For the lives that I take, I'm going to hell.
For the laws that I break, I'm going to hell.
For the lies that I make, I'm going to hell.
For the souls I forsake, I'm going to hell

spis



środa, 11 września 2013

Rozdział XX ~ "Śmierć to jedynie początek"

Dzień 9

Wpatrywali się na siebie długą chwilę zanim nie przybiegła Lilith, która ją spłoszyła. Zdążyli przedtem wymienić kilka słów. Te dni minęły tak szybko. Liv była przekonana, że rozmawia z ocalałym jakimś cudem Evanem. A Paul z kolei stał na przeciw niej próbując wytłumaczyć się ze śmierci Samaela a także dowiedzieć się w jaki sposób doprowadziła się do takiego stanu. Przez ile dni była sama? 

Ewidentnie majaczyła z odwodnienia, ubrania miała brudne i przemoczone, podobnie jak skórę, na której ropiało kilka ran. Wraz z wiatrem powoli docierał do niego także jej odór. Nawet nie przeszło mu przez myśl, by ją dobić. Po tylu dniach i starciach chciał ją przywitać jak należy. Jeśli mieliby się pozabijać to z pewnością nie na takich warunkach. Gdy zrobił krok by zaproponować jej schronienie wzdrygnęła się i cofnęła. Wyciągnął więc do niej rękę by móc wyglądać przyjaźniej co faktycznie zwróciło jej uwagę. W końcu mogło być jak dawniej.

I wszystko to musiała popsuć ta pieprzona idiotka z Trójki. Kiedy Liv ją usłyszała, uciekła panicznie w głąb lasu. Jeśli będzie mieć pecha skręci kark na stromej dolinie wciosowej. A jak będzie mieć szczęście popędzi w kierunku Rogu Obfitości, gdzie zapewne dorwie ją Timmy z Maxem.

- - -
Dzień 7,
Dystrykt Siedemnasty, Pałac Sprawiedliwości

Uliash Erdmann tylko dwa razy odwiedził Pałac Sprawiedliwości w Dystrykcie Siedemnastym. Było to w czasie zimy, niecały rok po przeprowadzce z Babką z Osiemnastki. Otrzymali wtedy list nakazujący wizytę w mniej sprecyzowanym celu. Mały Uliash zupełnie nie wiedział o co mogło chodzić, poza pulą dożynek i bezproblemowej aklimatyzacji w nowym domu. Dobrze radził sobie w nowej szkole a jego babcia odnalazła się wśród miejscowych praczek. Dlatego tego dnia z radością szedł z Babką przez ulice Pavalon w kierunku jednego z najbardziej zadbanych budynków w mieście. Czasem żałował, że nie był wtedy bardziej uważny. Nie spostrzegł ponurego nastroju Babki, powagi urzędników prowadzących ich korytarzami ani stojących w gotowości Strażników Pokoju. Może gdyby wsłuchał się w kłamstwa Babki nie wydałby ich tak łatwo. Tak głupio.

Drugi raz był także z nakazu.
Kuriozalny proces stanowił wyjątkowy spektakl nawet jak na tak biedny dystrykt. W pewien dziwny sposób spodobała mu się ta teatralna farsa, nie do końca pojmując kogo tak naprawdę dotykał wyrok. Ani kto będzie odczuwał jego skutki. Dopiero przed plutonem spoważniał, powoli domyślając się kolei rzeczy. Wtulił się w Babkę, oczekując szybkiego końca swoich rodzicieli. I tak, w tej osnowie niepewności, zakończył się ich żywot, a mały Uliash wiele lat zastanawiał się jak to się stało, że tylko ich rodzice zostali ukarani za nielegalną ucieczkę z ich rodzimego dystryktu. Plotki narastały latami, gdy historie wędrowały wraz z kolejnymi ludźmi a ci, którzy prawdę znali - milczeli. Z tego właśnie powodu i Uliash zaczął powoli w nie wsiąkać, i choć im nie dowierzał, coś w sercu nakazywało mu pogłębiać ten temat, jakkolwiek brutalnie by nie eskalował.

Nie zdziwiło go więc, że i Parker o nich słyszała. Pajaros. Tak dawno nie słyszał tego języka. Zresztą, nikt go już nie znał. Z tego co pamiętał ze szkoły, stare kontynenty zostały zniszczone wskutek kataklizmów a wraz z nimi ich cywilizacje. Czy ktoś potrafiłby teraz wymówić poprawnie jego imię? Nawet on miał z tym problem a Babka nie chętnie mu pomagała. Imię oddał mu jej syn, który skończył tak haniebnie. Uliash nawet nie zdawał sobie sprawy jak wiele pracy włożyła jego Babka by ich także nie postawiono przed prawem. Seniora Erdmann długi czas obawiała się łapanki jednak po pozytywnej identyfikacji rodziców Uliasha otrzymali w końcu pełnoprawne obywatelstwo Dystryktu Osiemnastego. I tak, radując się widokiem brutalnych rodziców, Uliash wymienił życie swoje i Babki, za ich.

Niemal dekadę po tych wydarzeniach znów zawitał do tego ponurego miejsca. W tych schludnych pomieszczeniach czaiło się coś złowrogiego a wszechobecne zdobienia mebli i obrazy rozwieszone na ścianach, zdawały się nieudolnie to tuszować. Poza tym, jaki inny cel miałaby sztuka w tak smutnym miejscu? Nawet ich szkoła była bardziej przyjazna a wcale nie potrzebowała do tego błyszczącej, marmurowej podłogi.

- I tak się ubrałeś?
Prycha ostatni raz na swoje odbicie w podłodze, po czym rzuca wzrok na Babkę. Starsza kobieta właśnie poprawiała chustę na plecach. Nie patrzy jednak na niego. Podniósł więc wzrok na rektorkę.
- Przecież mówiła pani, że to wywiad.
Parker krzyżuje ręce. Cóż za głupi powód by włożyć poszarpane spodnie przed kamery.
- Opieramy jej strategię na wyglądzie, czyż nie?
Na tę uwagę tłumi śmiech. Dość zabawnie było oglądać Liv w roli kokieterki, zwłaszcza w otoczce kapitolskiej mody.
Jego Babka próbowała to wyjaśnić a chwilę potem Parker zabrała go do pomniejszej sali w której czekało dwoje stylistów z wieszakami.

- A co z chłopcem? - pyta Babka, czekając w korytarzu z Parker.
- Mówi Pani o Paulu, drugim trybucie?
- Tak. Zastanawiałam się kto się zgłosił do jego wywiadów skoro nino jest tutaj a rodziców ich obojga brak.
Parker mruży oczy, doszukując się czegoś więcej niż zwykłej wścibskości. Z drugiej strony nie jest przekonana by Seniorka Edrmann naprawdę próbowała się jej narazić. Sprawdza więc, czy Uliash dalej jest zajęty i ich nie słyszy, po czym nachyla się do kobiety.
- Jeszcze przyjdą, pani Mavelle.

Nim Babka rozumie te aluzje, powraca Uliash, tym razem w czymś bardziej dystyngowanym niż wcześniejsza flanelowa koszula z ciemnym krawatem. Kobieta wydaje coś na kształt stłumionego zachwytu a następnie rusza razem z wnukiem i rektorką do specjalnie przygotowanej sali, by ostatni raz przećwiczyć swoje role. 

Tego dnia zjawiła się także rodzina Paula, by dopełnić tego obowiązku i udzielić krótkich wywiadów kapitolskiej telewizji.

- - -
Przedmieścia ruiny urbanistycznej na północnym wschodzie areny

Kiedy Kevin zaatakował ich sojusz od dawna już spali. Zmęczeni wcześniejszymi kłótniami, wybuchami Liv a także symbolicznym pogrzebem nie spodziewali się, że ten dzień jeszcze szykował dla nich jeszcze więcej niespodzianek. A taki raban urządził im właśnie coraz mniej komunikujący trybut z Szóstki. W końcu, po tylu dniach wspólnych kłótni i chaosu, wszystkie głosy w jego głowie zgodnie uznały, że czas wykorzystać otrzymany kilka dni wcześniej noktowizor.

Wartę trzymał Samael, który przysypiał co jakiś czas przy oknie, wyraźnie zmęczony ostatnimi dniami. Atmosfera w grupie zagęściła się, odkąd Liv odkryła jak bardzo ją oszukiwali. Było to tym bardziej bolesne, bowiem przez te kilka dni zdążyła się z nimi zasymilować, zaufać a nawet odpracować za swoje utrzymanie. Z lekką odrazą pozwoliła by Brienne nauczyła ją zastawiać wnyki i inne proste pułapki na ptaki. W tym czasie Fride i Farrel patrolowali okolice a Samael trzymał się ich chatki, zajmując się czymś co dopiero później zajęłoLiv. Tak jak i ilość przychodzących prezentów, te dziwne znikanie na górze (wcześniej sądziła, iż mają tam gniazdo miłośne lub spiżarnię) aż w końcu zrozumiała, że pomiędzy słowami ukrywali po prostu kogoś jeszcze. Było już jednak za późno. Zmarł ósmego dnia o poranku, gdy po armatnim wystrzale siłą wbiegła na górę.

Najpierw przystała zszokowana w progu, by po chwili zanurzyć się w tej szalejącej otchłani kłamstw i wariactwa. Był tutaj, cały czas. Był tutaj. Wyciągnęła rękę w jego kierunku, lecz gdy chciała rzucić mu się do stóp by go opłakać przbiegł Farrel a po chwili i pozostali. Jakoś nie przyszło im do głowy, że to właśnie śmierć Evana zwiastował tamten wystrzał.

- Przecież... przecież czuł się lepiej,... - szeptał sam so siebie Samael. Fride zaczął przeklinać pod nosem a Brienne odsunęła Liv na środek izby, by upewnić się, że Faith faktycznie nie żyje.

- To obrzęk. - spojrzała na nich i wytarła krew z rąk.
- Jakaś reakcja alergiczna? - zainteresował się Samael. Brienne wzdrygnęła ramionami, nie do końca rozumiejąc co sugerował. A mówił wiele, podpytując między innymi o nieświadomą pomyłkę w medykamentach Evana. Na te aluzje Farrel skrzywił się, chrząkając coś aby przestał siać niezgodę w tak poważnej chwili. 

W tym wszystkim zapomnieli o oburzonej Liv, która od dwóch dni w ich sojuszu nie zdawała sobie sprawę, że jedna z najważniejszych dla niej osób na igrzyskach, ba, ich niby lider, umierał ranny tuż nad ich głowami. W końcu złość ogarnęła ją na tyle, że krzyknęła głośno, by zwrócić na siebie uwagę. Zadziałało, jednak głos, ku przekorze, utknął w jej gardle. Brakowało jej słów by wyrazić żal i zawód jaki do nich poczuła. Na ile mogła na tyle powstrzymała łzy, lecz w końcu odpuściła i pozwoliła by zaczęły spływać po jej policzkach. Nienawidziła płakać przy innych ale w tamtym momencie bardziej niecierpiała ich samych, a także siebie, za swoją żałosną naiwność.

Jak w ogóle mogła o niego nie spytać? Z kim innym mógłby spędzić te dni? Po tym jak uratował Leslie i Sevena przed Kevinem nie zasłużył na taki koniec. Dlaczego sama go nie odnalazła? I jak w takim razie znalazł się tutaj? 

Na chwilę otworzyła ponownie usta by ich o to zapytać ale szybko się wycofała. Było już bardziej niż pewne, że nadwyrężone zaufanie wobec nich sprawi, że nie uwierzy im teraz w zupełnie nic. Dlatego gdy Brienne i Fride zaczynają okrywać ciało by znieść je na dół, wykorzystała okazję i po prostu wyszła.

- Hej, a ty dokąd? - Brienne puściła ciało i złapała Liv za rękę. Szybko z tego zregyznowała gdy zobaczyła złość w oczach Liv. - I co się tak patrzysz? Przecież to Farrel jest twoim... - zaczęła powoli gubić się w tych całych konotacjach.

- Myślisz, że o to w tym wszystkim chodzi? - spytała Liv drżącym głosem. - O jakieś durne... romanse? - spojrzała na pozostałych. - To był nasz lider. A ty się przejmujesz sercowymi rozterkami! Fride boi się przejąć dowództwo a Samael szuka jakiegoś asasyna!

- A ja? - Farrel skrzyżował ręce i oparł się o ścianę. Liv spojrzała na tego wysokiego chłopaka, który ewidentnie chciał emanować swoją nonszalancją. Tylko co mu ma niby przyjść z takiej fasady?

- Łatwo nas wrzucić do jednego worka, prawda? - kontynuował Lane. - To, jak szukamy dystrakcji, by nie przejmować się Igrzyskami. Albo jak łatwo przyszło nam ukrywać, że mamy rannego. - powiedział to tak frywolnie, że Liv zacisnęła pięści, z trudem powstrzymując się od wszczęcia jatki. Farrel zauważył to, więc powiedział w końcu to, na co zasłużyła.

- Należą ci się jednak przeprosiny. Nikt z nas nie zdawał sobie sprawy ile dla ciebie znaczył. - urwał na chwilę, pozwalając by uspokoiła się. - I za to ciebie przepraszamy.

Potem przemógł się Fride. Nie powinien tak łatwo zawierzać plotkom o jej podbojach ani Brienne, która ewidentnie ich parowała. Wtedy i młoda indianka przyznała, że zbyt pochopnie ją oceniła, niepotrzebnie podsłuchując jej balkonowe rozmowy w Tyradzie i czytając plotkarskie magazyny.

- Samael także się nie orientował. - powiedział Fride gdy chłopaczek chciał się odezwać. - Słuchał mnie a ja robiłem o co prosił Evan.

- Wiedział, że tu jestem?

Zapadła kolejna chwila niezręcznej ciszy.
- Właściwie... nie jestem już teraz taki pewny.
- I co to niby znaczy?
- Możliwe, że mógł trochę... nie komunikować. I nie zdawać sobie sprawy... o kim dokładnie mówiliśmy.
- Wobec tego mogliście zapytać mnie.
- Przepraszamy, Liv. Nikt nie domyślał się, że coś was łączyło.

Liv przytaknęła, po czym skierowała się na dół. W połowie drogi przystanęła i odwróciła się w kierunku piętra. Na pewno nikt nie wiedział? Przecież rozmawiali ze sobą tyle razy, na treningach, stołówce. W czasie tamtej bijatyki. Nawet wtedy, gdy Evan pomógł im z lekami dla Susan. Czy Farrel naprawdę nie zwrócił na nich uwagi? 

Zszedł za nią a gdy zauważył jak stoi zamyślona na schodach, delikatnie poklepał ją po ramieniu. W tym czasie Brienne i Fride owinęli ciało Evana i znieśli je na dół. Nieruchome truchło było dla niej zbyt poruszającym widokiem, dlatego czym prędzej wyszła na zewnętrz.

Obcowała już przy tylu śmierciach. A jednak na tej jednej zależało jej najbardziej. Tej jednej nie mogła sobie wybaczyć. Nie pożegnała się z Letą, Leslie majaczyła większość tamtego dnia, Seven zabił się tak nagle a Aaron mógł tylko na nią patrzeć. A potem do tej listy dołączył Clyde, którego sama niefortunnie dobiła niemal siłą wlewając mu wodę do gardła. I wszystko po to by jej najlepszy sojusznik umierał tuż obok. Nie zdążyła się pożegnać, nie zdążyła mu pomóc. Tak jak w przypadku biednej Tamary. Tyle, że jej krzyki ją wystraszyły, niemal świeżo po Korunkopii. Sparaliżowana strachem niedawnej rzezi po prostu siedziała w lesie i nasłuchiwała jej ostatnich chwil.

Nie uratowała nikogo na kim by jej zależało. Kto zdecydował, że jej życie ma być warte trochę więcej?

Ale teraz to nie była jej wina. Nie, nie weźmie na siebie całego brzemienia. Niby jak miała się domyśleć, że ukrywali przed nią samego pomysłodawcę jednego z największych arenowych sojuszy? Po tym wszystkim nie zasłużył na taką śmierć. Tak zwykłą choć jednocześnie podejrzaną, jak to orzekł Samael. Ale czy w ogóle ktoś tu znał się na pierwszej pomocy? Z nich wszystkich to Liv była najbardziej zopatrunkowanym trybutem.

Wiele innych myśli kłębiło się w jej głowie jeszcze długi czas. Zmęczona umartwianiem się nad sobą, pozostałymi i wszystkim innym, usiadła pod sosną, na brzegu lasu. Stąd miała dobry widok na ich chatkę, z której w końcu wyszli, niosąc ciało Evana. Ze złością obserwowała jak idą w kierunku wysypiska. Spocona i zirytowana podkuliła nogi i schowała twarz w dłoniach. Tak właśnie kończą się prawdziwe sojusze, powtarzała cicho pod nosem, licząc, że to ją zmotywuje. I prawie się jej udało.

Kiedy Samael ją obudził głowa pękała jej niemiłosiernie. Do tego bolało ją gardło, ponieważ dzięki oddaleniu się od pozostałych, uznała, że jest na tyle niesłyszalna, że pozwoliła sobie na rzewne krzyki i jęki rozpaczy.

- Chodź do nas. - powiedział dość łagodnym tonem. Liv przetarła oczy, wierząc, że otępiający ból głowy zawęził także jej pole widzenia. - Dobrze widzisz, nie jest późno.

Spojrzała na niego zaskoczona.

- W sumie i tak minęło dużo czasu. - przyznała niechętnie rozglądając się dookoła.

Zapadła chwila ciszy. Samael nie wiedział do końca co zrobić ze sobą. Liv jakoś nie kwapiła się by wstać a mrok zapadał coraz szybciej mimo wczesnej pory. Wcale nie chciał zwoływać Liv, ale nie chciał też kłócić się z Fridem, który ewidentnie nie radził sobie w roli następcy Evana. Próbował to z nimi przegadać ale Brienne stanowczo oponowała by to Farrel przejął dowodzenie. Fride z kolei siedział na górze przybity swoją nieudolnością, nie chcąc z nikim o tym rozmawiać. W ten właśnie sposób wyznaczyli Lenkovitza by przekonał Liv do powrotu do czegoś, co trudno było już nazwać sojuszem a bardziej lekkim zgrupowaniem przypadkowych osób. Może to właśnie przez ten brak zaangażowania przestali zwracać uwagę na hałasy na zewnątrz, śmieci porozrzucane dookoła a nawet truchło zwierzyny, które nie były ich ofiarami.

- Naprawdę to sugerowałeś? - odezwała się w końcu Liv. Wstała powoli, lekko chwiejąc się. -No wiesz, wtedy w pokoju. Reakcja alergiczna. Czy to właśnie się stało?

Samael zmarszczył brwi. Widocznie wiedział coś więcej ale czegoś się obawiał.
- Nie tylko... nie tylko on dostał leki.

Liv zmarszczyła brwi na myśl o tamtych podarkach. Z tego co jej powiedzieli, dla niej przypadły materiały wybuchowe, które sami zdetonowali, niszcząc część prowiantu.

-  Podejrzewałem ciebie.

Parsknęła pod nosem.
- Co mnie wybroniło? Złamane serce? A może to, że nawet nogi nie postawiłam na górze przed dwa dni?

- Raczej te dziwne... - zaczął ale wtedy zauważył coś na patio. Było zbyt ciemno by dobrze zidentyfikował kształt. Chociaż dopiero co nastawał wieczór słońce już dawno zaszło a na niebie pojawiła się imitacja księżyca. Wyglądało na to, że organizatorzy szykowali się do wielkiego finału. Wbrew sobie ignoruje swoje podejrzenia, próbując sobie wmówić, że to pewnie szopy lub inne równie parszywe zwierzęta.

- Tak się czułeś po jego śmierci? - szepnęła cicho i podeszła do niego. - Jak ostatni śmieć i zdrajca?
Przytaknął ponuro. Odkąd odrzucili Clyde'a ciężko mu było się odnaleźć. Przybycie Liv zdawało się usilnie nakładać na nich jakąś atmosferę sielanki, ale to właśnie przez takie głupstwa dokonywały się największe masakry na Igrzyskach.

- I kto na tym skorzystał?
- To znaczy?
- No na tobie, na Clydzie. Na Evanie. Na waszych analizach Igrzysk. Na tych opracowaniach i strategii. Cała ta lokalizacja i sojusz to były przecież wasze domysły. - Liv powoli rozkręcała się a Samael powoli zaczął pojmować jej rozumowanie.
- Pędź tak dalej a zaraz go stracimy. Nie gniewaj się, Liv - zastopował ją. - Ale ani ty ani ja nie pożyjemy długo sami.
- A jeśli masz rację? Jeśli jest wśród nas zdrajca?!
Samael znieruchomiał na krótką chwilę. Jego wzrok patrzył na jakiś odległy punkt, a usta niemo poruszały. Cofnęła się od niego nieznacznie i odwróciła w kierunku chaty. Dopiero wtedy zauważyła, że pomimo ciemności nikt w środku nie rozpalił jeszcze ogniska. W tym czasie Samael mówił coś do siebie, jednak niewiele z tego zrozumiała. Wymieniał jakieś specyfiki, próbując przypomnieć sobie objawy ich przedawkowania, co zaczęło ją martwić, skąd w ogóle orientuje się w takich tematach. Wyciągnęła rękę, chcąc go do siebie przywołać ale powstrzymała się. Nawet Leslie przyznała, że często żył w swoim świecie i najlepiej czuł się we własnym towarzystwie. Czy to dlatego chodził taki przygnębiony? Ale czy kilka osób mogło stanowić tak wielki tłum?

Na myśl o martwej sojuszniczce poczuła ukłucie w sercu. Przeszła jej myśl by ją wykorzystać ale słowa ugrzęzły w jej gardle. Jakoś nie wydawali się bardzo zżytym sojuszem. Poza tym, miał już okazję by wykazać zainteresowanie. Mimo to, ani razu nie dopytał o żadne szczegóły, kiedy opowiadała im jak powoli rozpadał się jej poprzedni sojusz.

- To mógł być ktoś z nas, masz rację. - powiedział po jakimś czasie. Skinęła głową w podziękowaniu akceptacji takiej rzeczywistości. A ponieważ obydwoje nie wiedzieli co jeszcze dodać, wrócili niemal w całkowitych ciemnościach do chaty.

Kilka godzin później zaatakował ich Kevin.

- - -
Gruzowisko na północnym wchodzie areny

Lilith przysiada zmęczona na gruzie. Nadal trzęsie się na wspomnienie umęczonego Sama. Nawet nie wie co nią wtedy kierowało. To ona miała trzymać gardę, to ona miała mieć nad nim kontrolę. A jednak dała mu się tak łatwo sprowokować.

Bo jak inaczej ma to nazwać.

Wyciąga ponownie na wpół napoczętą butelkę wody i przemywa spocone ręce. Nadal czuje na nich krew Paula, jakby wsiąknęła pod skórę, powoli paraliżując jej mięśnie. Ostrożnie rozciąga palce, jakby bojąc się, że coś sobie uszkodzi, po czym przeciera twarz. Następnie rozkłada dłonie przed sobą, obserwując je uważnie. Zrobiła to tak szybko, tak bezmyślnie i automatycznie. Użyła siły by okazać swoje racje, by utrzymać własną pozycję. Tak jak Timmy tamtego dnia. Lub Max przy każdej okazji skopywania tyłka Paula.

- Nie sądziłam, że będę gorsza od ciebie. - szepcze, wspominając jej poprzednią partnerkę. To z nią kazał się jej męczyć Duży Timmy, gdy rozdzielał ich w pary do polowań. Teraz jednak, trzeciego dnia niemal ciągłego przebywania w towarzystwie Maxa a potem i Paula, ma wrażenie, że sadyzm Monici, chaotyczny i nieukierunkowany, łatwiej było jej znieść. Póki faktycznie nie miała nikogo w pobliżu ograniczała się do gróźb i fantazji, dość posłusznie trzymając się zasad sojuszu. Reguły, które zdawać by się mogło, nijak obowiązywały skaczących sobie do gardeł Maxa i Sama. Choć i tak ma wrażenie, że konflikt ten naostrzył się w wyniku jej obecności.

Dlatego od nich uciekła. Tak jak się spodziewała Max nie posłuchał jej. Jak tylko Sam opadł z sił, pociągnął go w kierunku prasy, gdzie przystawił jego dłoń do walców. Lilith wzięła kilka oddechów, czując, że teraz przyszła kolej na najgorszą część. Odepchnęła go ze złością od korby. To ją przecież uraził. Patrząc więc prosto w oczy niedowierzającemu Wrightowi, uruchomiła urządzenie.

A potem było coraz gorzej. Chociaż ustalili sobie to wcześniej, Paul nie spodziewał się do czego tak naprawdę posunie się Lilith by przystopować w końcu swojego partnera. Sam jej zaproponował takie rozwiązanie, dać się jej sprać, byleby opanować jakoś te dziwne, socjopatyczne popędy Maxa. Ale na pewno nie miał na myśli zgruchotania własnych kości. Zresztą, Lilith także nie sądziła, że będzie do tego zdolna.

Na domiar złego, wyglądało na to, że Max doskonale się bawił, obserwując jak jego partnerka miażdży nadgarstek trybuta z Siedemnastki. Zaskoczona jego śmiechem nie przerwała od razu, ignorując w ten sposób krzyki i przekleństwa Paula. Szczęście w nieszczęściu, że korba ciężko chodziła, dlatego grymas na jej twarzy uznał Wright za wysiłek, który wkładała w obrót wajchy. Dopiero gdy poczuła większy opór, sugerujący kość łokciową i promieniową, zatrzymała się. Stała jednak w miejscu, nie mając odwagi by spojrzeć na to co zrobiła.

Max nie był taki statyczny. Z uśmiechem podszedł do Sama, który już wyciągnął zdrową rękę, chcąc go zaatakować. Ominął go i obszedł dookoła kalander, by ujrzeć zniszczoną dłoń Paula z drugiej strony. Zaskoczyło go to, że nie ujrzał praktycznie żadnych kości. Owszem, z pewnością miał połamane paliczki, palce były powyginane pod przeróżnymi kątami, jednak wyglądało na to, że strugi krwi powstały bardziej pod wpływem podskórnego ciśnienia niż w wyniku otwartego złamania. A to go niezwykle zawiodło.

Widząc więc jak sama doprowadziła do ostatecznego rozpadu jakiegokolwiek zaufania w ich drużynie zostawiła ich. Ostrożnie wycofała się w głąb papierni, podczas gdy Max na zmianę chichotał i milczał, z dziwną ciekawością obserwując męki Paula.

W szoku i przerażeniu spędziła resztę wieczoru. Przysnęła pod starym dębem, nie zastanawiając się długo nad własnym bezpieczeństwem. Jej niespokojne myśli wystarczająco ją zmęczyły, by sen zmógł ją do snu tak łatwo. Noc także nie dała jej wytchnienia. Sumienie przypomniało jej o cierpieniu Paula, odtwarzając dzisiejszy dzień raz po razie. Co jakiś czas w jej snach bywały przerwy, które spędzała na dziwnych rozmowach z Maxem. To nie była dobra noc.

- - -
Dzień ósmy

Gdy wstaje następnego dnia jest wczesny świt. Jej odzież nadal nie wyschła, po tym jak obudziła się przepocona z nocnych mar. Obudził ją wystrzał armatni, przez co na początku kompletnie spanikowała, wierząc, że ogłaszał on śmierć Sama. Mimo to, im bardziej wybudzała się ze snu, coraz mocniej wierzyła, że to był sen i żaden hałas ją nie wybudził. 

Chociaż nadal jest ciemno po nocy, czuje ciepłe i parne powietrze, wdzierające się zachłannie do jej płuc. Jeśli poranek jest tak męczący, jaką pogodę planują organizatorzy w ciągu dnia?

I wtedy do głowy przychodzi jej ta myśl. Gdy była mała także nie mogła się nadziwić ile można tak biegać i się zabijać.

Więc to dzisiaj ma się wszystko skończyć.

Kiedy więc podsumowuje ostatnie dni, pobyt w Kapitolu, tydzień na arenie, przemianę swoją i Maxa, zaskakuje ją widok biegnącego trybuta. Kilka metrów dalej, tuż za wzniesieniem śmieci przebiega drobny chłopak, ewidentnie czymś przerażony. Widocznie ma problemy z trzymaniem tempa, kołysze chaotycznie w trakcie biegu, nie równo stawiając stopy i nie pracując w ogóle rękoma. Na swój własny pech jego ciało nie wytrzymuje narzuconego mu tempa i w końcu potyka się, upadając ciężko o ziemię. 

Lilith zabiera szybko swoje rzeczy i spogląda w kierunku z którego przybiegł. Nie za wiele jednak widzi, dlatego ostrożnie obchodzi wzgórek dookoła i wtedy widzi zarys zrujnowanego miasta a przed nim rozciągający się rzadki las. Nikt jednak stamtąd się nie zjawia, więc szybko dochodzi do wniosku, że chłopak musi uciekać przed jakimś zmiechem. Odwraca się, szykując do ucieczki, gdy do jej uszu dobiegają czyjeś krzyki. Odgłosy walki dochodzą z kierunku z którego przybiegł wystraszony trybut. Lilith zastanawia się przez chwilę co robić. Czy uciekł przed jatką czy faktycznie coś ich zaatakowało?

Nagle rozpoznaje jeden głos. Przystaje na moment, rozglądając się ostrożnie dookoła. Tak, to zdecydowanie zły pomysł ruszać na cudzą jatkę, nie mając pewności, czy Liv w ogóle tam jest. Ale to byłoby takie wielkie szczęście! Uratować ją z opresji i doprowadzić do Paula na zgodę. Na pewno wybaczyłby jej zachowanie. O ile jeszcze żyje, dodaje w myślach, powoli godząc się z myślą, że wcale jej się wcześniej nie przesłyszało.

W trakcie kolejnego rozdzierającego echa krzyku podejmuje w końcu decyzję. Wcale nie musi tam od razu wbiegać. Cenne źródło informacji samo do niej przybiegło. 

- - -

Samael wymiotuje kolejny raz na ziemię. Ma wrażenie, że płoną mu płuca. Wysokie ciśnienie na zewnątrz przypominało mu te z miejskich cieplarni, w których uprawiali tak cenne dla Koloseum, egzotyczne gatunki roślin. Nawet letnie upały nie mogły się równać z tym, co przygotowali dla nich organizatorzy.

Wbrew wszelkiej logice i własnemu cierpieniu i walki o kolejne oddechy, jego myśli zaczynają skupiać się na tej niefrasobliwej kwestii. W jaki sposób kopuła areny zapewniała tak ewidentną różnicę ciśnień bez jakichkolwiek skaz chociażby na samych nieboskłonie? Czy wtłaczanie takiej ilości tlenu na tak wielką, lecz ograniczoną przestrzeń, nie powoduje żadnego uszczerbku na kapitolskiej technologii? Idąc tym tropem - jakie źródło energii jest w stanie zapewnić taką cyrkulację, nie osiągając przy tym samemu temperatury krytycznej? Tak, to naprawdę ciekawa kwestia.

Widząc go tak zaafektowanego, Lilith jest kompletnie zdumiona. Ledwo co, widziała go bladego i przerażonego, a teraz, choć cały się trzęsie i siedzi na klęczkach, jest taki cichy. Przystaje na chwilę, nie będąc pewna, czy trybut mamrocze do siebie czy jednak do niej. Lekko uśmiecha się na myśl, że chudziutki chłopaczek urządził na nią zasadzkę. To dopiero byłby niespotykany zwrot akcji. Niedługo humor jej dopisuje. W oddali nadal ktoś walczył i musi się jak najszybciej dowiedzieć, czy jest to życie za które powinna ryzykować własnym.


* * *
Czwarty dzień szkolenia,
Piętro Dystryktu Jedenastego

Już w drodze do windy Liv miała złe przeczucie. Poniekąd było to po niej widać - nie pożegnała się tak wylewnie z Ayonelem jak on sam (samotnie wyprzytulał ją jakby byli krewnymi, żegnającymi się na nie wiadomo jaki czas), pozwoliła uścisnąć sobie dłoń z tak pogardzanym przez nią wcześniej Alexem a nawet, w tym dziwnym szoku i zamyśleniu, poklepała na pożegnanie jedną z ich awoks, otwierającą im drzwi na korytarz.

Dopiero na ten ostatni gest Evan zareagował. Wziął ją za dłoń a gdy okazał przepustki Strażnikom Pokoju na zewnątrz, skierował się czym prędzej do windy, chcąc zapytać ją o to dziwne zachowanie na prywatności.

Kiedy zbliżył się do panelu by przywołać windę, poczuł opór. To Liv stała dalej w miejscu, ciągnąc jego rękę do tyłu.
- Mam złe przeczucie.

- Boisz się słów Instruktora Freya? Jestem pewny, że to tylko plotki. - pokręcił głową, po czym nacisnął guzik. Spojrzała na niego zmieszana.
- O tych bijatykach. - przypomniał jej. Liv poczuła jak serce staje jej do gardła. Więc to przed tym ostrzegał ją rano Paul? Faktycznie, trener coś wspominał, by zaprzestano bójek na dachu Tyrady, ale jakoś wcześniej jej to umknęło. Nazbyt zajęło ją to, że każdego dnia inni trybuci urządzali raban na siłowni. - Liv, słuchasz mnie?

Przełknęła zmieszana ślinę.

- Tam naprawdę jest bardzo ładnie.

Liv zmarszczyła brwi. Był jeden sposób mógł się tego dowiedzieć. A może znalazł to w książkach, które tak namiętnie poczytuje? Próbowała się pocieszyć. 

- Po prostu słyszałam... - zaczęła, lecz wtedy winda w końcu przyjechała. W środku zdawać by się mogło, że właśnie na nią czekały Leta i Tamara, rozmawiające o czymś ze sobą. Liv rozszerzyła oczy w przerażeniu. No tak, one także tam zmierzały. 

- Salut! A my właśnie po ciebie jechałyśmy! - Leta wybiegła i czym prędzej wepchnęła Liv do środka. - Uciekłaś tak szybko z treningów, że nawet tego nie zauważyłyśmy! 
- Doktor Aureliusz jednak już tak. - Tamara mrugnęła do niej, przypominając Liv o zapomnianej obietnicy odwiedzin u trybutowego psychologa. Liv zaklęła pod nosem na siebie a Leta zaganiała Evana do środka.
Ici, ici! Pourquoi tu restes là?

Chłopak speszył się na obcy język, jednak posłusznie wszedł za nimi. Przystanął obok Liv, jednak zawiedziony brakiem reakcji, dość szybko odsunął się od niej. W tym czasie Leta wyjaśniała Evanowi po co w ogóle zebrała się ta cała kampania a Tamara próbowała zrozumieć konsolę windy, nie mogąc doszukać się przycisku do ogrodów.

- - -

Gdy po raz kolejny zjechali na dół zamiast do góry do męczącej się Tamary dołączyła Leta, która usilnie próbowała powciskać wszystkie guziki, pompatycznie stwierdzając, że "w ten sposób prędzej czy później będzie musiał pojechać na górę", ignorując uwagi koleżanki o klatce schodowej, pnącej się obok szybu windy. W tym czasie Evan z uśmiechem je obserwował a Liv z kolei powoli uspakajała się, zapominając o dziwnych słowach Paula ale i własnym przeczuciu nadejścia czegoś złego.

- Nie bawi ciebie ich widok, prawda? - zagadała w końcu do Faitha. Chłopak wyprostował się, wybudzony z rozmyślań.
- Nie, nie. - pokręcił głową. - Pomyślałem, że to całkiem miła wiadomość, że i w takim miejscu może narodzić się romans.
- Masz na myśli Leslie i Sevena?
- Tak. Z tego co mi opowiedziałyście, jest dość oczywiste, że chadzają tam na randki. - zastygł momentalnie jakby chciał coś dodać a w ostatniej chwili postanowił zostawić to dla siebie. Z pewnością nie chciał jej zaprosić na schadzkę. Skoro i tak chciał ją tam zabrać musiał mieć do tego lepszy powód. 

- Boisz się tego co tam się dzieje?
Spojrzał na nią zaskoczony a Liv poznała ten wyraz twarzy. Otworzyła lekko usta i zmrużyła oczy. Nie chciała się już w nic więcej pakować. Jakby brakowało jej rozrywki w Kapitolu.

Ale tą ciekawość zasiał w niej już Sam. Gdy ostrzegł ją rano poczuła się napiętnowana, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. I choć nie zrobiła nic w jego kierunku - oto sam ją właśnie znalazł. Teraz pozostało jedynie przejść przez to razem. 

Evan okazał się całkiem wylewny. Wyjaśnił jej, że odkąd Trevor przestał pokazywać się na treningach Olivia zaczęła podejrzewać, że ktoś stara się go przekabacić a chłopak stara się unikać tych zbędnych konfrontacji. Liv stwierdziła, że faktycznie rzadko go widywała z trenerami a Evan dość tajemniczo stwierdził, że od początku negocjował indywidualne szkolenia. Spytała go czy właśnie dlatego chciał ją tam zabrać.

- Masz na myśli do Trevora? - upewnił się na co kiwnęła głową. W międzyczasie Tamara i Leta obserwowały jak winda otwierała się po kolei na każdym piętrze. Tamara mówiła coś do nich od czasu do czasu, głównie narzekając na upierdliwość Chase, ale obydwoje ignorowali ją, zajęci rozmową. Z kolei Leta uparła się by zaglądać do każdego korytarza, stąd jazda zajmowała im dłużej niż powinna.

- Zdaje mi się, że polubił ciebie. - poczekał na jej reakcję, jednak prócz ogromnego zaskoczenia nie miała nic do powiedzenia, wiec kontynuował. - To tylko słowa Madeline, ale powiedziała mi, że cała klasa przyszła go pożegnać.
- Na dożynkach?
- Tak. Na pożegnania w Pałacu Sprawiedliwości przyszła tylko mama i babka Maddie. W trójkę miały dużo czasu by widzieć ilu ludzi zjawiło się u Trevora.

- To takie dziwne?
- Nie rozumiesz, Liv. - nachylił się do niej i ściszył głos. Tamara spojrzała na nich zaciekawiona, jednak nie ośmieliła się otwarcie im przysłuchiwać. Liv poczuła się dziwnie, wykluczając z rozmowy kogoś kto stał kilka metrów obok. Nim jednak odezwała się, Evan już kontynuował. - Przecież tylko rodziny mają się z nami żegnać.

Och, faktycznie.

- A do niego przyjechała cała delegacja.

Oburzające.

- Madeline mówiła, że wspominali coś o jakichś lekcjach. A część z żegnających się mogła być nauczycielami. 

Ojej?

- Nigdy nie słyszałem, by do Pałacu Sprawiedliwości wpuścili na raz tyle przypadkowych osób. Od razu wpadliśmy z Olivią na to, że musi być niezwykle ważny dla dystryktu skoro tyle osób zjawiło się na jego pożegnanie.

To nie moja wina.

- Nie trzeba było dużo dodawać do siebie by wyszło w końcu, że to była jakaś specjalna szkoła walki a on był jednym z jej najlepszych uczniów.

Co za pech.

- Jeśli istnieje szansa, że zyskałaś jego sympatię... Rozumiesz do czego zmierzam, Liv?

Nie miała zielonego pojęcia. Przyrównanie czegoś tak prozaicznego jak wizytacje kolegów z klasy do wyjątkowych sposobności nazbyt ją zakłopotało by odezwać się. Miał rację a ona zupełnie zapomniała jak bardzo było to nieregulaminowe, że ją także odwiedziło wiele osób, w tym koledzy z klasy. 

Ponadto z jego słów wynikało, że nie było to jakąś aberracją, że trybuci spędzali czas pożegnań wspólnie, w jednym pomieszczeniu, podczas gdy ją i Paula oddelegowano na ten czas do specjalnie przygotowanych, osobnych pomieszczeń.

Nie wspominając już o tym, że urządzili jej przyjęcie pożegnalne.
Na tę myśl poczuła ukłucie w sercu. Nawet Samowi nie urządzono nic takiego. Jak strasznie musiał się czuć, ukrywając przed wszystkimi?

Poza tym czego naprawdę oczekiwał? Że dwoje uprzywilejowanych trybutów będzie sobie plotkować kto z nich zaznał większych wygód w Kapitolu? Trevor, któremu najwyraźniej udzielono zgody na własny program treningowy? A może Liv, którą sama rektorka wybroniła (dość bezsensownie) od zabiegów estetycznych w Centrum Odnowy a jej własne wyniki badań są zawyżane by choć trochę przykuć uwagę sponsorów?

Evan coś jeszcze do niej mówił, nie zauważając, jak Liv pogrążała się w coraz większym poczuciu winy i zgryzoty do samej siebie. Zauważyła to natomiast Tamara, choć nie rozumiała co dokładnie się stało. Było to tak, że chociaż im się pokątnie przyglądała to nazbyt była zajęta zatrzymywaniem Lety przed wyskakiwaniem na każde piętro. Może Leslie poprawi humor Liv. Chętnie też posłuchałaby z jakich to wymówek skorzystała by imać się od treningów.

- - -
Ogrody na dachu Tyrady

- Och, jak tu pięknie. 
- Ciszej, Liv. Nie jesteśmy tu sami.
- Więc jednak się boisz.
- I ty też powinnaś.
- Dziękuję.

Zatrzymał się by spojrzeć na nią. W tym urokliwym miejscu naprawdę można było wczuć się w romantyczną atmosferę i dać się porwać miłosnym afirmacjom. Ale nie po to tu przyjechali. I nie to wyrażała jej twarz. Ze spiętymi brwiami i lekko zaciśniętymi ustami, z lekko zmrużonymi oczami i sztywną postawą - bała się. Ewidentnie w gotowości do ucieczki. Nie wyrażała nawet żadnej obrony a może wyznawała tylko jeden jej rodzaj.

Gdy Leta i Tamara przechodziły obok nich, także oczarowane magią tego miejsca, on zastanawiał się, czy Liv kiedykolwiek zamierzała walczyć. Nawet tutaj, w tym bajkowym botanicznym pawilonie, z sojuszem u boku, niezmiennie okazywała swoje wątpliwości i bojaźliwość. Czyżby plotki o jej pochodzeniu były faktycznie fałszywe? A może właśnie strach miała we krwi?

Zamknął oczy i wziął głęboki wdech. Do jego nozdrzy dotarła symfonia zapachowa, której nigdy w życiu nie zaznał. Nagle zaczął walczyć z ogromną chęcią rozluźnienia się i relaksacji w tym żywym pomniku hołdu Leahther Markelt, zwyciężczyni 80. Igrzysk. Pochodziła z dystryktu Czternastego a oryginalny sposób w jaki wygrała tak zapadł widzom w pamięci, że postanowili ją za życia upamiętnić tymże wspaniałym przybytkiem. Leahther wzbudziła ich sympatię swoją miłą aparycją by następnie zdobyć zaufanie innych trybutów i podtruwać ich na arenie roślinnymi toksynami. Udało jej się nawet zainscenizować własną śmierć, gdy "nieumyślnie" spożyła owoce pokrzyku, które czasowo sparaliżowały jej ciało. A kiedy został ostatni trybut odurzyła go narkotykiem od sponsorów, po czym brutalnie torturowała do śmierci. Niemniej, wciąż była piękna.

- Słuchajcie, jest problem.
Otworzył oczy by zobaczyć stojącą przed nimi Tamarę z Letą.

- Nie znaleźliście ich? - spytała Liv.
- To akurat było dość proste. - przyznała Tamara a Leta uśmiechnęła się na chwilę.
- Tak, wystarczyło po prostu poszukać najbardziej urzekającego zakątka.
Liv parsknęła sztywnym śmiechem. Evan zmarszczył brwi, czując jak jego myśli po raz kolejny są zajmowane zbytecznym przejmowaniem się nią.

- Miałeś rację, Evan. - odezwała się nagle Tamara.
- To znaczy?
- Ja... trochę posłyszałam waszej rozmowy, przepraszam. - wzdrygnęła ramionami, jakby to było coś oczywistego. - Nie wiem czy celowo czy nie, ale znaleźli się obok tego chłopaka z Dwunastki. 
- Podobno codziennie tam ćwiczy i medytuje! - dołączyła Leta a Tamara tylko pokręciła głową na jej dziwny entuzjazm.
- Nie jest sam, tak? - domyślił się. Tamara przytaknęła.
- No więc trochę z ciekawości a chyba trochę ze strachu siedzą tam w ukryciu i ich obserwują.

- Nie rozumiem, przecież jest tu tyle miejsca. - Liv uniosła ręce by pokazać obszar wokół. - To dach całej Tyrady, czyż nie?
- I dlatego tu przyszłaś na ostatnie dni? - Leta spojrzała na nią z życzliwym wyrzutem. Liv nie spodobała się ta pasywna złośliwość.
- Byłyście na basenie. To też nie rozrywka?
- Tak, pływałyśmy. - przytaknęła Leta. - Pływałyśmy. - powtórzyła z dziwnym akcentem.
- Liv - zaczął Evan. - Czasami i zabawa może być treningiem.
- A co niby można trenować w ogrodzie botaniczym?
- Subtelną sztukę negocjacji. - Leta ukłoniła się teatralnie a widząc, że Liv straciła nastrój do dalszych sprzeczek, ruszyła z Tamarą by wskazać im drogę do pozostałych.

Liv szła na końcu, nie mogąc zrozumieć ich postaw. Przystanęła na chwilę i rozejrzała dookoła. Czy to dlatego nie zauważyła tej pięknej fontanny na środku placu przed windą? Czarny marmur doskonale podkreślał czystość wody, której rozbryzgujące fale tworzyły iluzję falujących włosów wyrzeźbionej kobiety z koszem. Patrzyła przed siebie, podziwiając sobie tylko znajomy krajobraz a może i zachód słońca. 

Wokół fontanny porozstawiana była lamela, porośnięta bluszczem i innymi roślinami, tworząc gęsty, zielony mur wokół niej. Nim rozumie tak naprawdę znaczenie całej instalacji Evan ciągnie ją za sobą, jakby w obawie, że będzie się dalej rozpraszać. Może gdyby nie przejęła się tak tą subtelną bliskością chłopaka, zwróciła by uwagę na to jak za nim podążały oczy marmurowej zbieraczki.

- - -

- Myślę, że gdybyś naprawdę nie chciał tego sojuszu, nie przychodziłbyś tutaj codziennie, Trevorze. - Duży Timmy nie poddawał się. Od kilkudziesięciu minut stał niedaleko ćwiczącego Donagana i nagabywał go naprzemiennie z Hectorem i Monicą. Siedzący na trawie Paul i Max od czasu do czasu to komentowali, ale głównie śmiali się z nieudanych prób Hectora i Timmiego lub z Trevora, za ignorowanie pretendentów. 

Lilith stała najdalej od nich wszystkich. Po tylu dniach pasywności Duży Timmy stwierdził, że skoro nie zamierza pomóc w negocjacjach to przynajmniej pomoże im go otoczyć. I tak, stanęła na przeciwko nich wszystkich, by odgrodzić mu ewentualną ucieczkę. Dobrze zdawali sobie sprawę, że w czasie jutrzejszych prezentacji nie będzie już szans na takie koleżeńskie pogawędki. Jednak na pytanie Caton, do jakiego kierunku mają eskalować dzisiejsze pertraktacje, Timmy udzielił jej dość wymijającej odpowiedzi.

Dlatego stała tam w gotowości ze skrzyżowanymi rękoma, spoglądając dość groźnie to na Trevora, to na samego Brendtha.

- Ech, słuchaj, może obejdziemy się bez przydupasa? - Hector chrząknął zawiedziony dzisiejszym dniem. Tak naprawdę spędzili tu cały ranek, co jakiś czas inicjując rozmowy z trybutem z Dwunastki, który skutecznie ich unikał, znikał w zaroślach a nawet znokautował kilka razy zaskoczonego Hidginsa i Santos. Raz nawet rzucił nieme wyzwanie Maxowi, który założył się z Paulem, że uda mu się go sprowokować. Jednak to Wright okazał się bardziej porywczy i gdy tylko powaliło go niepozorne uderzenie Trevora, wziął zamach by wszcząć jatkę. W ostatniej chwili powstrzymał go Duży Timmy, który, ku zdumieniu wszystkich, uparł się by przekonać czternastolatka jedynie słowem.

I chociaż opuszczenie ostatniego treningu było im wszystko na rękę (coraz mniejsza frekwencja straszonych trybutów ich nużyła) to już pominięcie pory obiadowej nie każdy mu wybaczył. Monica cały czas robiła mu jakieś przytyki nawiązujące do jej opadającego entuzjazmu jego pomysłami wraz ze zwiększającym się poczuciem głodu. Hector też parę razy zasugerował by rozejść się na posiłek i po prostu wrócić tu ponownie. Nawet Paul i Max pozwalali sobie pokrzykiwać do nich coś w rodzaju "Może z pełną gębą byłoby wam łatwiej o lepsze zachęty.", "Co za szkoda, że brak nam sojuszników!" a nawet "Dobry pomysł by zagłodzić nas w celach reklamy!".

Trevor nieustannie milczał, czy to ignorując ich czy po prostu skupiając się na ćwiczeniach oddechowych. Stał w rozkroku, wykonując powolne ruchy dłońmi i tułowiem, mamrocząc jakieś mantry pod nosem. Hector przeskakiwał z nogi na nogę, coraz bardziej gotowy sprać bezczelnego chłopaczka. Miał wielką ochotę odwdzięczyć mu się za tamte popisy.

Gdy za którymś razem Timmy miał dość jego komentarzy, zachęcił go by śmiało poszedł w takim razie podważyć jego decyzję. Trybut z Czwórki nie spodziewał się jednak, że Hector zaatakuje Trevora. Zamiast więc wykorzystać irytację Hidginsa do podkreślenia powagi sytuacji, to właśnie młodszy Donagan pokazał z kim tak naprawdę chcą się mierzyć.
Jak tylko Hector podszedł do niego nie minęła chwila jak leżał już na ziemi z zablokowaną ręką na plecach. Trevor puścił go po chwili by powtórzyć coś podobnego jeszcze kilka razy, niemal w ogóle nie zmieniając swojej pozycji. Dopiero Lilith, zdenerwowana ubawem pozostałych, zakończyła to, kiedy krzyknęła do czerwonego już trybuta z Jedynki, by przestał robić z siebie idiotę.

- Wyglądasz mi na inteligentnego. - zaczął ponownie Duży Timmy. W tle Max i Paul zaczęli szydzić z jego własnej bystrości. - Może przestańmy się popisywać i porozmawiajmy jak trybut z trybutem?

Trevor tego nie okazywał, ale upór i cierpliwość Timmiego zaczynała mu powoli imponować. Nie przychodzili tu wcześniej wszyscy naraz, dlatego na początku spodziewał się jakiejś życiowej lekcji na którą chciał im przyzwolić. Kiedy więc zastanawiał się czy warto ukryć swoje umiejętności i dać się po prostu pobić by mieć spokój, rosły trybut rozstawił swoich ludzi i podszedł do niego z tym dziwnym, życzliwym wyrazem twarzy, który nosił od kilku dni w jego obecności.

Najpierw nie odzywał się z obawy przed sprowokowaniem go, potem z ciekawości jak szybko zrezygnuje lecz teraz, po tych kilku dniach, naprawdę rozważał jego propozycje. Było to na swój sposób nie tylko imponujące ale i schlebiające, że ktoś spoza dystryktu wie o jego osiągnięciach.

Bo i do takowych nawiązywał sam Timmy, chociaż nie w obecności pozostałych, lecz w poprzednich, bardziej kameralnych rozmowach. Dzisiaj jednak Brendth postanowił zakończyć te mediacje z przytupem, okazując mu cały swój sojusz i strukturę, która zdawać by się mogła bardziej luźna, niż mu opisywał.

Kiedy więc Trevor "zaszczyca" go swoim ostentacyjnie znużonym spojrzeniem i delikatnym zarysie uśmiechu i kiedy Liv z pozostałymi odnajdują schowanych Leslie i Sevena, po krótkich wyszeptanych uprzejmościach, zjawiają się tam dwie, mniej znane im dziewczyny.

Jedna była niska i pyzata, ubrana wciąż w treningowy strój a druga dość szczupła i wysoka, o latynoskiej karnacji i zirytowanym spojrzeniu. Nie bacząc na całą sytuację, zaczęły wykrzykiwać do pretendentów.

- Więc to JEGO wolicie zamiast nas? - wyższa z nich przystanęła przy zaskoczonym Maxie i Paulu, którzy nijak kojarzyli ją z treningów.
- A ty wiesz do kogo tak wyskakujesz? - Monica odsunęła się od Timmiego i podeszła ze złośliwym uśmiechem do niej.
- Do kretynki z jedynki i jej debilnego kolegi? - odparła bez ogródek nieznajoma. Niższa z nich podeszła do niej niepewnie ale przystanęła w połowie drogi, bojąc się do nich zbliżyć. Zamiast tego patrzyła niepewnie na Trevora, który niedowierzał jej dystryktowym emblematom.

W tym czasie Lilith rusza z miejsca by im pomóc ale widzi jak Timmy nieznacznie podnosi dłoń, by ją zatrzymać. Zatrzymuje się lekko zmieszana, bowiem Timmy w ogóle się nie poruszył, ba, nawet nie odwrócił się od Trevora, odkąd zjawiły się awanturniczki. A właściwie jedna.
- Szukasz przymierza czy po prostu lubisz wszczynać bójki? - Max podniósł się powoli i zaczął do niej powoli podchodzić. - Bo prosisz się o jedno.
Dziewczyna wzdrygnęła się na moment ale szybko się opanowała.

- Na cholerę wam palant z końcówki i małolat? Od kiedy nie chcecie nasz w zespole, co?
- Od wielu lat? - Hector zaśmiał się, nawiązując do tego, jak często ich dystrykt jest pomijany wśród pretendentów. - Na wasze szczęście już nie musicie się zgłaszać, co?

Smukła trybutka warknęła pod nosem, po czym opluła go. Na ten dźwięk Timmy odwrócił się a gdy zobaczył co się stało z impetem podszedł do drobniejszej dziewczyny, znokautował ją jednym uderzeniem a następnie przyszpilił ją do ziemi, wykręcając rękę ze stawu łokciowego. Odgłos pękających kości bardzo szybko rozniósł się dookoła, a skowyt dziewczyny przykuł uwagę nawet tych w ukryciu.

Zapadła cisza jakiej jeszcze do tej pory nie osiągnęli. Nikt nie śmiał wziąć choćby wdechu, jakby w obawie, że Timmy doskoczy i do niego. Dzięki temu jęki Stacy były jeszcze boleśniejsze do słuchania, dźgając ich płaczem i krzykiem raz za razem. Wszyscy siedzieli jak spetryfikowani, próbując zrozumieć co się stało i jak do tego doszło.

Trevor, który ją w końcu rozpoznał, kłótliwa dziewczyna, która nie zdążyła nic zrobić, Hector i Monica, speszeni swoją arogancją, Max w zadowoleniu decyzji lidera, Lilith, która właśnie tego się obawiała i Paul, czekającego na to od rana. I choć mieli być to wszyscy świadkowie, Timmy nie spodziewał się, że było ich jeszcze więcej.

Leslie, której pisk musieli tłumić Seven i Tamara, Leta, zaklinająca coś pod nosem o swoich konotacjach, Evan, który z całą swą siłą powstrzymywał Liv od interwencji. Było to na tyle trudne, gdyż zupełnie nie spodziewał się, że będąca praktycznie w ciągłej stagnacji i bojaźliwości dziewczyna niemal od razu zerwie się do interwencji. Dlatego też nie od razu zrozumiał jej wyjaśnienia.

- To Stacy Melanie, jego współtrybutka! - szepnęła mu, jeszcze trochę szamocząc się.
- Jakoś więc będzie im się tłumaczył, że ją pobił.
- Czy ty nie słyszysz jej krzyków? - powoli w jej oczach zebrały się łzy. To prawda, lęk przed ujawnieniem ich pozycji i szpiegowania, wzrósł teraz kilkukrotnie, po tym jak Brendth szybko pokazał, kto tu naprawdę rozdaje karty. Musiał mu to pogratulować - pozwolił - według słów Leslie i Sevena - pofolgować własnemu sojuszowi, rozluźnić się i spoufalać, by na koniec zrzucić na nich dosadny wynik nieposłuszeństwa. Zupełnie zignorował cierpienie dziewczyny, będąc pod wrażeniem inteligencji trybuta z Czwórki. Był pewny, że odtąd nikt nie będzie mu podskakiwał a na pewno nie przez najbliższy czas. A cóż było dla nich bardziej cennego?

- A ta druga? - Leta nachyliła się od nich. - Kim ona jest?
Liv uspokoiła się, wykorzystując resztę energii na retrospekcję.
- Nie jestem pewna, ale z jej słów wynika, że z Dwójki.
- Och, przecież.

Odkąd przywrócono Igrzyska większość Dystryktów dość symbolicznie odwróciła się od Dystryktu Drugiego. Z jakiegoś powodu to właśnie jego mieszkańców obwiniano o Przewrót Kosogłosa, choć ludzie spierali się czy o jego upadek czy sukces. Ten proceder trwał już tyle lat, że przyjęło się normą, nie interesowanie się nimi na tyle, by nie śledzić ich losów na arenie, nawet gdy trafiali do ostatniej dziesiątki (rzadko kiedy plasowali się wyżej). Co złośliwsi Kapitolczycy dość aktywnie składali co roku petycję by tabele trybutów Dystryktu Drugiego umieszczano razem z mniej popularnymi dystryktami, ponieważ często zdarzało się, że omyłkowo zaznaczali ich w swoich zakładach lub śledzili niepotrzenie ich postępy.

Liv powoli przypominała sobie, jak oglądając powtórki z Dożynek w pociągu, Patricia rozpłakała się już w czasie losowania, wiedząc, jaki bolesny ostracyzm ją czeka. To była wyjątkowa ironia, że taki właśnie los zgotowała im rewolucja, po tym jak wiele pracy jego mieszkańcy włożyli by uniezależnić się od stolicy. Niedługo jednak dała się porwać tym rozmyślaniom. Rozdzierający płacz Stacy wdzierał się do jej głowy coraz intensywniej. Wiedziała, że nie powinna tu przychodzić.

To nie są żadne wczasy.

My się tu wszyscy pozabijamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz