Dzień 8
Przedmieścia ruiny urbanistycznej na północnym wschodzie areny
Krr, khh.
Teraz, teraz.
Krr, khh, khh.
Zabij, zabij.
Krr, khh.
Tak ładnie, ładnie.
Krr, khh, khh.
Dla niej, dla niej.
Postronna osoba, a szczególnie nieśpiący trybut, niemal z całkowitą pewnością mógłaby orzec, że to wcale nie rosły Kevin zaatakował ich sojusz a rozjuszony baribal czy jakikolwiek inny drapieżnik. Co bardziej trwożliwi od razu o atak oskarżyliby kapitolskie miechy. Oczywiście, o ile zdołaliby przeżyć jego atak by snuć takie zarzuty.
Kevin nie ma jakiegoś ambitnego planu działania. Ostatnie dni spędził na męczeniu Monici Santos z Dystryktu Pierwszego, która jakimś pechem natrafiła na niego. Z jakiegoś powodu była dość poturbowana, oblepiona śmierdzącym mułem i krwią a do tego ewidentnie majaczyła, bo ciągle nazywała go imieniem tego kretyna z Czwórki. Może właśnie dlatego pozwoliła mu na te wszystkie rzeczy, które jej zrobił. Bo chociaż ostatecznie nie dokończył swojej opieki, był pewny, że to właśnie dzięki jego kuracjom uzbierała na tyle siły by go opuścić bez pożegnania. I tak, szukając to jej, to innych, trafił tutaj - na przedmieścia części urbanistycznej.
Gdy tylko usłyszał okrzyki dochodzące z drewnianej chałupy podszedł zaciekawiony do okna. Jak wielkie było jego zdumienie, gdy zamiast waśni, był świadkiem zabawy pomiędzy strudzonymi trybutami. Chociaż tak naprawdę od dawna przestał ich identyfikować.
Odkąd trzy dni temu podtruł się pochodną fosgenu jakoś nikt nie wiedział co z nim zrobić. Z jednej strony ograniczały ich nowe przepisy a z drugiej, trujący gaz nie tylko wykrzywił mu twarz, nadając mu dość upiornego wyglądu, ale przede wszystkim urozmaicił, jego i tak już zdegenerowane myśli. Wielu podobnych mu sponsorów nie sądziło, że czeka ich coś bardziej spektakularnego od żmudnej pogoni za strutą Olivią Nikane z Dystryktu Jedenastego po zrujnowanej kapliczce, trzeciego dnia Igrzysk. A jednak, gdy dwa dni później Monica nieumyślnie rozdzieliła się od swojego sojuszu a Kevin struł się gazem bojowym, ich drogi skrzyżowały się, by Toylan mógł wynaleźć sobie tylko pojętą pomoc.
Problem zrozumienia jego intencji leżał jednak głębiej niż sama nieludzka natura tych działań. Szybko przekonała się o tym Monica, jednak, jako że niewiele z nią rozmawiał w trakcie jej kuracji, nie zostało to tak szybko zauważone. Dlatego, gdy tuż po północy, ósmego dnia Igrzysk, niemal staranował ich drzwi, wydobywając z siebie przerażające okrzyki, byli niemal pewni, że posłano do nich zmiecha lub chociażby zmutowanego niedźwiedzia. Wśród wszystkich dziwnych odgłosów nijak można było wyszukać czegoś choćby na wskroś brzmiącego jak ludzka mowa.
Jako pierwsza budzi się Brienne. Coś ciężkiego spadło na jej nogi, gwałtownie wybudzając ze snu. Nie orientuje się dokładnie co się dzieje - wrzaski pozostałych zagłuszają jej myślenie. Najpierw słychać jej krzyk a potem wycie, gdy zrozumiała, że coś zgruchotało jej nogi. Następni budzą się Samael, który niemal automatycznie chwyta pierwszą lepszą deskę i wycofuje się w głąb pomieszczenia, oraz Fride, szukający swojej dziewczyny. W tym czasie Kevin wypluwa z siebie przywitanie, które w jego wykonaniu brzmi jak wściekły ryk i warczenie. Dlatego, w tym mroku i zaskoczeniu, są pewni, że to właśnie dziki zwierz staranował drzwi wejściowe, zrzucając bele na Brienne i szykując się do rzezi.
- Brienne, wołam ciebie! Czemu nie przyszłaś?! - Fride podbiega do niej. W tle słychać już krzyki Farrela i Liv, śpiących w drugiej części pokoju.
- Na pieprzonego Crowa, nie mogę się podnieść!
- O czym ty mówisz?
- Coś spadło na mnie. - ucisza się na moment przysłuchując się ciemnościom. Słyszą ciężkie dyszenie potwora, stąpającego nierówno kilka metrów obok. Zastygli, w ciszy i bez ruchu, kompletnie nieświadomi tego, że dobroduszny Kevin obserwuje ich wszystkich przez noktowizor. W niepewności wysłuchiwali więc jego cichnącego jazgotu, który teraz zdawał się być postękiwaniem zagubionej zwierzyny niźli rozzłoszczonymi odgłosami.
- Gdzie Samael? - szepcze Brienne do Fride. To właśnie młody chłopaczek trzymał dziś wartę.
- Nie dam rady, Brienne. - Fride siłuje się z blokadą na jej dolnych kończynach.
- Co? - nie rozumie go i rozgląda dookoła, próbując skorzystać z niewielkich snopów światła padających z dziury po drzwiach. - Hej, Samael! - szepcze głośniej. Gdy słyszy jakiś szelest automatycznie próbuje wstać, przez co czuje jeszcze bardziej pękające kości. Parska cicho pod nosem. Jakim cudem już zapomniała, że jest sparaliżowana. Za którymś razem chichocze tak głośno, że zaciekawia samego Kevina.
Słyszą jak głośno stąpa w ich kierunku. W półmroku Fride dostrzega jak Brienne zaczyna się trząść ze strachu dlatego przytrzymuje jej ramiona, chcąc ograniczyć jej hałasowanie. Na nic jednak to się zdaje bo Kevin doskonale ich widzi w ciemności. Gdyby pojęli nie tylko to ale i te wszystkie miłosierne rzeczy o których im plącze może bardziej wykorzystali czas, który im pozostał. Zamiast tego w ciszy i przerażeniu czekali na to, że bestia szybko się znudzi brakiem reakcji i odejdzie. Na nic się to zdaje.
Tylko ból ich wyzwoli, Kevinie.
Tak, tak, mówi prawdę!
A kto to mówi?
To ja, jestem tu, jestem!
My też tu jesteśmy i wiemy jak im pomóc!
Pomóc komu?
Wszystkim, wszystkim!
To wciąż mało!
Możemy więcej, więcej!
- Krr, khh, krr... - warczy Kevin, gdy stąpa po belach pod którymi jest uwięziona Brienne.
- Krr, khh, krr! - woła, gdy dziewczyna krzyczy z bólu.
- Krr, khh, krr? - dziwi się jak Fride nieudolnie próbuje szarżować na niego.
Brienne jest już pewna, że stąpa po niej półtonowy niedźwiedź, miażdżąc powoli jej kości. Zamiera ze strachu, czując jak serce podchodzi jej do gardła. Przygotowała się na tak wiele rzeczy, ale śmierć z rąk zmiecha zdaje się teraz tak... trywialna. Wpada w coraz to większy chichot, niedowierzając własnemu losowi. Fride szepcze coś do niej, próbując ją uspokoić, jednak niewiele to daje. Z kolei Kevin wydaje do nich naprzemienny warkot, zgrzyt zębów i nieskładne słowa, przypominające syczenie.
- Liv, to ty? - czuje jak ktoś łapie ją za ramię. - Chwila, gdzie idziesz! - Farrel podniósł lekko głos. W ciemnym kącie pokoju nawet Kevin nie zwrócił na nich większej uwagi. Mimo początkowego zaskoczenia, jak tylko usłyszeli wrzaski Brienne i odgłosy Fride'a, zastygli, nie rozumiejąc dokładnie co się dzieje. - Liv, mówię do ciebie!
Tym razem nie czeka na jej reakcje, tylko szarpnął ją gwałtownie do tyłu. W ciemnościach traci równowagę i upada głośno na ziemię.
Wołają nas, Kevinie!
Chcą więcej, więcej!
Musisz im pomóc,
Twoja pomoc to zbawienie.
Zbawienie?
Musisz ich poprowadzić.
Zgadzam się z nim!
My też się zgadzamy!
Ból ich wyzwoli, Kevinie!
Tylko cierpienie da im zwycięstwo!
Czyż już więc nie cierpią?
To wciąż za mało!
Kiedy Kevin spogląda w kierunku w którym chowali się Liv i Farrel, Fride wyczuwa jego wahanie. Wtedy właśnie próbuje go ponownie zrzucić z beli na której stał. Wtedy też orientuje się, że wcale nie pochwycił w pasie żadnego zwierzęcia tylko wyjątkowo rosłego człowieka. Przez chwilę czuje swoją przewagę, wierząc, że wystraszyli się niepotrzebnie innego trybuta. Ta przewaga jednak szybko mija. Kevin bez trudu chwyta jego kurtkę i przerzuca za siebie niczym worek treningowy. W ciszy, którą przerywa tylko ciche mamrotanie Brienne i dziwny hałas wydawany przez Toylana, odgłos łamania karku niesie się równie głośno jak następujący chwilę po nim wystrzał armatni.
W nocy Liv po raz pierwszy śniła spokojnie. Spała wtulona w Evana, czując się całkowicie bezpieczna. Nie zapomniała o poległych. Po prostu Czwartego Dnia Igrzysk czuła się wolna.
-Nie ma go, nie wrócił- słyszy dochodzący z dołu głos Fride'a.
-Cholera- zaklina Brienne- Przynajmniej nie umarł... Myślisz, że go złapali?
Liv zaczyna powoli wstawać, chcą nie budzić Faith lecz ten tylko uśmiecha się:
-Już mnie opuszczasz?- przyciąga ją do siebie.
-Oh nie ja tylko...- rumieni się- Zdaje się że Farrel nie wrócił. Nie było ogłoszenia, że zginął więc...- marszczy brwi i patrzy na opatrunek ognistowłosego- A ty jak się czujesz?- dotyka ostrożnie bandaży.
-Coraz lepiej- Faith wstaje- Chodźmy się naradzić zanim sami zdecydują co z Lanem.
Oboje zeszli powoli na dół gdzie Fride chodził rozczochrany wokół pomieszczenia a Brienne żuła jakąś trawę.
-Jesteście- przywitała ich ponuro- Mamy problem.
-Co jest?- Evan wziął Liv za rękę i razem usiedli na kanapie.
-Farrel gdzieś przepadł- Fride marszczy brwi- I jest jeszcze coś....
Zapada chwila ciszy. Liv patrzy na Evana, który wydaje się rozumieć o co chodzi. Dziewczyna patrzy na obojętną Brienne a potem na Fride'a:
-O co chodzi? Czemu nie obudziliście...- zaczyna i urywa- Nie żyje prawda?- ścisza głos.
-Livender tak nam przykro... zmarł od zakażenia... tak się nam wydaje. Miał taki wielki obrzęk na szyji... chyba mu zablokował on tchawicę czy coś...- wyjaśnia czarnowłosy.
-Po prostu udusił się w nocy- wtrący Brienne- To nic takiego Liv a nawet wręcz przeciwnie. O takiej śmierci tylko możemy pomarzyć...
-Dlaczego?- dziwi się brunetka.
-Brienne sądzi, że pretendenci złapali Farrela i pewnie chcą aby wyjawił naszą kryjówkę- odzywa się Latynos.
-A ponieważ nie ma go już prawie całą dobę to zdaje sie, że wkrótce będziemy mieli gości- dodaje Malcolm.
Liv przyśpiesza oddech. Zaczyna dusić się powietrzem. Kolejna śmierć. Kolejna ofiara systemu Panem. Nie. Niemożliwe. Farrel by ich nie wydał.
-Pójdę go poszukać- oznajmia nagle. Ku jej zdziwieniu nikt nie protestuje.
-Pójdę z tobą- dodaje tylko Evan po czym wstaje.
Nim wychodzą, Faith zabiera swój sztylet i plecak po czym bierze pod rękę Liv i wychodzą na dwór.
-Gorąco dziś- ozdywa się po czym rusza w stronę lasu.
Słońce grzało niemiłosiernie i nie było to ingerencją Kapitlu. Jednakże Kapitol mógł zneutralizować częściwo nadmiar promieni słonecznych by trybuci nie skonali z pragnienia. Mógłby.
- - -
Liv idzie cicho, szurając butami o gałęzie i liście. W oddali słychać śpiewy ptaków. Brunetka mimowolnie uśmiecha się:
-Dawno cię takiej nie widziałem- Evan brnie do przodu przez las.
-Czyli?
-Takiej szczęśliwej- wyjaśnia chłopak- Jesteś bardzo piękna kiedy się uśmiechasz- patrzy na nią wstydliwie- Wybacz, wymksnęło mi się...- zamyśla się.
Liv śmieje się.
-Hej nie zawstydzaj mnie- peszy się chłopak.
Brunetka nic nie mówi tylko bierze go za rękę i ciągnie w głąb lasu.
- - -
-Opowiedz mi coś o swoim dystrykcie- zaczyna nagle Liv.
-Co?- Evan podnosi jakiś kamień po czym rzuca go przed siebie- Same nudy. Nic tylko uprawiamy zboża, a mimo to wciąż panuje głód a niedożywienie wśród dzieci jest powszechne- kpi z własnego dystryktu.
-A twoja rodzina? Twój młodszy brat...
-Miałem ci tego nie mówić Liv, może zmienimy temat?- Faith rozgląda się dookoła- To naprawdę smutna historia, nie chcę cię niepotrzebnie zamartwiać.
-Nie żyje?- domyśla się brunetka- Tak mi przykro Evan...- zagryza wargę- Przepraszam, że zaczęłam ten temat po prostu chciałam rozluźnić atmosferę...
Evan uśmiecha się lekko po czym podchodzi do dziewczyny i delikatnie klepie ją po głowie.
- - -
-Tak tu cicho...- odzywa się po jakimś czasem Evan- Za cicho. Nie uważasz?
-Nie znajdziemy go prawda?- głos Sotoke drży- Żyje ale nie na długo- łzy napływają jej do oczu.
-Oh Livender...- ognistowłosy przytula ją- Nie martw się, przy mnie nic ci nie grozi- całuje ją w głowę.
-Mam odmienne zdanie- wyznaje brunetka- Przecież to mnie ścigają. Więc przy mnie coś ci grozi- patrzy mu w oczy.
Faith przybliża swoją twarz do dziewczyny. Już czuje jej miękkie usta kiedy słyszą nagle strzały armaty. Patrzą na siebie przerażeni.
-Livender nie!- krzyczy chłopak kiedy brunetka zrywa się do biegu ku gruzowisku.
- - -
Długi marsz dał Liv siwe znaki. Po kilku minutach zaczyna czuć skurcz w nogach lecz nadal biegnie. Gałęzie ranią jej ciało, kamienie wdzierają się do butów. Serce wali jej nie miłosiernie.
"Nie, błagam nnie- modliła się w myślach- Tylko nie oni... A co jeśli to Paul..." zatrzymuje się i rozgląda się dookoła. Odwraca się lecz nie widać za nią Faitha. Liv bierze się w garść i poraz kolejny idzie bezbronna w paszczę lwa.
- - -
Liv przekracza nie pewnie próg domu. Już w salonie widzi ciało Fride'a. Leżało ono bezwładnie na kanapie. Niedaleko, w kuchni zmarła Brienne. Chcąc nie chcąc Liv zaczyna krzyczeć najmocniej jak potrafi. Histeria dopadłą wreszcie i ją. Kuca na korytarzu, zalewając się łzami. Coraz trudniej jej oddychać. Coraz trudniej żyć.
Nagle wbiega Evan. Liv chce wstać lecz ten tylko krzyczy:
-Uciekaj!- bierze sztylet w dłoń po czym zasłania ją własnym ciałem przed ciosem Kevina Toylana z dystryktu 6. Gorąca krew rozbryzguje się po twarzy Sotoke.
W oddali słychać kolejny strzał armatni.
Myśli Liv powoli zaczynają do niej dobiegać. Jej głos urwał się. Powoli otwiera oczy lecz to co widzi przerażają. Ogarnia ją panika, zaczyna krzyczeć z całych sił.
-Evan!- kuca przy chłopaku- Evan, słyszysz mnie?- głaszcze go po głowie.
Dziewczyna ociera łzy i patrzy na ciało Kevina Toylana z dystryktu 6. Faith zaatakował go swoim sztyletem i śmiertlenie zranił w szyję. Sam jednak został zraniony szablą ciemnowłosego Toylana w klatkę piersiową.
-Liv...- słyszy brunetka. Wystraszona łapie go za dłoń.
-Oh Evan, przepraszam, powinnam się domyśleć, że Farrel nas wyda...- płacze.
-Ah Liv...- czerwonowłosy zakrztusił się krwią- On nas nie wydał, czuję to. Poza tym nie masz za co przepraszać. To ja powinienem... powinienem był cię chronić...- patrzy na głęboką ranę. Liv nie wie co robić. Czy taki miał być koniec tych, którzy domagali się sprawiedliwości?
-Evan nie, proszę...- płacze- Tylko nie ty, na pewno znajdę coś na to...- patrzy na ranę.
-Nie Liv! Słyszysz?!- krzyczy nagle ognistowłosy- To mój koniec. Ale jedno ci powiem, że nie żałuję- uśmiecha się i głaszcze brunetkę po policzku. Po chwili mówi słowa, których nigdy nie chciał jej powiedzieć- A teraz zostaw mnie.
-Słucham?- Liv marszczy brwi- Nie żartuj sobie.
-Ja nie żartuję- patrzy spokojnie w jej oczy. Po raz ostatni chce ujrzeć w nich siebie- Livender nie chcę żebyś oglądała mnie w takim stanie. Chcę żebyś zapamiętała Evana sprzed rozpoczęcie Igrzysk. Tego, który ci pomagał gdy się gubiłaś i tego samego, który cię odwiedzał w kiciu i szpitalu- zamyśla się- Więc błagam Liv, zostaw mnie teraz- łzy spływają mu po policzku- Póki ty żyjesz jest nadzieja.
-Nie jestem kolejnym kosogłosem- Liv zagryzła wargi- Kosogłos już dawno odleciał.
-Nie jesteś- potwierdza Faith- Jesteś kimś więcej i oni...- lekko podnosi się- i wszyscy oni, którzy zginęli wierzyli bądź wiedzieli o tym.
W końcu dziewczyna puszcza chłopaka. Cicho wzdycha, zabiera swoje rzeczy i kieruje się do wyjścia:
-Nie zapomnę o tobie- mówi na pożegnanie. Czerwonowłosy odpowiada jej uśmiechem, którego już nigdy nie miała zobaczyć.
- - -
Na wpół trzeźwo myśląca, Liv opuszcza stare zabudowanie by iść bezmyślnie w pustą przestrzeń. Idąc przez las nie zauważa, że już po południu. Po kilku kwadransach zaczyna słyszeć czyjś głos. A raczej krzyk.
-Livender, Livender!- instynktownie zaczyna uciekać, lecz kieruje się w stronę źródła głosu.
"Już wszystko stracone, więc niech i ja będę stracona..."- myśli po drodze.
Nagle zatrzymuje się. Upuszcza plecak Evana, która sama nie wie skąd miała. Powoli zaczyna się cofać.
-Nie tylko nie ty...- zaczyna szybciej oddychać.
-Liv uspokój się, nic ci niegrozi słyszysz? Co się stało?- Paul Sam łapie ją za ramiona.
-Nie dotykaj mnie!- płacze Liv- Zostaw!- odpycha go.
-Liv...- Paul cofa się do tyłu- Lilith znalazłem ją!- krzyczy nagle w dal.
-Co?- wystrasza się brunetka- Wydajesz mnie?
-Ty mały gnojku...- syczy Hector do Donagana- Zdrajca!- przyciska ręce na szyi oprawcy.
Trevor mimowolnie uśmiecha się, po czym bierze zamach i rzuca Hectorem w stronę skraju urwiska.
Trevor, lekko zdyszany, podniósł się i otrzepał. Dopiero po chwili zauważył, że Hidgins nie wpadł do rzeki. Podchodzi z obrzydzeniem do brzegu klifu, gdzie trybut z 1. trzymał się jedną ręką:
-I jakie to uczucie?- Donagan spojrzał na niego obojętnie.
-Niby jakie?- dyszał blondyn- Dać się oszukać przez takiego szczura jak ty, czy zostać zabitym przez niego?- zaśmiał się- Wolałeś morfalistke zamiast nas, gratuluje mały, świetny wybór- ironizuje- Szkoda, że nie zobaczę jak ją zabijasz. A może sam ze sobą skończysz dla niej?- śmieje się, po czym przestaje na widok poważnej miny 15-latka- Nie wierze, młody- wzdycha i patrzy w dół- Chyba czas na mnie- po czym puszcza się.
Hector nie był zły. Po prostu nie posiadał empatii. W jego umyśle tkwiło głębokie przekonanie, że Igrzyska to jeden z najlepszych rozwiązań Kapitolu a udział w nich to honor i duma dla trybuta. Inaczej żyć go nienauczono.
Donagan spokojnie patrzy jak ciało Hectora leci w przepaść by zniknąć po chwili w wodzie. Sygnał armaty upewnia go, iż jego przeciwnik nie żyje.
- - -
Liv przebiega spory kawałek, nim zaczyna rozumieć, iż Duży Timmy tym razem nie odpuści jej tak łatwo. Brunetka jest przerażona. To nie tak miało być. To Donagan miał się zająć trybutem z 4. Sotoke nie zamierza walczyć. W pewnym momencie postanawia wspiąć się na drzewo.
-No i co ty robisz?- Duży Timmy podchodzi do niej.
-Uciekam, nie widać?- siedzi na gałęzi.
Chłopak zamyśla się. Trybutka nieświadomie uniemożliwiła mu zabicie jej.
-Cholera- zaklina - Liv, przecież wiesz, że nie potrafię się wspinać. Czy musisz tak wszystko utrudniać?- łapie się za głowę.
W oddali słychać strzał armatni.
-Trevor!- wystraszyła się Sotoke.
-Dokładnie tak a zaraz przyjdzie pora na ciebie- śmieje się Timmy, choć jest pewny, iż Hector nie żyje. Osiłek rozgląda się dookoła. Czeka go ostatnia walka i jest w pełni tego świadomy. Podrzuca swój miecz w powietrzu po czym rusza z powrotem w stronę klifu.
-Miło było cię spotkać- odwraca się do niej- Radzę ci uważać na swojego kolegę.
-Sama?
-Tak...- zamyśla się- Uważaj na niego. Ludzię się tak szybko nie zmieniają.
- - -
Nim Trevor zdążył odpocząć i ruszyć szukać Liv, Timmy odnajduje go. Patrzą na siebie spokojnie, nie odzywając się. W pewnym momencie Timmy bierze zamach i atakuje Donagana. Chłopaczek robi unik uderzając osiłka w bok i tylną część kolana. Timmy kuca na ziemii. 15-latek podchodzi do niego od przodu i czeka aż wstanie. Timmy po raz kolejny próbuje trafić byłego sojusznika, lecz ten robi unik za unikiem. Zdyszany i zdekoncentrowany kuca w końcu i odzywa się:
-Dlaczego mnie nie atakujesz? Skoro chcesz umrzeć to czemu się nie poddasz?
-Przecież czekam cały czas- Donagan wyprostowuje się. Duży Timmy mruży oczy, po czym zdaje sobie sprawę w jaką zasadzę trafił. W trakcie jego nieudolnej walki trybut z 12 cały czas był na skraju klifu. Wystarczyło go wepchnąć. Jednakże to wiązało się z ryzykiem utraty własnego życia.
-Więc taki był twój plan, mały, całkiem nieźle- Timmy rozgląda się za Liv- Skoro chcesz ją sam tak zostawić to proszę bardzo!- jednym uderzeniem spycha chłopaka do wody.
Timmy nie zdążył się nacieszyć ani życiem ani widokiem spadającego Trevora. Został zraniony sztyletem w nogę i sam spadł z klifu, tracąc równowagę.
* * *
Parker zaprowadziła Liv i Sama do korytarza,w którym musieli czekać na swoją kolej po czym zostawiła ich razem z trybutami z 18 oraz Morganą Jefferson z dystryktu 16.
-Hej- Liv dosiadła się do ciemnowłosej.
Morgana obróciła instynktownie twarz w drugą stronę po czym przesunęła się w bok.
Liv spuściła wzrok.
-Nie przejmuj się Liv- odezwał się Farrel Lane- Nerwy, wiesz- zaśmiał się.
-Co ty powiesz- syknęła Jefferson- Zachowujesz się jakby to była świetna zabawa. I tak zginiemy wszyscy.
Susan Andrew była już o krok od płaczu.
-Hej nie strasz mi współtrybutki- Lane poklepał 13-latkę po włosach- Nie przejmuj się nią...
-Jesteście żałośni- zaśmiał się Sam- Przynosicie hańbę własnym dystryktom. Tchórz z 16, chodząca choroba i optymista z 18. Dobre sobie- kucnął przy ścianie.
-A ja?- odezwała się Sotoke.
-O tobie to chyba już dawno się wypowiedziałem- uśmiechnął się szyderczo.
Liv podkuliła nogi i pogrążyła się w rozmyślaniach.
-A ty za kogo się niby uważasz?- spytał Farrel.
-Za kogoś kto pożyje dłużej niż wy- odparł Sam.
-Wiesz, że też przynosisz nam hańbę?- głos zabrała Morgana- Skumplowałeś się z pierwszymi dystryktami. Wiesz jakie to żałosne, prawda?- spojrzała na niego dumnym wzrokiem- My przynajmniej trzymamy się swoich- spojrzała po pozostałych po czym utkwiła wzrok na Sotoke- Przepraszam Livender, nie powinnam była tak się zachowywać na treningach, wiedząc jak ten dupek cię traktuje- uśmiechnęła się lekko.
Paul nie zdążył odpowiedzieć Jefferson ani wtedy ani później. Po raz ostatni widział ją jeszcze na arenie. Dziewczyna wyszła na swoją prezentację.
-I została nas czwórka- uśmiechnął się Farrel.
- - -
-Już jutro- odezwał się w pewnym momencie Farrel- któreś z nas może być martwe- Liv i Susan odwróciły wzrok- Hej przestańcie zachowywać się jakby to było jakieś tabu. Przecież to było oczywiste od początku.
-Ale co Farrel- odzywa się Sotoke- Co tak naprawdę? Że Koloseum zawsze wygrywa?
-Koloseum?- zdziwił się Lane- Śmieszna nazwa, skądś ją kojarzę.
W tym momencie nieobecna wzrokiem ani duszą Susan wyprostowuje się i bierze głęboki wdech:
-Ja to znam- mówi spokojnie- Tak śpiewał nasz były kosogłos- mówi cicho by Strażnicy nieopodal jej nie usłyszeli- Chyba nie zapomieliście pieśni zwycięzców?
-Jakiej pieśni?- dziwi się Liv- Nigdy o takiej nie słyszałam- instynktownie patrzy na Sama.
-Liv, zawsze wiedziałem, że jesteś głupia- zagryza jej- Ale teraz to już mnie przerażasz- śmieje się.
Brunetka zmarszczyła brwi:
-Sam zawsze wiedziałam, że pod tą skorupą kryje się emocjonalnie zniszczony chłopiec szukający czegoś, czego nie może osiągnąć.
Zapadła chwila ciszy, którą przerwał Farrel:
-Nie rozumiem, dlaczego tak ze sobą walczycie. Jesteście z jednego dystryktu, powinniście być bardziej solidarni. Mało tego znacie się dość długi czas a mimo to...
-Bo ty Farrel jesteś przyzwyczajony do śmierci i potrafisz się zjednoczyć kiedy trzeba. Ja i Sam jednak jesteśmy z dystryktu, który ostatnimi resztkami sił walczy o życie. A raczej o przetrwanie. A w takich momentach dochodzi już nawet do bratobójczej walki- stwierdza chłodno Liv po czym dodaje- Tak to właśnie wygląda.
Sam popatrzył zdziwionym wzrokiem na współtrybutkę. Nie miał pojęcia, że i ona skrywa coś co mogło ją zniszczyć od środka tak sama jak niszczyło już jego. Tego dnia po raz pierwszy bał się Livender Sotoke.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz