj rano wyglądała, jakby to była wielka tajemnica by manipulować obiegiem tych wszystkich informacji.

Nerwowo zerknęła kolejny raz na górę. Czy wśród śledzących ich sponsorów byli i ci, którzy wykupili dostęp do jej danych? A może to któryś z nich był odpowiedzialny za podrabianie jej badań? Może gdyby przyjrzała im się bliżej...

- Zjedz z nami, Liv. - usłyszała nagle głos Evana a chwilę później pozwoliła mu się zaprowadzić do bufetu.

- - -

- Ale ja chcę zjeść ciastka! - Madeline Brown z Dystryktu Dwunastego uparcie stawiała się starszej siostrze.
- Madie, proszę, nie możesz jeść na obiad samych słodyczy... - Olivia Nikane z Dystryktu Dziewiątego westchnęła, usiłując zabrać z jej rąk waniliowego ptysia. Spojrzała na Liv i Evana na przeciw, szukając ratunku.
- Twoja siostra ma rację. - zaczął Faith. - Ta zupa jest naprawdę dobra. - pokazał jej jak je dość dziwnie uradowany gulasz. Przez chwilę obserwują go w trójkę z podejrzliwym wzrokiem. - To znaczy, yh... - Evan speszył się na co Olivia złapała się zła za czoło. Gdy Liv chrząknęła chcąc zabrać głos, zastygła, zamyślając się. Spojrzała na ich talerze. Gulasz z wołowiny, rybna zupa krem, steki wołowe w grzybowym sosie, roladki wieprzowe z warzywnym farszem. No i talerze przy Madeline na której były same desery - naleśniki z jabłkami, słodkie bułeczki na parze, podłużne ciastka przełożone kremem i bez, podobne do tych, które widziała wcześniej w pociągu. Było też kilka słodkości których nie znała - dziwne, okrągłe ciasto z białą posypką, wyglądającą jak wiórki kokosowe. Niewielka salaterka z jakimś płynnym budyniem, o woni podobnej do melasy ze śmietanką. I małe, kwadratowe ciastka, otoczone półprzezroczystą masą wymieszaną z sezamem i jakąś zielonkawą pastą. Ciekawe czy Madie wie co sobie nałożyła?* Wtedy to do niej dotarło.

Każdy z nich zabrał coś co przypominało mu o domu. Lub przeciwnie - coś do czego normalnie nigdy nie miałby dostępu. W południowych dystryktach ciężko było o targi rybne, dlatego Liv nalała sobie niewielką porcję z czystej ciekawości. Może miała dość ciężkich dań a może po prostu - jadła ich tak wiele.

Wojskowa pensja jej matki nie była wielka, ale razem z dorabianiem na straganie w centrum starczyło przecież na utrzymanie ich starego domu i trójki dzieci. Ba, któregoś lata Prynthia sama zaproponowała by Evely w końcu przyprowadziła tego psa z Pattern, jej przyjaciółką, o którym ciągle rozmawiały. Evely nie posiadała się z radości, i chociaż Anita głośno dyskutowała, czy dodatkowy ozor do karmienia jest dobrym pomysłem, już kilka tygodni później sama go wyprowadzała przed porannymi zmianami w szpitalu. Verton na długo stał się częścią ich rodziny. Do czasu tamtego wypadku i perypetii Liv w szpitalu.

- Myślę, że nie ma nic złego w tym, że od czasu do czasu nasz obiad stanie się podwieczorkiem. - wykonsensowała w końcu. Olivia puściła siostra i z oburzeniem spojrzała na Liv. Evan zachichotał pod nosem a Madeline wróciła do podjadania swoich zdobyczy. - Jeśli jednak chcesz przeżyć na arenie powinnaś bardziej respektować zdanie Olivii.

Madeline wyraźnie speszyła się na taką uwagę. Zaczęła nieśmiało odkładać resztę jedzenia na talerze i wycierać ręce z lukru w serwetki. Z kolei Olivia trzasnęła w stół, po czym wstała z impetem i odeszła w kierunku bufetu. Liv odprowadziła ją wzrokiem.
- Powiedziałam coś nie tak? 
- Livender... - Evan nie wiedział jak zacząć. Zirytowała się na jego ewidentne zażenowanie.
- Przecież nie możemy cały czas udawać, że to jakieś wakacje! - oburzyła się. Uciszył ją gestem dłoni.
- Po prostu tak nie wypada.
W tym czasie Madeline przesunęła część talerzy i nałożyła sobie na malutki, deserowy talerzyk, kilka łyżek gulaszu. Z lekkim ociąganiem, zaczęła go jeść, spoglądając od czasu do czasu, na słodkości obok.

- Naprawdę lepszym ma być okłamywanie się dookoła? - Liv niedowierzała.
- Dookoła? - Evan pokręcił głową. - Liv, za kilka dni większość z nas będzie już pochowana. Nikt tego przed nami nie ukrywa.
- Dlaczego więc mówienie o tym jest takie nietaktowne?
- To siostry, Livender. Rozdzielone na prawie sześć lat. Daj im...
- No tak... - zagryzła wargi zmieszana. - Przepraszam. Jakoś... straciłam kontekst.
- Ładnie powiedziane. - zaśmiał się życzliwie, po czym nachylił się do niej. Nie wiedząc co robi, zbliżyła swoją twarz do jego, przez co zastygł tak zdziwiony jej postawą, powoli czerwieniąc się na twarzy. Patrzyli tak na siebie przez chwilę, póki nie usłyszeli czyjegoś pokrzykiwania i pogwizdania. Ktoś gratulował Liv kolejnych podbojów a inni współczuli Farrelowi utraty kochanki. Liv obejrzała się dookoła, powoli rozumiejąc swoją sytuację.

Mała Madeline przestała jeść, ewidentnie zawstydzona tymi szykanami. I choć nie dotyczyły jej, czuła na sobie wzrok większości trybutów na sali, co skrępowało ją na tyle, że podkuliła nogi i zakryła w nich twarz. Liv zmarszczyła brwi w żałosnym grymasie gdy w przeciwległej stronie sali zauważyła Farrela z Susan. Siedzieli razem z trybutami z Piętnastki i Szesnastki. Chwilowo, ponieważ Morgan Jefferson szeroko gestykulowała coś do Frida Carporiarego, swojego współtrybuta, widocznie chcąc go zmusić do zajęcia innego stołu i wyrzucenia z sojuszu trybutów z Osiemnastki. Liv poczuła się żałośnie, widząc jak jej decyzje i działania komplikują sytuacje innych osób. Wtedy zauważa, że z tej całej nerwowej sytuacji Susan dostała kolejnego ataku. Farrel wstał, rozglądając się dookoła. Nigdzie jednak nie mógł znaleźć ich torby z lekami dla Andrew.

- Są na sali. Farrel, są na...! - Liv wstała by krzyknąć do chłopaka gdy nagle siedzący obok Evan wstał i błyskawicznie wybiegł z jadalni. Znieruchomiała na chwilę, zdumiona nie tylko jego prędkością ale i samą szybką reakcją. Gdy pretendenci dopiero co połapywali się w sytuacji i dalej śmiali się z Liv i jej nieudolnych zalotów, Evan zdążył już wrócić z torbą i zgrabnie oddać ją zaskoczonemu stołowi w rogu sali. Liv widziała jak rozmawia z nimi przez chwilę, po czym zaczął do nich wracać. 

Zanim dotarł do stołu usłyszeli czyjeś oklaski. Jednak nikt nie krzyczał, nikt nie rzucał prześmiewczych komentarzy. Liv rozejrzała się po sali. Niedaleko od ich stolika para dzieci z Trzynastki - Noralane Persival i Mitch Wilbour - wstali i ochoczo bili brawo Evanowi. Tylko w dwójkę, wśród dziwnej ciszy która nastała na sali. Drobna piętnastolatka i krępawy trzynastolatek. Evan pomachał do nich, lekko się kłaniając. Liv uśmiechnęła się i już sama chciała dołączyć do tych skromnych owacji, gdy usłyszeli kolejne oklaski. Tym razem był to Aaron Bertish. Siedział razem z Dianą Crow, swoją koleżanką z Piątki, co tym bardziej stanowiło ciekawy kontrast, ponieważ muskularna dziewczyna kilka chwil wcześniej śmiała się z Liv i Evana, rzucając złośliwości razem z Maxem i Stacy.

Na owację kolejnej osoby Evan speszył się, mimowolnie przyspieszając chód. Madie zachichotała, widocznie rozluźniona sytuacją a jej nastrój udzielił się Liv, która w końcu postanowiła najgłośniej przywitać go z powrotem przy ich stoliku. Kątem oka zauważyła Olivię, która starannie układała coś na tacy, spoglądając z lekkim uśmiechem to na nich, to na stół. Nim Liv zaczęła zastanawiać się czy to nie aby dla swojej siostry przygotowywała zastawę usłyszeli w końcu jego rechot.

- No tak, skoro nie ma Paula, ktoś musiał przejąć jego szlachetne... - wzdycha Evan, słysząc jak Max Wright zaczyna swoje głośne przemowy. Od ironicznego "Ależ brawo, brawo! Nasz nowy bohater z Jedenastki!" po złośliwe docinki w stylu: "Najpierw uratuje ci sojusznika a potem strzeli kosą w prosto w plecy! Cóż za sojusznik, cóż za odwaga!". Przez chwilę stoją tak przed sobą, zaskoczeni nagłą zmianą atmosfery. Chwilowa sielanka szybko minęła a wraz z nią sympatie trybutów. Noralane z Mitchem szybko usiedli, chcąc nie zapadać nikomu w pamięć. Aaron stał jeszcze przez chwilę, jakby oczekując jakieś reakcji ze strony ich stolika, jednak po chwili Diana ściąga go na ławkę. W tej niezręcznej chwili dzieje się jeszcze kilka rzeczy.

Najpierw Liv zaczyna słyszeć pogłosy kłótni. To Morgan Jefferson kłóciła się znowu z Fridem i Brienne, już nawet nie ukrywając swojej niechęci do Farrela i Susan, którzy siedzieli tuż obok. Gdy więc część osób skupia się na Maxie, część na zamieszaniu przy stoliku w rogu jadalni a pozostali próbowali w spokoju przetrwać tę wyraźnie eskalującą nagonkę Wrighta - Olivia Nikane podeszła ostrożnie do rozjuszonego Maxa, który zdążył już wejść na stół, by stamtąd wyśmiewać ich żałosne przyjaźnie.

Nim siedząca z nim Stacy zdążyła zareagować, Olivia stanęła na ławce a następnie kopnęła Maxa w plecy, wywracając go. Chłopak upadł na kolana w zupełnym osłupieniu. Nie poprzestała na tym. Gdy Wright odwracał się, by sprawdzić kto śmiał go zaatakować oberwał metalową tacką z makaronikami z innymi ciasteczkami, które poleciały we wszystkie strony. Nim dobiegli do niej strażnicy zdążyła zadać mu jeszcze kilka mocnych ciosów, głównie w głowę i plecy. Gdy Olivia się poddawała, gotowa na zawleczenie do aresztu tak jak kilka dni wcześniej Seven - nieoczekiwanie na sali rozlega się głośne i powolne klaskanie. Nieco złowieszcze i tajemnicze. Widząc lekkie wahanie Strażników Pokoju Olivia rozgląda się dookoła. Spojrzała pytająco na Liv, która wpatrywała się w coś z otwartą buzią, powoli podnosząc ręce, ewidentnie próbując dołączyć do niego. Tylko kto tak onieśmielał Liv? Evan stał tuż przy niej a Farrel daleko za nimi.

Max szybko otrząsnął się po tym dziwnym wybuchu Olivii. Wyprostował się, gotów do jej dalszych ataków jednak na widok Strażników wycofał się, oczekując jej eskorty. Kiedy jednak nic takiego się nie dzieje wstaje gwałtownie, gotów ich upomnieć. I wtedy go zauważa. Jak mógł wcześniej nie zwrócić na niego uwagi? Górował nad wszystkimi, a gdy tak stał przy swoim stoliku, klaskając powoli i kiwając głową w uznaniu do Nikane, Max mógł przysiąc, że i teraz nikt nie dałby rady go obezwładnić. Wystarczyła sekunda spojrzenia od Kevina, by Wright się przystopował ze swoją zemstą i usiadł potulnie przy Stacy. Zresztą, co więcej mógł zrobić, gdy jego samowolka zniechęciła pilnujących ich strażników do interwencji? Jeszcze chwilę temu byli gotowi zabrać Olivię ze stołówki. A teraz stali pod ścianą jak gdyby nigdy nic.

W czasie gdy Max klnie się pod nosem, wycierając krew z rozciętych ust, Olivia wraca do swojego sojuszu. Uderza ostentacyjnie w stół pretendentów pustą blachą a następnie w tej dziwnej glorii kroczy dumnie wzdłuż stołówki. W połowie drogi do Kevina, który zdawał się nie przejmować samotnym oklaskiwaniem dziewczyny, dołącza Liv, której radosne okrzyki zachęcają resztę sali do podziękowanie Nikane za coś, na co każdy miał w sumie ochotę od dawna.

- - -

Gdy kończyli posiłek Liv po raz pierwszy poczuła się częścią jakiejś wspólnoty. Społeczności, niezrzeszonej w tragicznym losie i nieuniknionym końcu, lecz rówieśniczej grupie, tak młodej i serdecznej. Bo co tak naprawdę ich poróżniło?
Jej przemyślenia zdawał się podzielać Evan, który układając puste naczynia rzucił do Olivii pochwałę.
- Spoiłaś nas.
Spojrzały na niego zdziwione.
- Spowiła? - powtórzyła ślamazarnie Madeline. Jej siostra zachichotała. Liv z kolei oddała się lekkim wyobrażeniom o matronie Nikane i jej arenowych dzieciach.
- Zespoliła. Zespawała.. - Evan zacząć się gubić.
- Zjednoczyła? - podrzuciła mu dziewczynka. Evan przytaknął, zawstydzony swoim słownictwem. Liv westchnęła, po czym zaczęła palcem zbierać lukier z niektórych talerzy. Olivia chrząknęła, widocznie przygnębiona.
- Językiem przemocy. To żadne osiągnięcie. - podsumowała swój dzisiejszy występ. W pewien dziwny sposób żałowała jedynie tego, że stołówka nie jest dostępna dla publiki.
- Lecz ku naszej uciesze. - nie poddawał się Faith. Chrząknął cicho na Liv by skończyła zajmować się podjadaniem. Gdy nie zareagowała po prostu zabrał jej powoli talerz. Na tyle ostrożnie, że zdumiona Sotoke pozwoliła mu na to, w cichy obserwując jego kradzież. - Myślę, że wszyscy jesteśmy na swój sposób twoimi dłużnikami, Olivio.

Madeline klasnęła w dłonie, ciesząc się z sukcesu starszej siostry. Olivia pogłaskała ją po głowie, po czym poprosiła o odniesienie kilku naczyń.
- Zrobiłam przedstawienie, o to ci chodzi?
- Ale po raz pierwszy było ono zadedykowane jedynie nam.
- To jakieś osiągnięcie? - Olivia nie kryła oburzenia, choć tak naprawdę nie wiedziała do końca w co brnie Evan. Nad wyraz łagodnie wyrażał swój podziw i zadowolenie spraniem Maxa, owacjami trybutów, aprobaty Kevina czy w końcu w wycofaniu Strażników.
- Samodzielnie pokierowałaś swoim wizerunkiem. W obecnej sytuacji myślę, że to ogromny sukces.
- O znamionach rozrywki.
Evan westchnął, rozgoryczony jej postawą. Spojrzał na Liv, która przysłuchiwała im się w ciszy. Patrzyła jednak na drugi koniec sali, ukradkiem obserwując Farrela i Susan. W tym czasie wróciła Madeline po pozostałe talerze. Olivia wstała i razem z siostrą odniosły resztę rzeczy.

- Jak myślisz, czemu się wycofali? - spytała cicho Liv. Evan rzucił wzrokiem na Strażników Pokoju.
- Nawet Timmy go nie chciał. - odparł wymijająco, sugerując pewną bojaźliwość wojskowych. Wstali, szykując się do powrotu na salę.
- Chyba nie wierzysz, że się go wystraszyli... - zaczęła rozglądać się za Kevinem, jednak Evan zbliżył się do niej, mówiąc jej coś czego i tak się spodziewała.
- Brakowało im publiki.
- Ach tak...
- Nie, nie. Nie zrozum mnie źle. - popchnął ją lekko do przodu, po czym ruszyli w stronę części treningowej. - Aresztowanie przy sponsorach to dobra passa. Wzbudzasz kontrowersje wokół siebie i insynuacje. - Liv zmrużyła podejrzliwie oczy, nie do końca mu zawierzając. Evan uśmiechnął się do niej łagodnie, na co speszyła się. Przystanęła w wejściu czekając na siostry a Faith kontynuował.
- Skutecznie rozproszyłaś zbędnych sponsorowiczów ale w tym chaosie informacji kapitolskich szmatławców można znaleźć sporo użytecznych informacji.
- Jak to, że będziemy mieć romans? - wspomniała mu o dzisiejszym incydencie z ukrytym paparazzo. Evan widocznie zakłopotał się, co rozśmieszyło Liv. - Tylko jak Farrel to zniesie. - dodała, próbując go rozluźnić. Akurat przechodzili obok nich, Farrel i Susan. Wyglądało na to, że Fride nie dał się jeszcze przekonać swojej współtrybutce, tolerując trybutów z Osiemnastki w ich towarzystwie.

- Chodziło mi raczej o tego chłopaka, który ciebie zaatakował.
- Sevena.
- Tak, dokładnie. Nawet nie zdajemy sobie sprawy ile jesteśmy tu warci. No więc jego łapankę potraktowano jako coś pozytywnego.
Liv rzuciła mu zdumione spojrzenie. Evan dał jej chwilę do namysłu. Widząc jednak, że nic nie przychodzi jej do głowy postanowił jej to wyjaśnić nim Olivia i Madeline nie wróciły do nich. Opowiedział jej więc po krótce o tym, że takie przyskrzynienie niepokornego trybuta dobrze kojarzy się sponsorom z buńczucznością i młodzieńczym duchem walki. Oczywiście Liv starała się to negować, przypisując takie cechy pretendentom. I tu, wiedza Evana ją zaskoczyła. Dość szybko stwierdził, że widełki cenowe pretendentów dość jasno dedykowane są najwynioślejszym Kapitolczykom, dlatego najwięcej uwagi poświęca się drugoligowym trybutów, którzy przecież mają nawet stworzone w tym celu osobne tabele.

Dopiero na drugim treningu czwartego dnia w Koloseum Liv zauważyła nieobecność Leslie. Poranny czas spędziła na obserwowaniu Paula Sama, który coraz zręczniej posługiwał się bronią białą. Po chwili doszła do wniosku, że i do Lety się jeszcze nie odezwała. Czarnowłosa w tym czasie rozmawiała z Tamarą Drowtill z dystryktu 9.

-Hej Leta- Sotoke podeszła do dziewczyn, które pracowały na stanowisku kamuflażu.
-O wreszcie się ocknęłaś- Chase uśmiechnęła się- Już się bałam, że cały dzień stracisz jak Les.
-No właśnie, a gdzie ona jest?- spytała Liv i pomachała Tamarze, która uśmiechnęła się na jej widok.

-Jest w ogrodzie razem z Sevenem- odezwała się ciemnowłosa Drowtill.
-Ogrodzie? Nie wolno nam wychodzić...

-Oh Liv a ty nic nie wiesz?- Leta rozejrzała się. Na sali z 36 tegorocznych trybutów znajdowało się 14.
Na ulubionym stanowisku bojowym Max Wright, Monica Santos i Hector Hidgins ćwiczyli swoją celność. Lilith Caton obserwowała potyczki Paula Sama z Dużym Timmym. Nagle zauważa, że do ich sojuszu dołączył Patricia Hemilton z dystryktu 2- Na piętrze jest ogród dostępny dla trybutów. To tam czas spędza ten mały Trevor z 12. On zna jakieś kung-fu czy coś- zrobiła głupią minę- Ale wiesz nikt tam woli nie chodzić odkąd Duży Timmy systematycznie tam wbija i namawia Donagana na sojusz. Z tego co słyszałam- dodała po chwili.

-Jest to również świetne miejsce do randek- zachichotała Tamara.
Liv uśmiechnęła się. Jednak niektórzy potrafili być normalni w tym całym szaleństwie.

-To znaczy, że postanowili się poddać?- odzywa się po jakimś czasie trybutka z 17.
-Jeśli chcesz to tak nazwać to i owszem- Chase odpowiada z obcą wszystkim powagą- Powiem więcej, nie mają przecież już nic do stracenia. A został im tylko ten i jutrzejszy dzień. Więc mimo wszystko dobrze, że go ze sobą spędzają.
-Ah jutro...- brunetka marszczy brwi. Jutro odbyć się miały prezentacje, ostatecznie przekonywujące lub odrzucające od siebie sponsorów- Dlaczego Parker mi nic nie mówi? Ja o wszystkim zapominam... A Millo tylko z Samem czas spędza...
-Bo widzisz Livender, ty chyba do tej pory nie wierzysz, że tu jesteś- wtrąciła ciemnoskóra Tamara- Gdybym miała cię osądzać powiedziałabym, że nie powinno cię tu być- zamyśliła się i spojrzała na przechodzącego obok sponsora- Czasem jednak zastanawiam się czy i ja... Jak zginę...- wskazała wzrokiem na pretendetów- Ostatnią rzeczą jaką bym chciała to być zabitą w Korunkopii.

Leta z szacunku do trybutki nie odzywała się. Liv z kolei była oszołomiona. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, że każdy trybut jest w pełni świadomy swojej śmierci a walczą jedynie o godny, humanitarny koniec. Ale czy w Koloseum było to możliwe? Otworzyła buzię by coś powiedzieć jednak po chwili zrozumiała, że w tym przypadku cisza jest najlepszym rozwiązaniem. Dziewczyny zaczęły szykować się do końca zajęć a Liv zastanawiała się czy warto walczyć o godne odejście. Czy pretendenci o tym myśleli?

Liv przygląda się wychodzącym trybutom. Zdaje sobie sprawę, iż część z nich naprawdę polubiła.
-Wiedziałyście?- pyta po chwili.
-Co?- Leta wstaje i odkłada farby na bok.
-Stacy Melanie z 4. nie należy do pretendentów. Wiecie ta od Timmiego...
-Livender, powiedz mi szczerze dlaczego ty ich wszystkich znasz?- Leta wyciągnęła ją ze stanowiska. Razem z Tamarą szły powoli do wyjścia.
-A dlaczego by nie?- odparła zdziwiona brunetka- Nie są dla mnie trybutami tylko kimś więcej. To są ludzie, prawdziwi ludzie. Mają rodzinę, mają do czego wracać, oni chcą i mają prawo żyć!- uciszyła się po chwili- Chcę mieć pewność, że do końca będę ich pamiętać.

-Nie myślałaś o tym, że ciężej ci będzie kiedy umrą?- spytała celnie niska dziewczyna- Że to, że ich znasz przysporzy ci więcej bólu?
-Chyba chcesz bym dobrze cię wspominała gdybyś umarła- Liv patrzy na nią poważnie- Żebym myślała o tobie jak o przyjaciółce a nie rywalce?

Tamara w tym czasie obserwowała Małego Timmiego, który razem z Luną Principal był najmłodszy z tegorocznych trybutów. Chudy, mały 12-latek czekał na swojego rektora razem z Brienne Malcolm ze swojego dystryktu.. Kiedy przechodzili obok pretendenci malec złapał za rękę współtrybutkę. W pewnej chwili Drowtill przysięgła by, że widzi swoją matkę z jej młodszym bratem. Ciemnoskóra westchnęła po czym zauważyła zbliżających się Sevena i Leslie.

-No hej wam- Leslie podeszła do dziewczyn- Jak tam?- spytała nie wiedząc dlaczego.
-Bo ja wiem- Leta uśmiechnęła się- Zdaje się, że nasze wspólne wakacje się kończą oh, je suis desolee! Moi chciałaby wam tyle poopowiadać!- śpiewała Chase.

Seven podszedł do Tamary.
-Ty z nią?- podeszła Liv- Jak to?
-Oh Livender...- zawstydził się chłopak- Powinienem ci podziękować.
-Co?- dziwi się Sotoke- Za co?
-Pomogłaś mi zrozumieć, jakim byłem idiotą. Chciałem być taki jak Kapitol chciał żebym był. Dlatego ingorowałem swoje uczucia- spojrzał troskliwie na Moslie. Liv zrozumiała jak bardzo mu na niej zależało. I jak tragiczne było to uczucie.
-Ale co ja zrobiłam?- nierozumiała nadal błękitnooka.
-Twoja obojętność. To przez nią... Nie wiem jak to wyjaśnić ale twój stosunek do tego co tu się dzieje... ten sprzeciw a jednoczesna bierność... Powiedzmy, że walczysz poprzez ignorancję.

Liv spojrzała zdziwiona na Tamarę, jednak i ta nie wiedziała o co chodziło współtrybutowi.
-Jestem bierna?- zagryzła wargi- Ale przecież...
-Ah, Liv, po prostu wiedz, że masz naprawdę sporo siły w sobie...
-Seven już czas- Tamara wskazała na Purchię Nivand, rektorkę 9. dystryktu.
-No dobrze to ja lecę. Na razie Les- całuje blondynkę w policzek po czym odchodzi razem z Drowtill.

Liv spojrzała smutnym wzrokiem na dziewczyny po czym westchnęła, pożegnała się z dziewczynami i zaczęła kierować się do windy. Po drodze zaczepił ją Evan:
-Livender, masz czas?
Brunetka spojrzała na niego i zmarszczyła brwi:
-Faith czy ja jestem obojętna?
-Ah Liv...- weszli do windy- Kto ci naopowiadał takich rzeczy? Wszyscy wiedzą przecież...
-Ale tak czy nie?- przerwała mu brunetka i spojrzała na niego poważnym wzrokiem.
-Tak Livender, jesteś- odpowiedział ognistowłosy- Nie panujesz nad tym ale czasem sprawiasz wrażenie... jakbyś była gdzieś daleko... zamyślona, sam nie wiem... Wejdziesz?- zaprosił ją do swojego apartamentu.
-Chyba mi nie wolno- zauważyła Liv.
-Nie chyba tylko na pewno. No chodź- bierze ją za rękę i wyciąga z maszyny.

W środku awoksi stali przy ścianach, udając, że ich nie ma choć byli prawdziwi. Liv przyjrzała im się uważnie. Byli całkiem innych od tych, którzy służyli w ich roomach. Wychudzenie, o bladej, pomarszczonej cerze, wyglądali jakby się mieli zaraz rozpaść.

-Witaj Liv, wiele o tobie słyszeliśmy!- powitał ją rektor 11. dystryktu- Jestem Ayonel Hyun rektor 11.- uśmiechnął się- Miło nam cię wreszcie poznać!
-Ja to Alex Parch, zwycięzca...- przedstawił się ciemnoniebieskowłosy mężczyzna- Choć pewnie mnie pamiętasz...

Jak mogła by nie pamiętać zeszłorocznego zwycięzcy. Tego samego, który zabił bezprzepisowo, przymusowo wciągniętego w Igrzyska brata Melindy Hertz z jej własnego dystryktu. Bez jakichkolwiek oporów na 98. Igrzyskach po raz pierwszy startowało 19 chłopaków i 17 dziewczyn. Mimo to, Alex miał spore trudności z zabiciem 10-latka. Żadne z nich nie były jednak związane z oporem psychicznym.

-Po co mnie tu ściągnąłeś?- Liv odwraca się do Evana- Masz wspaniałego rektora i jeszcze lepszego mentora. Powinieneś razem z Olivią przygotowywać strategię...- urwała. Przecież Olivia miała siostrę. W jej przypadku żadna strategia nie wchodziła w grę- Chodzi o ten sojusz?

-Tak, własnie o niego. Widzisz jakimś cudem Kevin z 6. dowiedział się o nim. Nastraszył Stacy z 4. i Patricię z 2. i jeszcze paru młodych... no i wycofali się...
-Nie rozumiem, przecież nikt by go nie zapraszał. Nawet pretendenci się go boją...
-Nie ważne jak ale co z naszym sojuszem? Co z tymi dwiema o których wspominałaś?

-Ja...- Liv spojrzała na mentora i rektora Evana. Wyglądali jakby cała ta sytuacja ich nie dziwiła- Nie dołączą. To znaczy nie powiedziały mi tego wprost ale... Leslie nikogo nie zabije nawet w niebezpieczeństwie a Leta... ona...- urywa. Przecież to nie miało być tak. Dlaczego wszystko powoli zaczęło się komplikować- Ona jest z 6...

* * *



Trzeciego dnia treningu już niemal połowa trybutów chodziła skrupulatnie na zajęcia. Niektórych wystraszył fakt, iż na każdych lekcjach pretendenci wybierali na głos swoje ofiary, inni po prostu nie chcieli przychodzić, nudziły ich nudne lekcje a przysparzanie sobie sponsorów było udręką.

Liv przyspieszyła chód. Znowu zaspała, co bardzo ją zirytowało. Idąc korytarzem do sali treningowej wpadła na Lilith Caton z 3. dystryktu:
-Co ty robisz, Livender?- rudowłosa spiorunowała ją wzrokiem. Sotoke spuściła wzrok speszona- Oh Liv...- Caton rozejrzała się- Przepraszam...- po czym ruszyła przed siebie.
-Nie idziesz na zajęcia?- zdziwiła się Sotoke, lecz trybutka z 3. tylko zaśmiała sięi ruszyła dalej.
Liv zarczyła brwi i udała się na zajęcia. Leta Chase i Leslie Moslie uśmiechnęły się na jej widok.
-No moje drogie, dziś zaczynamy walkę z bronią białą- Chase wyszczerzyła zęby- A jako, iż jestem naszą liderką, otom Moi rozdzielę wam broń. Haha!- śpiewała Leta, nie zważając na śmiechy innych trybutów.
-Przecież to Evan jest dowódcą...- zamyśliła się Liv- To on wymyślił sojusz...
-A nie ty?- zdziwiła się Leslie- To znaczy, nie ty dowodzisz?
-Dosyć tego, łapcie!- czarnowłosa rzuciła Liv włócznię a Leslie łuk. Sama wzięła do ręki małe sztylety- A teraz udawajmy, że wiemy jak się tym obsługiwać...
-Może po prostu podejdźmy do stoisk bojowych?- zasugerowała Moslie.
-Wyborny pomysł!- Leta z Leslie ruszyły w stronę stanowisk.

Liv stała samotnie na środku sali, machając obojętnie włócznią.

- - -

Parker weszła z impentem do apartamentu dystryktu 17.
-A ty co?- Baduin zaśmiał się. Mężczyzna oglądał powtórki poprzednich Igrzysk w telewizorze.
-Oh, nie wkurzaj mnie Millo bo cię zniszczę- Parker podeszła do lodówki i wyciągnęła karton mleka.
-Nabiał? Naprawdę? I o to cała afera?- mentor zaśmiał się.
-Od 2 dni mają na mnie haka- Parker usiadła na przeciwko Baduina- Ktoś im wygadał, że mieszałam na losowaniu trybutów. Cholera, Baduin czy ty wiesz, co oni mogą im zrobić?
-Im?
-Myślisz, że zabiją trybuta, którego wszyscy widzieli?- śnieżnowłosa postawiła karton na podłodze- Zniszą jej rodzinę- jęknęła- O mój Boże, przecież... chyba mnie nie wygadałeś?- uśmiechnęła się.
-Oh tak, oczywiście, panno Parker- Millo wyszczerzył zęby.

Wtedy zadzwonił nadajnik byłej komendant:
-Parker zgłoś się, mamy problem na moście, jakaś trybutka wariuje- odezwał się głos Głównego Komendanta.
-Przyjęłam już idę- odparła do urządzenia po czym poszła odłożyć mleko.
-Przyjęłaś?
-Chyba zbyt długo tu siedziałam...- zmarszczyła brwi po czym wyszła.

"Liv, Boże, co ty znowu wyrabiasz?"- myślała w trakcie drogi. Przechodząc jednak po parterze w kierunku łącznika z głównym dowództwem zobaczyła brunetkę na sali treningowej.
-Livender co ty robisz?- weszła do środka.

Sotoke wybudziła się z letargu i zrozumiała, że stała bezczynnie na środku sali a sponsorzy śmiali się z jej zachowania.
-Oh...- podniosła w górę broń po czym obróciła się i rzuciła ją w przypadkowy cel. Liv obejrzała się. Trafiła w tarczę obok Hectora Hidginsa z dystryktu 1.
-Co Sotoke, życie ci nie miłe?- warknął na nią.

W tym czasie Strażnicy Pokoju wyprowadzili Parker z pomieszczenia, w którym nie wolno było jej przebywać. Zirytowana, była komendant udała się na mostek, zobaczyć który z trybutów wywołał zamieszanie.

- - -

-Macie mnie natychmiast wypuścić!- Lilith Caton z dystryktu 3. szarpała się ze Strażnikami Pokoju- Mam prawo wyjść na zewnątrz!
-Niestety nie ma pani takich uprawnień- odparł jeden z nich.
-Co takiego?? Niemożliwe!
-Niestety, oni mają rację młoda- Parker odciągnęła ją do tyłu- Nie masz żadnych praw.
-Oh...- rudowłosa zmarszczyła brwi i zaczęła wracać do własnego apartamentu.

Parker zamyśliła się po czym podążyła za buntowniczką. Na jej widok Lilith przyspieszyła lecz jasnowłosa tylko nadal szła obok niej:
-Czego chcesz?- syknęła do niej Caton w windzie.
Parker zaśmiała się:
-Zaimponowałaś mi- złożyła ręce na piersi- Zgłosiłaś się, choć nie wiem jeszcze dlaczego- rudowłosa spiorunowała ją wzrokiem- Przede mną nic się nie ukryje- wyjaśniła. Lilith westchnęła po czym weszła do salonu dystryktu 3.
-Wejdzie pani?- odwróciła się.

- - -

-Chciałam dowiedzieć się co się stało z moimi rodzicami. Wiele lat temu zabrali ich z naszego dystryktu do więzienia i...- zaczęłą po chwili Lilith lecz była komendant jej przerwała:
-Zabrali ich do więzienia w Kapitolu? I na co ty liczyłaś?- zakpiła.
-Nie każdy dystrykt ma dobroduszną byłą komendant za rektorkę- odparła trybutka- A jedyne co mi zostało to niepewność czy oni nadal...

-Nadzieja matką głupich- zaśmiała się jasnowłosa.
-Zazdrościsz mi, że mam o co umrzeć a ty nie- odgryzła się Caton.
-Wyżesze cele? Jakie to słodkie, na pewno przysporzy ci wielu sponsorów...
-Dosyć!- Caton rzuciła ją na podłogę- Nie masz prawa tak mówić. Nie wiesz jak to jest być sierotą! Nie masz prawa mnie osądzać!- rozpłakała się.

-Dobrze- Parker wstała- Pomogę ci. To znaczy...- wstała i wytrzepała się- Ty i tak nie możesz wyjść. Ale ja tak. Poza tym mam znajomości. Popytam kogo trzeba i zobaczymy.
-Oh naprawdę?- rudowłosa rozpromnieniła się.
-Ale nic za darmo.
-To znaczy?
-Masz wybić Liv z głowy pretendentów- rektorka wstała i podeszła do windy.
-A Sam?
-Przecież jest z wami- zauważyła jasnowłosa.
-No tak ale potem...
-Nie obchodzi mnie jego los. W gruncie rzeczy oboje sami sobie wybrali taki los. Ty masz tylko zginąć na arenie by ratować Liv. Jasne?- spytała Caton.
-Jak słońce- zadziwiła ją zgoda Lilith po czym wyszła.

- - -

"Zabawne jak wartości zmnieniają się w różnych warunkach- myślała w trakcie drogi do Komendy Głównej Strażników Pokoju- Wyższe wartości... coś w tym jest..."


















-No witaj- Parker weszła do sali przesłuchań milicji Kapitolu z oddziałem w Centrum Przygotowań Trybutów. Usiadła na przeciw ciemnoskórej trybutki, która od dawno na nią czekała.
-Pewnie mi teraz powiesz, że wiesz o mnie wszystko- uśmiechnęła się młoda dziewczyna.
-Uważaj na słowa mała. Bo ja wiem o wiele więcej- położyła na stole spinkę do włosów. Była to stara, zniszczona wsówka z kosogłosem z czasów 2. rewolucji.

Latynoska zagryzła wargi. A więc ona już wiedziała. Przecież i tak się o tym dowiedzą.
-I czego oczekujesz ode mnie? Zrobiłam co musiałam.
-Zgłosiłaś się, przyznaj- Parker skrzyżowała ręce.
-No przyznaję.

-Co, tak szybko? Oh...- Parker westchnęła- Brakuje mi czasów kiedy nie chcieliście gadać... Zresztą ja o tym wiem i to jest nie ważne. Wiem co rodzice Carlie obiecali ci jeśli się podłożysz- na twarzy trybutki drgnął uśmiech. Była komendant ucieszyła się. Wreszcie trafiła w czuły punkt.
-Nie masz nic do tego, nie jesteś Główną Komendant, nasz dystrykt już ci nie podlega...- zaczęła dziewczyna a jej głos drżał. Nie była pewna tak naprawdę jakie były uprawnienia Parker.

-Zdajesz sobie sprawę co zrobią twojej rodzinie jak się dowiedzą? Mam na myśli Koloseum. Nie mogę cię zabić ani podmienić, wszyscy cię już widzieli. Ale jest przecież twoja rodzina...- w myślach Parker wyklinała, że powinna skombinować dostęp do prywatnych rzeczy trybutów. Przyznała, że zdjęcie rodzinne trybutki bardzo by pomogło.

-Czasami astragale nie wystarczą...- zaczęła trybutka- A nasz dystrykt po 2. rewolucji.. on po prostu...
-Wszyscy o tym wiemy. Byliście i przecież nadal jesteście jednym z najbardziej znienawidzonych dystryktów w Panem. Chyba mi nie powiesz, że niesprawiedliwie?
Trybutka spuściła wzrok.

-Czego pani tak naprawdę ode mnie oczekuje? Nikt nie jest tak upierdliwym rektorem jak pani.
-Cieszę się, że dochodzimy do sedna. Zgłosiłaś się za córkę bogatych kupców a ci w zamian obiecali pomoc finansową i materialną twojej rodzinie. Ja chcę z kolei twoje obietnicy w zamian za moje milczenie w tej sprawie- uśmiechnęła się.
-Jak nie ty to twoi ludzie mnie wydadzą- odparła dziewczyna.
-Nie rozumiesz jak to działa co? Są mi wierni, nie Koloseum.
-Co to za obietnica?
-Masz nieatakować Livender Sotoke. Masz jej unikać razem ze swoimi kolegami. Masz jej bronić gdyby miała umrzeć. Rozumiesz?

-Mogłam się domyśleć... to twoja trybutka co?- zaśmiała się choć wcale nie było jej do śmiechu. Konsekwencje jej występku mogły być jeszcze gorsze od tych, o których wspominała Parker. Przecież mogli też zabić rodzinę Carlie Vander, tej, której miejsce zajęła- Jakie to smutne...

-Co?- zdziwiła się rektorka.
-Nowy system miał zapobiec rebelii. Dał nam więcej swobody. Może aż za nadto...- spojrzała na nią chytrym wzrokiem- Skoro to my decydujemy o Igrzyskach.

Po chwili Parker wstała, otrzepała się i wskazała trybutce drzwi.
-Moja droga- zatrzymała ją przy wejściu- Ja ci pamiątek nie pozwalałam zabierać- wystawiła rękę po spinkę.
-Chyba żartujesz, należy do mojej siostry...- zaczęła trybutka, po czym zdała sobie sprawę, iż rektorka chroniła ją przed Głównym Komendantem, który bacznie ją obserwował na korytarzu.
Parker odebrała od niej spinkę, sprytnie wsuwając jej ją do spodni. Zadowolona trybutka odeszła, wracając w eskorcie Strażników Pokoju do własnego apartamentu.

Śnieżnowłosa po raz kolejny podziękowała swojej przebiegłości. Monica Santos zastanawiała się dlaczego była komendant nazywała Kapitol Koloseum.
























W nocy Liv nie mogła spać. Myśl o tym, że Leta mogła ją wydać nie dawała jej spokoju. Zdenerwowana wyszła na gzyms, usiadła na dachu i patrzyła w miasto. Jednak cisza wokół nie pasowała do muzyki Kapitolu. To wszystko obrzydzało ją.

Liv zastanawiała się czy może tu komukolwiek ufać. Powoli, starannie wyliczała osoby, które wzbudzały w niej sympatię bądź przeciwnie:
-Pomyślmy... Leslie jest zakochana, świata poza Sevenem nie widzi to i ja nie... Leta... nie w sumie nie- odgina kolejne palce licząc komu nie może ufać- Tamara... ah Tamara, w sumie wolałabym z nią walczyć niż z Samem...- urwała- Ale żem powiedziała...- jęczy- eh kto tam jeszcze... no tak z 8 pretendentów... właśnie i Sam jest z nimi czyli mam tak.... dżizas już ponad 10 osób! Choć w sumie... nikt inny... i ten Kevin to by było 11... i Baduin. Tak, on jemu na pewno nie powinnam ufać...

-Dlaczego?- słyszy głos Paula.
-Jest zwycięzcą. Na pewno dopuścił się czegoś okropnego by wygrać, zawsze tak jest. A tacy nie są...- urwała i obróciła się- Ah, Paul!- cofa się do tyłu.
-Jestem aż tak straszny?- chłopak dosiadł się.
-Czego chcesz?- brunetka wstała.
-Bo ja wiem, jak mówisz sama do siebie jesteś zabawna. Poza tym obudziłaś mnie to przyszedłem cię zepchnąć z dachu- uśmiechnął się. Liv pobladła a Sam dodał- No daj spokój żartowałem.

Liv lekko się uśmiecha, choć w głębi serca wie, że gdyby chciał, Paul dawno by to zrobił bez wahania.
-Słyszałem, że jesteś o mnie zazdrosna- zaczął w końcu Sam patrząc w panoramę miasta.
-Ja? Niby o co?- zdziwiła się brunetka i ostrożnie, w bezpiecznej odległości dosiada się.
-No o to że Millo ze mną spędza sporo czasu a tobie... nikt cię nie przygotowuje na walkę...- wyjaśnił.
-Nie jestem zazdrosna tylko lekko poirytowana.
-To to samo.
-Wcale nie. Bo mi nie zależy na zabijaniu jak tobie- Liv patrzy na niego złym wzrokiem- To znaczy...- zamyśiła się- O mój Boże, co ja gadam, zaczynam być jak inni...
-Wiesz, w końcu to musiało nadejść.
-Moja śmierć?
-Gdybyś chciała już dawno byś nieżyła-odparł Paul- I wiesz o co mi chodzi.

-Jutro...- zaczyna po chwili Liv- O tej porze będziemy spać, czekając na rozpoczęcie.
-To prawda. Co, już się boisz?- drwi Sam.
-Ciebie i owszem- patrzy na niego obojętnym wzrokiem- Tylko nie wiem czy powinnam...- zaczęła wstawać.
-Liv chciałbym...- zaczął Sam i również wstał. Liv w milczeniu odwróciła się- Chciałbym ci życzyć pomyślnych Igrzysk.
-Ale bez sojuszu?- upewnia się Sotoke.
-Pewnie, że bez za kogo mnie masz- śmieje się Sam i wraca do swojego pokoju.

-I niech los...- szepnęła Liv i otarła łzy-...niech los zawsze wam sprzyja- spojrzała w dół budynku, myśląc o innych trybutach.

W nocy po raz pierwszy przyśniły jej się Igrzyska. Widziała śmierć Lety i Leslie a po chwili i swoją z ręki Sama. Ponownie obudziła się by już przez resztę czasu ani razu nie zasnąć.

Następnego dnia odbyły się prezentacje.

* chodziło mi o eklerki, ganasz, mochi i bajaderki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz