Przypadkowy przechodzeń musiałby dwa razy przejść obok brązowej bramy przy Raphael Street, by móc w pełni zauważyć to co kryło się za ozdobną fontanną na placu za nią. Duży, zabytkowy budynek przy jego beżowej kolorystyce wspaniale kontrastował z kolorowym ogrodem wokół. Sam dom nie był ekstrawagancki, zważając na resztę dzielnicy. Nie była to wcale willa, jednak malutki pałacyk Agnes Family od pokoleń był starannie pielęgnowany i przekazywany z pokolenia na pokolenie stanowiąc chlubę rodu.
Liv poprawia swoją grzywkę, po czym puka do drzwi. Nie przypuszczała, że się spóźni, jednak wyglądało na to że zasypianie na ważne okazje leży po prostu w jej w naturze. Wyjściowy strój od Pharadaia irytuje ją jeszcze bardziej niż dzień wcześniej, a ciężkie wartstwy make up'u doprowadzają ją do szału. Nim nie otwierają się drzwi dziewczyna cały makijaż zmywa w fontannie przed domem Cyceel Agnes.
-Panienka do pana Agnes, mniemam?- słyszy gdy ociera twarz o rękaw- Zapewne...- lokaj uważnie obserwuje ją a następnie zaprasza gestem do środka.
-Nie jest pan awoksem- śmieje się cicho, gdy starszy mężczyzna prowadzi ją po o ozdobnym korytarzu. Kapitolczyk puszcza tę uwagę mimo uszu, po czym wskazuje jej fotel w salonie. Dziewczyna wywraca oczami i wchodzi do zielononiebieskiego pomieszczenia. Na sam jego wystrój jest zdegustowana, jednak nie od przepychu lecz od faktu, iż trafiła do kolejnego sponsora pretendentów. Gdy siada zauważa smukłego mężczyznę z fajką przy oknie. Na jego widok wstaje, choć nie instynktownie, lecz z savoir vivre, którego przyuczyła ją Parker.
-Jestem Livender Sotoke- odzywa się nieśmiało- Jestem mentorką 17. Przyszłam...- zamyśla się. Po co tu przyszła? Przyszłam błagać o litość, myśli- To chyba dobrze zabrzmi- szepcze po cichu, jednak sponsor nie odzywa się, puszczając powoli dym z ust. Dziewczyna uśmiecha się, siada spokojnie na brzegu fotelu i uśmiecha się- Myślałam, że Agnes to imię.
Cyceel jednak nadal nie odzywa się. Mimo to, mentorka słyszy jego cichy śmiech. Przynajmniej jakoś zaczęła rozmowę.
-W tym roku są jakieś blade...- słyszy nagle niski głos. Dopiero po chwili rozumie, iż pochodzi on od mężczyzny przy oknie.
-Róże?- rzuca nieśmiało Liv, po czym podchodzi powoli do okna obok.
-Chryzantemy- mówi cicho starszy mężczyzna- Nigdy wcześniej nie kwitły tak smutno...
Dziwczyna mruży oczy. Dopiero teraz rozumie, iż nie ma tu innych mentorów, więc wcale nie spóźniła się tak bardzo na spotkanie. Jednocześnie denerwuje się, że nie załapała się na wizytę wraz z mentorką z 14. Kobieta na pewno wiedziała by cokolwiek o botanice.
-Nie znasz się na kwiatach, prawda?- pyta łagodnym tonem mężczyzna.
-Cóż ja...- brunetka zamyśla się- Potrafię odróżnić różę od róży, jeśli to coś znaczy.
-Od róży?- mężczyzna pociąga fajkę, po czym puszcza obłok dymu nad głową Liv- A cóż to niby znaczy?
-Sama nie wiem. Tak mówiła mi moja siostra- mentorka obserwuje dym nad sobą- Nie powinien pan palić. Przecież to im szkodzi...- patrzy przez okno na tył budynku, za którym rozprzestrzeniał się całkiem spory ogród. Wyglądało na to, iż ród Agnes nie inwestował w przepych lecz naturę. Jakie to... nieludzkie, myśli.
-To prawda- mruczy po dłuższej chwili sponsor, co wystrasza lekko Liv. Niski ton jego głosu przyprawia ją o dreszcze- Masz ochotę na spacer, Liv?- otwiera drzwi na patio.
- - -
-Mówią, że jeśli kwiaty więdną przed pierwszym przymrozem, nadchodzi coś większego- zaczyna Cyceel, gdy wraz z Liv przechodzili przez ogród. Mijali kolejne sadzonki, witani różnorodnymi zapachami snuli się po ogrodzie niczym duchy. Duchy zmarłych.
-Większego?- powtarza średnia Sotoke- Jakaś zmiana?- domyśla się.
-Dokładnie. Chyba oboje wiemy z czym to jest związane- rozgląda się dookoła.
-Niby czemu?- złości się dziewczyna. Czyżby sponsor obwiniał ją o coś?- Kwiaty? Kwiaty płaczą z powodu zakończenia Igrzysk? A może cała natura? Żałoba po rzeźi!- podnosi głos, jednak po chwili ucisza się- To by nawet pasowało...- zamyśla się a Agnes skręca w kolejną ścieżkę, doprowadzając po chwili dziewczynę do ozdobnej altanki- Tylko co to ma dokładnie do natury? I niby czemu dotyczy to tylko chryzantem?
-To kwiaty żałobne. Choć powszechniej były uznawane jako nektar nieśmiertelności. To taka ironia- uśmiecha się lekko. Liv musiała przyznać, że polubiła tego mężczyznę.
-Bądź moim sponsorem- mówi bez ogródek- To znaczy, mojej siostry. To znaczy Leara, mojego podopiecznego- siada na bujanej ławce obok Kapitolczyka.
-To prośba?- śmieje się Anges- To jest dopuszczalne? Powinnaś raczej mnie przekonać- podciągnął jedną nogę na ławeczkę- No dalej, zadziwcie nas Sotoke- śmieje się.
Liv spuszcza wzrok.
-Dlaczego wszyscy mnie znają...- wzdycha cicho.
-Twój ojciec jest prezydentem, więc nie powinno cię to dziwić- stwierdza rzeczowo a brunetka zaczerwienia się. No tak, każdy jej się podlizuje- Liv, w tym roku zamierzam pomagać jednemu trybutowi- zwycięzcowi. Zamierzam wydać każde środki by go wspomóc na arenie. By pozabijał tam kogo się da.
-Dlaczego?- przeraża się dziewczyna.
-Bo mi tego nie wolno- patrzy na dziewczynę drapieżnym wzrokiem a po chwili śmieje się.
-Ach, ostatni raz...- śmieje się sztucznie mentorka.
-Może i ostatni, może jestem psychopatą a może po postu mam dość tych chwastów- macha obojętnie ręką. Liv przyjrzała mu się uważnie. Na pewno na garderobie oszczędzał wygląda całkiem normalnie jak na powszechnie panujące trendy, wręcz bardziej normalnie niż ona. Dlaczego więc nie mógłby zaszaleć? Na Igrzyskach..., dokańcza w myślach- Co ty na to?- patrzy na nią uważnie.
-Nie chcę przywilejów. Od początku ich nie chciałam- wspomina swoje zeszłoroczne Igrzyska, w tym sam wynik prezentacji- Przekonam cię, Cyceel.
Musiała. Drugi dzień Igrzysk kończył się a Liv nie wie jeszcze, iż jej siostra ma wkrótce zniknąć z areny na zawsze.
* * *
-Co takiego?- zdziwiła się brunetka.
-Niby co?- nie pokoi się Lear.
-Twoje słowa. To zdanie...
-O dumie? To cytat z Pieśni Kosogłosa. Przecież ją znasz...- dziwi się chłopak, unosząc lekko rękę przez co strzepuje ptaka z dłoni.
-Nie znam- stwierdziła chłodno dziewczyna- W całości. W większości- obserwowała jak kosogłos wznosi się ku szklanemu sufitowi.
Chłopak spojrzał na nią zdziwionym wzrokiem jednak po chwili roześmiał się.
-W sumie to chyba zrozumiałe- chichocze- Twoja matka i Parker...
Liv uśmiechnęła się krzywo.
-Masz jakiś pomysł na wywiad? I trening?
Szatyn wzdrygnął ramionami.
-Pewnie bycie sobą się nie opłaci?
-Pewnie nie- zaśmiała się mentorka- Parker radziła mi być psychopatką- zaczęła poważniejszym tonem- Stwierdziła, że to najlepsze rozwiązanie dla trybuta. Sądzę jednak, iż ludzie którzy to lubują są większymi zwierzętami od takich trybutów. Pierwotne instynkty to jedno, ale świadome ich stymulowanie jest nieludzkie.
Zapadła chwila ciszy. Liv nie chciała niczego dodawać więcej a Lear nie wiedział co powiedzieć. Nie posądzał dziewczyny o takie myśli, o taką opinię. Powoli przestawał walczyć z uczuciem, by jej nie współczuć na rzecz czegoś innego i całkiem nowego- podziwu. Podziwiał Livender Sotoke. Był jednak zbyt dumny by się przyznać, zbyt cichy by znaleźć odpowiednie słowa, zbyt wstydliwy by ją pochwalić. Zdobył się jedynie na obiektywną opinię:
-W zeszłym roku twoja postawa mówiła coś inaczej.
Ku jego zdumieniu dziewczyna nie zaprzeczyła, nie wściekła się ani nie zasmuciła. Wstała, przeczsując swoje włosy.
-Jestem szczęściarą, czyż można więc liczyć na szczęście w czasie Igrzysk?- uśmiechnęła się-Lear, proszę nie naśladuj mojej postawy z zeszłego roku.
-Więc dlaczego miałbym cię w ogóle słuchać?- zirytował się lekko- Twoje doświadczenie jako byłego trybuta właśnie na nim się opiera. Na jakiej innej postawie uważasz się za mentora?
-Ja...- zamyśliła się- Cóż, potrafię zachować jasny umysł w stresujących sytuacjach.
-Jasny umysł?- chłopak wstaje- Niby kiedy? Gdy obojętnie sunęłaś po arenie w czasie Korunkopii? A może gdy mój brat próbował cię zabić? Bądź gdy płakałaś w tej chacie na wysypisku?! Liv, powiedz mi, kiedy zachowałaś spokój, gdy wymagała tego sytuacja? Kiedy potrafiłaś zachować zimną krew i powziąść przemyślane decyzje? Kiedy nie dałaś się ponieść emocjom?!- szatyn poczerwieniał ze złości.
Liv spuściła wzrok. Dawno nikt tak się na niej nie wyżywał. Ostatnio została tak skarcona przez Parker, zresztą prawie zawsze to ona była jej oprawcą.
-Rób zatem jak uważasz- odezwała się po chwili- Wszystko będzie lepsze niż moja pomoc- spuściła wzrok.
-I to jest jakaś rada- usłyszała w odpowiedzi i uśmiechnęła się- W końcu zachowujesz się jak mentorka.
Kilka godzin później rozpoczęły się wywiady. Trzeci dzień w Kapitolu dobiegał końca.
aaa to jakaś masakra. nie chce byc wredna, ale ledwo co doszłam do końca czytając wszystkie rozdziały. blog jest pisany tak chaotycznie, ze trudno jest połapać sie co i jak, kiedy sie dzieje! MASAKRA to odpowiednie słowo.
OdpowiedzUsuńwpadnijcie do nas ;) Piszemy dalszą historię Peety i Katniss.Jesteś zainteresowany?KLIKNIJ W TEKST! <-------------- No dalej! Nie daj się prosić!
OdpowiedzUsuń