For the lives that I take, I'm going to hell.
For the laws that I break, I'm going to hell.
For the lies that I make, I'm going to hell.
For the souls I forsake, I'm going to hell

spis



środa, 7 lipca 2021

Jakiś tam flashback ~
"I nawet łanie zazdrościły jej zwinności"


Tracy Mcvell* była bardzo strachliwą osobą. Od małego płoszył ją wszelki hałas, szmer czy głośniejszy głos. Niektórzy jej bliscy nazwali ją z czasem łanią i wcale nie było to dalekie od prawdy. Z czasem zapanowała nad odruchem uciekania i chowania się na każdy głośniejszy odgłos. Nie była jednak w stanie uodpornić się na wszystkie wypadki dlatego z biegiem lat zdołała ujednolicić swoją reakcję. Najpierw nieruchomiała zagryzając bardzo mocno język lub dolną wargę. Następnie powoli odwracała się, w kierunku źródła dźwięku, z oczami pełnymi strachu i przerażenia. Jej oddech przyspieszał a zmysły wyostrzały się nasłuchując czy dźwięk ten coś ze sobą niósł. Gdy nic więcej się nie działo kuliła się na ziemi, ignorując wszystkich i wszystko dookoła, piszczała cicho do samej siebie, próbując się uspokoić. W takie dni do wieczora chodziła podenerwowana, nie mogąc się skupić na niczym czy też rozluźnić. Było to jednak rzadkie ponieważ z racji mieszkania w dystrykcie 13. do jej portu regularnie zawijały i wypływały statki, które zwykle nie pływały samotnie. Dlatego, gdy następne głośne gwizdy, okrzyki i syreny dochodziły do jej uszu - biegła. Po prostu - biegła przed siebie, tak długo jak miała siły, tak daleko, jak tylko sięgał jej wzrok.

 

Wielokrotnie dzięki temu gubiła się, jednak to właśnie dzięki temu po kilku latach znała bardzo duży obszar okalający jej duże, portowe miasteczko. Ponadto przy kilku takich wyprawach poznała wiele różnych osób, jak na przykład starsze już małżeństwo prowadzące za miastem stadninę koni. Na początku widok biegnącej chudziutkiej dziewczynki z miasta bardziej ich dziwił niż niepokoił jednak po kilku jej takich wypadach postanowili do niej zawołać i zaprosić do siebie. Nigdy nie zrozumieli jej płochliwości a ona nigdy im nie powiedziała skąd się wzięła. Zamiast tego zaczęli traktować ją jak wnuczkę umożliwiając jej zajęcie na stadninie. W ten sposób w wieku 11 lat Tracy podjęła swoją pierwszą pracę. Nie było łatwo jej zacząć, a hałas stajni był dla niej niemiłym doświadczeniem ale to dzięki zajmowaniu się zwierzętami mogła odreagować swoje stresy i uczyć się normalnie żyć. A także także zapomnieć o tamtym wypadku. Oprócz tego, poznała tam swoich przyjaciół w tym wnuka państwa Jefferson - Lenniego Traviego.
 
Różniły ich dwa lata i chociaż to Tracy była starsza, Lenny był już od niej większy. Mimo to chłopiec stał się wobec niej uległy, przez co często wpakowywał się w kłopoty. Raz na przykład zapomnieli zamknąć zagrodę na wybiegu wskutek czego do późnego wieczora musieli szukać dwóch ogierów. Nie było to trudne gdyż Tracy znała już dobrze nizinne tereny dookoła, jednak zdarzyło się, że kilka tygodni wcześniej w lesie za miastem ranny został kupiec wraz z kilkoma pracownikami. Plotki głosiły, że zaatakował go niedźwiedź, dlatego dwójka dzieci dość długo zwlekała z zapuszczeniem się w tamten teren. Koniec końców poprosili o pomoc starszego stajennego, pana Arberta, który, ku ich zadowoleniu, dołączył do nich z naładowaną strzelbą.
Takie historie zdarzały się rzadko, ponieważ już przy pierwszym poszukiwaniu, słysząc huk strzelby pana Arberta, Tracy przeżyła atak paniki. Lenny wiedział, że była nerwowa jednak nie spodziewał się jak bardzo. Od tamtej pory bardziej pilnował zamykania zagrody. 

 

* * *

 

Już rok później przydarzyła im się podoba historia. Chociaż już wcześniej rozrabiali (raz na przykład urządzili sobie bitwę na jajka, które mieli iść sprzedać na miejskim targu) tym razem sprawa była poważniejsza. Gdy przyszła w piątek poćwiczyć jazdę na Redds, swojej kilkuletniej gniadej klaczy okazało się, że brakuje jednego ogiera. Państwo Jefferson byli na tyle podenerwowani, że niewiele myśląc Tracy dała się wciągnąć w poszukiwanie konia razem z Lennym. Podzielili się terenem, po czym rozdzielili się na moście, dzielącym tereny farmy z polną drogą do centrum.

 

Tracy przeszła duży teren nim nie znalazła go za niewielką wydmą, oddzielającą farmę państwa Jeffersonów od granicy miasteczka. Bała się jednak do niego zbliżyć. Po pierwsze była zmęczona po kilku godzinnym marszu po nieużytkach za farmą.A po drugie, zwierzę było od niej dużo większe. Ponadto był to jeden z tych ogierów, którymi zajmował się Lenny z panem Arbertem, a do których sama nie miała dostępu. Tak naprawdę widziała go niewiele razy, mijając go od czasu do czasu w stajni. Większość spokojniejszych osobników była trzymana na zewnątrz, na wybiegu lub rozległej polanie otoczonej kilkoma, trawiastymi wydmami. Dlatego tym bardziej była zaskoczona, gdy Lenny powiedział, że to właśnie Ruffus uciekł ze stadniny, skoro tak rzadko był puszczany wolno. Słyszała nawet, że to właśnie on kopnął pana Jeffersona w plecy, przez co musiał porzucić pracę w stoczni. Plotki głosiły, że to właśnie był powód izolowania konia.

 

Jak na ironię z oddali usłyszała gwizd wypływających z portu statków handlowych. Na ich dźwięk wyprostowała się wystraszona i przykryła zdenerwowana twarz swoją chustą. Spojrzała w kierunku źródła gwizdów. Niecodziennie flota towarowa z 13. wypływała o tak później porze. Hałas syren spłoszył Ruffusa, który zauważył ją i pocwałował w kierunku lasu. Tracy westchnęła, po czym podbiegła do najbliższego drzewa w zagajniku i przywiązała do niego swoją chustę. Zbliżał się wieczór a do tego wciąż pamiętała tamtą historię z niedźwiedziem, dlatego postanowiła zakończyć swoje poszukiwania na dzisiaj i opowiedzieć Lennemu rezultaty poszukiwań.

 

Spotkała go na moście Crowa**, który przecinał niewielką rzeczkę, biegnącą w sąsiedztwie farmy. Stał tam, wpatrując się z ponurą miną w strumień.

-Och, Tracy, nigdzie nie mogę go znaleźć! Babcia mnie zabije!- odezwał się gdy tylko się przy nim zjawiła.
-Nie martw się, Lenny. Ja go widziałam.- odparła spokojnie Tracy i wyjaśniła mu wszystkie okoliczności.- Nic to, jutro wrócimy tam z panem Arbertem, on go na pewno wytropi w tym lesie.
Pocieszała go tak jeszcze kawałek drogi, upewniając się, że na pewno wróci do domu. 
 

Następnego dnia przybiegła na stadninę z samego rana, chcąc wziąć udział w tropieniu. Nie do końca rozumiała dlaczego wczoraj nikt nie ruszył za nim. Przecież wieczór to nie powód by martwić się o swoje zwierzęta. I wtedy przypomniała sobie historię Ruffusa i chcąc nie chcąc domyśliła się, że nie był to ulubionych okaz państwa Jeffersonów, stąd wcale nie spieszono im z poszukiwaniami.

 

Lenny dopiero ubierał się za to pani Jefferson przywitała ją sowitym śniadaniem, dziękując za pomoc na farmie, za którą i tak jej przecież płacili. Mimo to, pokochali ją jak własną wnuczkę, zawsze mając gdzieś w pamięci obraz ten małej dziewczynki, uciekającą przed poranną odprawą handlową.

-A powiedz nam Tracy, gdzie zamierzasz iść dalej do szkoły?- starsza kobieta przysiadła się do dziewczynki, która z satysfakcją pałaszowała kanapki z domową marmoladą.

-Ach, tego jeszcze nie wiem. – mówiła, trochę mlaskając.

-Pewnie będziesz szukać szkoły z dala od portu, co?- zaśmiał się dziadek Lennego, który kulejąc o lasce przyszedł do kuchni.

Tracy skinęła głową.

-Ale mama myśli, żeby przenieść się bliżej stolicy.

Państwo Jefferson spojrzeli na siebie zdziwieni. To był spory kawałek od ich portu. Lenniemu pewnie będzie przykro.

-A czy twoja mama powiedziała ci, czemu tam chce zamieszkać?

-Oczywiście. Tam będzie nam bliżej do dożynek.

W jednej chwili zmienił się nastrój. To był dobry powód dla Tracy i jej rodziny. Nie byli majętni a sam fakt, że dziecko podjęło pracę aby wspomóc rodziców sprawiał, że przeprowadzka do większego miasta mogłaby chociaż częściowo odciążyć ich z kosztów przejazdu. Tracy tylko częściowo opowiedziała im o zeszłorocznej wyprawie do Brenseburga, topornej drodze jaką musieli się przemieszczać, nieuczciwych przewoźnikach, potrącających prawie trzykrotność frachtów, złej pogodzie i wielu innych, niemiłych doznaniach. Zresztą, nie było to za miłym to wspominać, skoro w tym roku ta podróż czekała i Lenniego. 

Był jeszcze jeden powód chęci ich wyjazdu. To miejsce nazbyt kojarzyło im się z  jego śmiercią. Lenniemu nawet nie powiedziała, że miała brata. Ale ta historia miała już swoje lata. Byli tylko dziećmi, to nie mogła być jej wina. Jedynie ból jej nie opuszczał.

 

* * *

 

Gdy babcia Lenniego wygoniła go w końcu z pokoju, mogli ruszać za Ruffusem. Tego dnia już nie padało, dlatego pan Arbert osiodłał konie. Dołączył do nich Nolan, 23-letni bratanek pana Jeffersona a także Shanya, młodsza przyjaciółka babci Lennego. Cała piątka wyruszyła na koniach, prowadzona przez Tracy i pana Arberta. Dotarcie do tamtej wydmy nie zajęło im dużo czasu. Przy granicy lasu pan Arbert zszedł z konia, szukając śladów Ruffusa. Nolan i Lenny dołączyli do niego, z ciekawością przyglądając się jego zdolnościom tropiciela. Z kolei Shanya i Tracy odwiązały chustę z brzozy i podziwiały widoki. Po dłuższej chwili pan Arbert wyciągnął jakiś szeroki materiał i wręczył go Shany’i. Sam zaś wszedł do lasku a pozostali chłopcy ruszyli za nim. Tracy przywiązała konie, po czym pomogła zastawić metalową siatkę przy wyjściu z zagajnika. Spróbowała zapytać Shanyi czy taka siatka bardziej zrani konia niż pomoże go złapać ale kobieta odpowiedziała jej dość wymijająco. Nie spodobało jej się to.


Gdy skończyły Shanya usiadła na łącze i zaczęła wspominać swoją młodość. Zajęło jej to prawię godzinę w trakcie której, Tracy dowiedziała się, że kilkadzieścia lat wcześniej, będąc niewiele starszą od Tracy, uciekła tutaj pokłócona ze swoimi rodzicami. Obiecując sobie, że to był ostatni raz gdy pozwoliła sobą dyrygować, przyrzekła uciec z domu.

-Miałam wtedy 16 lat, świata nie widziałam, a już chciałam nim dyrygować.- zachichotała. Tracy w tym czasie zbierała prymulki rosnące przy skraju lasu.  – Wtedy właśnie poznałam Linusza.- westchnęła z nostalgią. – To była miłość, Tracy. Taka nie zdarza się dwa razy.

Tracy tylko uśmiechnęła się i oddała jej bukiet.

-Och, czy to prymulki? Jeszcze tu rosną…

 

Nagle usłyszały strzał dochodzący z lasku.

- Nosz, czy ten stary trep do reszty zwariował?!- oburzyła się Shanya, podbiegając do wystraszonych koni. – SPOKOJNIE! NIC SIĘ NIE DZIEJE! – uspokajała konie- Tracy, zajmij się Redd, wiesz, że tylko ciebie posłucha…- mówiła o koniu dziewczynki ale nie usłyszała żadnej odpowiedzi.- Tracy?- rozejrzała się dookoła. Polana była pusta, droga także. Wtedy spojrzała na pagórek obok- Och, kochanie…- odezwała się do schowanej za wydmą dziewczynki. - Ale ty masz refleks.- podeszła powoli do skulonej Tracy i wyciągnęła w jej kierunku rękę. Zawstydzona swoim nawykiem Tracy wstała i już miała podejść do Shany’i gdy nagle usłyszała rytmiczny tupot. Słyszały jakieś głosy z lasu ale na próżno starały się je zrozumieć. Kilka chwila później rozpędzony Ruffus wbiegł w siatkę, wywrócił się i zaczął głośno rzęzić. Tracy tylko czekała na sygnał od Shanyi, aby go uwolnić ale ta tylko patrzyła na złapane zwierzę. W końcu odwróciła wzrok nie mogą patrzeć na powstające na ciele konia płytkie rany.

 

-A żem go nieźle nakierował, co chłopaki?- usłyszały śmiech pana Arberta. Zadowolony stał na skraju lasku z bronią zawieszoną na ramieniu i obserwował jak ogier biegnie na farmę. – Chodźcie, chłopaki, dopilnujmy, żeby tym razem nie zboczył z trasy.

Lenny i Nolan rozwiązali swoje konie. W tym czasie Shanya i pan Arbert ostrożnie uwolnili Ruffusa, każąc mu wracać do zagrody. Lenny i Nolan od razu za nim ruszyli, by osaczać go po bokach, Po chwili dołączył do nich pan Arbert. Gdy Shanya chciała wracać Tracy siedziała nieruchomo wpatrując się w miejsce, w którym wylądował splątany Ruffus. Nie mogła uwierzyć w okrucieństwo nad koniem, skoro było to tylko zwierzę, nie zdające sobie sprawy co się dzieje. Lub za co jest tak traktowany.


-Wiem, że to musiał być dla ciebie okropny widok.- Shanya kucnęła przy niej.- I nie będę ciebie okłamywać, że zajmą się jego ranami. 

Tracy poczuła wzbierające się łzy w oczach. Shanya chciała jeszcze dodać, dlaczego w ogóle do tego doszło. Czemu Ruffus uciekł z farmy a nawet co wydarzyło się wtedy, w dniu wypadku pana Jeffersona. Postanowiła jednak to przemilczeć, uznając, że dziewczynka nie powinna wiedzieć, że z tej wieloletniej nienawiści staruszka, postanowił on go w końcu sprzedać na rzeź a gdy przyjechał po niego transport spłoszył się i uciekł.W końcu to Lenny zawrócił do nich, przynosząc im szczęśliwe zakończenie poszukiwania. Shanya od dawna miała wrażenie, że w jego obecności Tracy dużo szybciej dochodziła do siebie. 

 

Po południu urządzono kameralne przyjęcie z okazji odnalezienie Ruffusa. Tracy próbowała podpytać o stan Ruffusa i miejsce przebywania ale ponownie otrzymała zdawkowe informacje, głównie o tym, że przewieziono go do weterynarza a pan Jefferson myśli o oddaniu starego konia do schroniska ("No cóż, ma swoje lata. Widać, że i rozum ma stary."). 

 

Przy okazji oberwało się panu Arbertowi, który został sumiennie skarcony przez Shanyę za chodzenie i strzelanie w co popadnie a także świecenie złym przykładem chłopcom. Ci ostatni nie zgodzili się z takimi aluzjami, doszukując się wielkich wartości merytorycznych na co młoda kobieta tylko bardziej się zdenerwowała i zrugała całą ich trójkę za straszenie koni i ludzi. 

 

Wieczorem wszyscy się rozeszli. Shanya odprowadziła Tracy do domu, klnąc głównie na starego stajennego i jego parszywy charakter. Przed domem Tracy zatrzymała się i podziękowała kobiecie za pomoc w dzisiejszych wypadkach a także za wspaniałe historie życiowe.

 

-Nie powiedziała pani tylko, co stało się z tamtym chłopcem.

-Z którym? Linuszem?

Tracy skinęła głową.

-Och, to chyba oczywiste, Tracy. Tego samego roku został trybutem.

 

Tracy długo nie mogła zasnąć, zastanawiając się, czy i ona dożyje takiej wielkiej miłości jak Shanya. Obowiązek puli nie przyjmowała ze strachem, wiedząc o Igrzyskach od małego. Do tej pory nawet nie rozważała bycia trybutem, skupiając się na aspektach materialnych – pracy w stajni, pomaganiu w domu czy nawet przekonywaniu rodziców do zamieszkania bliżej Pałacu Sprawiedliwości. Wszystko dla jakości życia. Nigdy dla jego długości.

Dlatego było to dla niej ogromnym i miłym zaskoczeniem, gdy kilka dni później państwo Jefferson złożyli wizytę w ich domu, proponując własną dorożkę jako transport dla ich dzieci na kolejne losowania w Brensenburgu. W ten sposób, w każde dożynki, Tracy mogła do ostatniej chwili cieszyć się swoją pasją a dodatkowo, od tego roku, towarzyszył jej ktoś za kim mogłaby nawet pójść na Igrzyska.

 

* patrz: Rozdział I "Trybuci, w szeregu, marsz!"

** patrz: Urodzinowy flashback

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz